Wieczorna
Warszawa wita przybywających i powracających studentów, pracowników, turystów i
słoików księżycem w pełni.
Ups…
No, teraz
dobrze.
I to byłby
K O N I E C
Tytułem
postscriptum opowiem jednak chętnie o tym, jak przygotowuję sobie takie wycieczki. Bo choć niby można nie przygotowywać, to w przygotowaniach tkwi dla mnie dodatkowa frajda.
W czasach
wypraw górskich znudziło się w końcu chodzenie po szlakach. Ale gdy zejść ze
szlaku, łatwo można pobłądzić w labiryntach leśnych czy halnych ścieżek, których
większości zwykłe mapy turystyczne nie uwzględniają. Zwłaszcza oldskólowe z PPWK.
Do chodzenia na
azymut, odkrywania źródeł rzek, zdobywania gór najkrótszą i najstromszą drogą
bardzo przydają się za to szczegółowe mapy topograficzne. Mojej miłości do nich
już nieraz dawałem tu wyraz!
Najpierw
kupiłem sobie pięknie wydany zestaw map Tatr Polskich w skali 1:10000. W TPN
nie wolno co prawda zbaczać ze szlaku, ale… Ale… Ale wolno tam, gdzie już nie
sięga jego obszar.
Potem, przed
wyjazdami wakacyjnymi, chadzałem na ulicę Żurawią w Warszawie, gdzie w Centralnym
Ośrodku Dokumentacji Geodezyjnej i Kartograficznej prowadzono handel na mapy
topograficzne. Kupowałem „dwudziestki piątki”, odcinałem nożykiem marginesy i
legendę tak, że zostawała sama treść mapy, obklejałem dwustronnie skoczem brzeg.
Po zagięciu i złożeniu karta idealnie pasowała do mapnika formatu
zeszytowego. I z taką mapą, chociaż czasem brak jej rzetelności albo
aktualności, pobłądzić lub nie trafić do celu nie sposób.
Ostatnio zacząłem korzystać z map topograficznych również przy okazji wycieczek podwarszawskich – czy to pieszych (egzemplum), czy rowerowych (egzemplum). Mapy „Okolice Warszawy” wydawane w skali 1:100000 lub 1:50000 właściwie na ogół wystarczają, ale mam ich na składzie już z dziesięć, a każda w strzępach – co nieuniknione przy intensywnym użytkowaniu. Tak więc trudno odnaleźć właściwe fragmenty.
Dlatego
niedawno wpadłem na błyskotliwy pomysł racjonalizatorski. Przed każdą wycieczką
produkuję mapy jednorazowe: odpalam przezacny Geoportal, robię „skrinszoty”
kolejnych fragmentów trasy, składam je po cztery na stronę kartki, drukuję
dwustronnie czarno-białe, numeruję i rysuję żółtym markerem przewidywaną marsz-
lub bicyklorutę i składam na czworo. Tak przygotowane mapki mieszczą się
wygodnie w kieszeni spodni, i nie szkoda, jeśli się sfatygują.
Oto jak wygląda
przygotowana do druku strona z mapkami:
A tak
prezentuje się już wyeksploatowany egzemplarz:
Po wycieczce
natomiast lubię zerknąć na przebytą trasę za pomocą satelity. Tutaj
najdogodniejszy jest równie ulubiony program Google Earth. Nie dość, że
wycieczkę odbywa się poniekąd powtórnie – ale za to już wygodnie, w pieleszach –
to jeszcze można wyrysować jej przebieg i poznać dokładną długość.
Proszę:
jakkolwiek to mit, że chiński mur widać z kosmosu, to jednak widać te
wycieczki, które już zacząłem w GE zaznaczać…
Tak więc, ów ostatni wypad na Mazowsze udowodnił pewną tezę, co też - mam nadzieję - udało się w tych 28 odcinkach pokazać: jest tam płasko.
Już wkrótce być może - z uwagi na nieuniknione nadejście wiosny - będziemy mogli przekonać się o tym ponownie.
Dziękuję za
uwagę. Ę. Ę. Ę.
Cóż za przygotowany podróżnik. Tylko przyklasnąć.
OdpowiedzUsuń(klask, klask, klask)
Ale co to... jak to... KONIEC? NIE!!! TO NIEMOŻLIWE! Nie zostawiaj nas, Isauro! Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
na specjalne życzenie czytelników, to Sherlock Holmes spadł na półeczkę skalną, a nie w przepaść :-)
UsuńUfff :-)))
UsuńCzyli każda Twoja wycieczka trwa minimum dwa razy dłużej, niż trwa - genialne.
OdpowiedzUsuńnie no, bez przesady z tym "dwa razy". ta np. trwała z siedem-osiem godzin (nie licząc jazdy pociągami), tyle czasu nie ślęczę nad mapami w komputerze.
UsuńNo a potem przeżywasz ja trzeci raz wrzucając zdjęcia do błoga.
OdpowiedzUsuńen ewrybadys inwajted.
UsuńNo i potem Er może sam wejść na swojego bloga, przeczytać wpis i przeżyć wyprawę raz jeszcze! Yzynt yt grejt?
Usuńphi. a czy nie do tego właśnie służyły w antycznych czasach albumy na zdjęcia?
UsuńNie tylko - przede wszystkim do pochwalenia się wakacjami w rejonie śródziemnomorskim/Turcji, żeby wszyscy w rodzinie zazdrościli.
Usuńprawda! jam się pochwalił wszem i wobec wyjazdem do Sochocina.
UsuńA mnie wczoraj ugryzł osioł na Bielanach - też jakaś atrakcja, moim zdaniem porównywalna ze złapaniem kiły w tajskim burdelu.
Usuńcóż. jeśli pomyliłeś wybieg bielańskiego osła z tajskim burdelem...
UsuńA czytelnicy przy tym mogą się zainspirować czy to pomysłem, czy to miejscem wyprawowym, czy też w końcu - sposobem przygotowania.
OdpowiedzUsuńJajako lubiący nutkę szaleństwa w metodzie, przygotowuję się dużo mniej precyzyjnie, a współczesna technologia wydatnie wspomaga niepobłądzenie na szlaku. Choć czasem wywiedzie na bezkresne manowce, o czym przekonalim się osobiście niejeden raz.
no tak, jużeśmy chyba nie raz dyskutowali o zaletach i wadach turystyki z zapleczem wiedzy oraz zwiedzania impromptu na zasadzie szwędeksu. obiedwie je mają, te wady i zalety.
Usuńco do nowych technologii, czyli GPSów i tom-tomów, to jestem dinozaurem, nie mam, nie używam, a niedawna udawało mi się być szczęśliwcem bezkomórkowym ;-)
a słyszeliście o paniusi w Belgii, która chciała pod Brukselę na lotnisko, a trafiła dzięki nawigacji do Zagrzebia?
Ja np. żałuję, że będąc na Dolnym Śląsku ominąłem dosłownie o 130 metrów kościół w Małujowicach pod Brzegiem.
UsuńSłyszelim :) Nas nawigacją wywiozło tylko przez pola i lasy, znaczy skrótem. Dobrze, że nie kazało zasuwać wpław na azymut. Jako miłośnik rozsądku z domieszką, lubię przygotowanie, ale bez napinki, żeby żalu wielkiego nie było, że coś się ominęło, albo zamkli. Dlatego nie żałuję niczego, a już zwłaszcza ominiętych miejscówek. Świetny prektekst, żeby tam zajechać ponownie.
Usuńczego Wam życzę ;-@
Usuńnie dalej jak parę odcinków temu, Obieżyświatka wspomniała o kościele, który swego czasu kilka razy minąłem o 130 metrów, alem go nie widział. trudno, może kiedyś.
zawsze w żydziu trzeba wybierać, wszystkiego się nie zgłębi, wszędzie nie zajrzy.
jak powiedział Koźma Prutkow: nikt nie ogarnie nieogarnionego.
luty widzę obfity w posty... podziwiam za wytrwalość i lekkie pióro :)
OdpowiedzUsuńach, to tak... żeby blog nie zardzewiał ;-)
Usuń