30 września 2011

Sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości

...Brukselozy, to iest Piranesi urzeczywistniony.

28 września 2011

Dom na Sadybie

Spośród tych nielicznych domów, które tworzyły przed wojną "Miasto-Ogód Czerniaków" - zwane dziś Sadybą - mało przetrwało wojnę w niezmienionym stanie. Jednym z nich jest dom przy obiegającej dawny fort ulicy Morszyńskiej. Prawdopodobnie nie był od czasu swego powstania nawet remontowany. Jednak, pomimo tego, albo raczej: dlatego jest piękny i zachwyca*. Potwierdza też tezę, którą wyznaję, że porządna, tradycyjna architektura starzeje się dobrze - jak wino! Architektura zwana czasem nowoczesną albo współczesną. albo high-tech, starzeje się kiepsko. Skorodowana stal, pokruszony beton, obsyfiałe aluminium, zakurzone szkło - nie mają w sobie żadnego powabu*.

Naturalne materiały budowlane, jak kamień, cegła, drewno, tradycyjny tynk z biegiem lat nabierają szlachetnej patyny, nawet, jeśli, tak jak dom na zdjęciach, nie są utrzymywane w nienagannej formie, czyli tzw. dobrym stanie.

Dom, chociaż jest pozbawiony elementów jakby-renesansowych, łże-barokowych i prawie-klasycystycznych, utrzymany jest nastroju zbliżonym do "stylu rodzimego". Tak, jak - dla porównania - bezstylowe z pozoru dwór w Wysokiej albo spichlerz w Brzózie Stadnickiej.

Nastój ów odnajdujemy w formie dachu, arkadowej artykulacji ścian parteru i dość oryginalnym nadwieszeniu piętra w strefie wejścia. Poza kroksztynami podtrzymującymi piętro i wspomnianymi ślepymi arkadami, budynek pozbawiony jest właściwie detalu. A oprócz lilijki na attykowej ściance nad garażem nie uświadczymy żadnych ornamentów

Ale wystarczą znakomite proporcje, piękne stare okna, wreszcie szlachetna patyna, o której była mowa, by była to jedna z moich ulubionych budowli Warszawy.
O innych - następną razą.

Na koniec ciekawostka. Sąsiednie domy musiały być dość podobne, jeśli nie identyczne z prezentowanym. Uległy jednak bliżej lub dalej idącym przeróbkom. Kilka posesji dalej znajdujemy domek odpicowany - ani chybi nie tak dawno - na dość wysoki połysk. I niby wszystko gra - nie ma orgii kolorów, jest dachówka a nie blachodachówka, okna są całkiem przyzwoite, jak na nowe okna. Za to plus dla inwestora. Ale... czy konieczne były te opaski wokół okien? I czy naprawdę trzeba było sobie jebnąć ten portyk wokół drzwi?...


*) właściciel blogu przypomina, że wszelkie apodyktycznie wygłaszane sformułowania stanowią prywatną, subiektywną opinię właściciela blogu.

26 września 2011

Jezioro Torfy, ale inne

W ramach dalszego odpoczynku od architektury, miasta i cywilizacji śmieci, pozwolę sobie pokazać sielski, anielski obrazek z jeziora Torfy. Nie jest to jezioro Torfy, o którym już tu było, ale inne jezioro Torfy, znajdujące się koło Karczewa w rezerwacie - niespodzianka! - na Torfach. Jest trochę większe niż to warszawskie. Co nie znaczy, że duże. Ale to z kolei nie znaczy, że łatwo je obejść. Jak to ktoś powiedział: chodzenie po bagnach wciąga.

Na szczęście, tym oto zwierzętom nie grozi rychła autostradyzacja.

22 września 2011

Miasto z planety Rien

...albo, między nami mówiąc, spróchniałe drzewo w ulubionej, za przeproszeniem, destynacji spacerowej.

Korzystając z okazji, pragnę pozdrowić... odszczekać, co napisałem wcześniej o pewnym browarze. Otóź, onegdaj nabyłem i spożyłem piwo żytnie. Bardzo zacne! Bardzo. Oczywiście, nie dla ortodoksyjnych konsumentów lagerów czy pilznerów, a znamy takich. Mamy tu światowy poziom smaku piwa wysokiej fermentacji, mam nadzieję, że osiągnięty naturalnymi metodami warzenia, a nie domieszkami polepszacza smaku i przyprawy o smaku wody w płynie.

20 września 2011

Droga do Europy

Już kilkakrotnie w prezentowanych miejscach natykaliśmy się przypadkowo na "jasną, długą, prostą", której nie ma: tu, tu i w różnych miejscach tam. Nie ma, bo jak zaczyna się w polu, tak kończy w lesie. Z mozołem dopiero wysuwa swoje macki i nibynóżki w obydwie strony. Jej ukończenie zlikwiduje pewne niedogodności, ale zapoczątkuje nowe. Nie oceniamy więc zjawiska, bacznie przyglądamy się jednak rzeczywistości. Jak naprzykład poniższej.

Motyw sprzed przejazdu kolejowego z zaporami w Rogowie, w stronę Europy.

dwys ymydż łoz not fotoszopd

18 września 2011

16 września 2011

The Rip Tide

Coś ostatnio architektura i pokrewne tematy zdominowały ów blog. Trochę to jak w życiu - architektura dominuje, a czasem nawet przytłacza człowieka. Zwłaszcza w mieście. Gdzie się nie obrócić, tam Kuryłowicz i JEMSi.

Tymczasem, z "trzech rzeczy, które mnie interesują", nie było tu jeszcze nic a nic o muzyce! A przecież, jakże istotny to element mego życia, i to od zarania niemal. Opisywać szczegółowo horyzontów zainteresowań muzycznych nie ma co, bo są zbyt szerokie na jedną audycję. Rzucę tu tylko na początek i dla jasności obrazu kilka haseł:
muzyka dawna (szczególnie - późne średniowiecze, zwłaszcza - wczesny barok)
muzyka współczesna z nurtów minimalizm i new consonant - czyli taka, której da się słuchać bez wchodzenia na ściany
muzyka świata, czy też muzyka tradycyjna, nie mylić z muzyką folkową i "Mazowszem"
jazz (przede wszystkim - hard bop)
stary rock (incl. oldies, surf, r'nb, soul, funk, prog itd.)
rerum novarum (o tym na przykład poniżej)
rozmaitości pokrewne

W gruncie rzeczy szanuję każdy gatunek muzyczny, śmieszą mnie tylko heavy metal (choć już hard rock poważam) i opera (niewiarygodne, że to jest serio!).

Lecz dość na razie o ogólnych zarysach, bo grozi niebezpieczeństwo rozpisania się. Przejdźmy do aktualnego szczegółu, że tak powiem.

W przypadku współczesnej muzyki rozrywkowej, pewnym problem jest konieczność przekopania się przez złoża totalnego chłamu, po to, by odnaleźć rzeczy godne uwagi, a nawet brylanty. A tych jest sporo, tylko właśnie nie są dobrze widoczne.

A ponieważ człowiek jest taki, że lubi mieć zaufanie do jakichś artystów, obstawić ich, to i kopie. Niestety, zauważyłem, że co obstawię np. jakiś zespół, czyli obdarzę zaufaniem i zainteresowaniem, to wkrótce kiśnie on i ducznieje. Na razie jednak jest trójka autorów/wykonawców, których płyty mogę kupować w ciemno, bo wiem, że mię nie zawiodą.

Jednym z nich jest zespół Beirut. Zespół - to nazwa trochę na wyrost, albowiem, chociaż na scenie występuje wiele osób, jest to jednak one man show człowieka nazwiskiem Zach Condon. Młodzieniec ten objawił się światu jako (niemal) cudowne dziecko, wydając w wieku lat 18 debiutancki album "Gulag Orkestar". Było to w pamiętnym roku 2006. Ale dopiero rok później miałem okazję zapoznać się bliżej z tą płytą, która swą zawartością zdzieliła mnie w czerep z siłą obucha. To jest jedna z tych rzadkich płyt, którym stawia się sześć gwiazdek w recenzjach ("wybitna"). To jedna z tych stu płyt, które zabrałoby się na bezludną wyspę (o ile byłoby jak ich tam słuchać). To jedna z tych płyt, które powodują zauroczenie porównywalne z erotycznym - to znaczy, chce się z nią obcować (tu: słuchać jej) na okrągło. A gdy to zauroczenie mija, zostaje w sercu coś nawet głębszego - poważne uczucie.

Cóż takiego na niej mamy? Ano niezwykły melanż przede wszystkim motywów bałkańskich orkiestr dętych - chociaż twórca jest z najgłębszego Nowego Meksyku - z nowoczesnymi odcieniami rozrywkowej muzyki dla smutasów (w synth-sosie) i własnej wrażliwości autora. Niezwykły ten człowiek - oprócz pisania tych kawałków i śpiewania - jest bowiem przede wszystkim, choć nie tylko - trębaczem. Gdy przyszło mi kupować tę płytę, znalazłem ją w sklepie w dziale "WORLD" w przegródce "GYPSY". Co nie jest prawdą, a przyzna to każdy, kto posłucha. Cóż, że podszyte jest to słowiańsko-cygańską melancholią?

Zaraz po tym epizodzie, wyszła kolejna płyta, "The Flying Club Cup", i naturalną koleją rzeczy, nie dorównała pierwszej. Aczkolwiek również bardzo zacne zawiera momenty i motywy. Cóż, jeśli jest ledwo pięciogwiazdkowa? Ciekawe, że lepiej wyszły te numery w wersji na żywo, jaką można obejrzeć w cyklu "Cheap Magic Inside", który lata po internetowych tube'ach.

Krokiem wzwyż (?!) była jednak następna pozycja - podwójna epka "March Of The Zapotec" / "Realpeople Holland" z 2009 roku. Pierwsza jej część zawierała typowy Beirut dęty. Druga - Beirut synthpopowy, ale równie smaczny, chociaż finis coronat opus jest tu ponad pięciominutowy instrumental rodem z dyskoteki AD 1985, obdarzony umcykiem, aż kapeć spada. Cały ten elektrosos nie przeszkadza być tym kawałkom odgrywanym na koncertach na żywych instrumentach - akordeonie, ukelele, skrzypcach i dęciakach.

I oto nagle, nie wiadomo, jak, zrobił się rok 2011. I otrzymaliśmy nową płytkę Beirut - The Rip Tide. I to jest duża radość, bo materiał na niej zawarty nie jest gorszy od poprzedniego wydawnictwa, a kontynuuje jego rzetelną i słuszną linię.

Nie będę pisał szczegółowej recenzji płyty. Dlaczego? Bo po pierwsze, mógłbym się rozpisać, po drugie - jak wiadomo - talking about music is like dancing about architecture. I w ten sposób architektura wcisnęła się i w tekst o zupełnie innej dziedzinie. O płycie powiem jeno: jest dobrze. Jest pięknie. Jest momentami prawie jak w "Gulag Orkestar".


Beirut live, Tourcoing 2007

14 września 2011

Domy kolejarskie na Czystem

W końcówce XIX wieku niektórzy architekci oddali się poszukiwaniom języka architektonicznego, który byłby charakterystyczny dla ich państwa bądź narodu. W Polsce - jak wiadomo pozostającej pod zaborami - miało to charakter szczególnie szczególny.
Styl narodowy miał podkreślić odrębność kulturową kraju od zaborców. Zwłaszcza dotyczyło to Rosji, która podjęła swego rodzaju ofensywę ideologiczną wspomagającą rusyfikację zajmowanych obszarów dawnej Rzeczpospolitej, czego najbardziej wymownym przejawem była budowa soboru na placu Saskim w obecnej stolicy naszego kraju. Architektura w miejscowym stylu miała po części dać odpór tym zakusom. W budownictwie sakralnym, miał to być (neo)gotyk nawiązujący do miejscowego budownictwa późnego średniowiecza. Oprócz tego, wobec możliwości, jakie dał eklektyzm drugiej połowy stulecia, czyli "wszystkie chwyty dozwolone", powstawały dzieła będące w sporej części kompilacją cytatów z istniejących zabytków kraju. Tutaj dobrym przykładem jest twórczość Stefana Szyllera - jego kościół Zbawiciela i gmach Politechniki w Warszawie, inspirowane budowlami polskiego renesansu.

Innym wątkiem wspomnianych poszukiwań były próby popularyzacji tzw. stylu zakopiańskiego, czyli o cechach budownictwa ludowego z Podhala, odpowiednio podrasowanych i upiększonych, by mogły stanowić osobny język architektoniczny. Przeszczepienie zakopiańszczyzny na niziny raczej nie powiodło się (chociaż istnieją do dziś tego przeszczepiania przykłady).
Ostatecznie zatriumfowało co innego - tak zwany styl dworkowy. Ukształtował się on między innymi na bazie zainteresowania architekturą doby oświecenia oraz za sprawą fantastycznych wizji rodzimego stylu autorstwa Stanisława Noakowskiego. Ugruntowanie istnienia i wpływu tego stylu nastąpiło za sprawą kilku konkursów na domy wiejskie, ogłoszonych w latach przed I Wojną Światową. Niezwykle ciekawe był ruch odbudowy ziem polskich po zniszczeniach wojennych, którego przejawy możemy prześledzić w niedawno wznowionych w formie reprintów publikacji (np. "Odbudowa polskiego miasteczka" Kraków 1916).
Warto tu wspomnieć też świeżą wówczas dziedzinę, jaką była konserwacja zabytków.
Po wojnie, styl dworkowy - gdyż tak go nazywano, choć nie jest to moim zdaniem określenie do końca precyzyjne - stał się niemal oficjalnym stylem młodego państwa (lecz nie tylko on, bo nie było to tak kategorycznie zadekretowane, jak w przypadku późniejszego o 30 lat soc-tradycjonalizmu). To również nosiło cechy ideologicznego traktowania architektury - tym razem styl "narodowy" miał promować polskość, zwłaszcza na Kresach. Najlepiej obrazują to inne publikacje dostępne dziś w reprintach: "Budowa domów dla urzędników państwowych w województwach wschodnich" & "Budowa pomieszczeń dla korpusu ochrony pogranicza i domów dla urzędników państwowych w województwach wschodnich" wydane przez Ministerstwo Robót Publicznych w 1925 roku. Prócz obiektów wymienionych w tytułach tych publikacji, w podobnej stylistyce powstawały inne budowle wojskowe, administracyjne, obiekty kolejowe, no i oczywiście wiele domów prywatnych, tym razem także w miastach.
Kuźwa, jak ja się rozpisuję, zanim przejdę do sedna, czyli pokazania kilku niedawno strzelonych fotek. Bo i kto to czyta?
Sedno wygląda zaś tak: w warszawskiej dzielnicy Czyste, pomiędzy Gazownią a Dworcem Zachodnim, znajduje się przedwojenna kolonia domów przeznaczonych dla pracowników kolei. Zabudowa tworzy zespół ściśle osiowy i symetryczny, na planie omegi.
Miejsce to jest "zapomniane" i zaniedbane, lecz gdyby budynki te stały na przykład na zamknięciu którejś z żoliborskich ulic-osi, i były lepiej utrzymane, ochom i achom nie byłoby końca.
Mariaż dawnego, tradycyjnego stylu z uproszczeniem wczesnomodernistycznym daje w moim przekonaniu bardo miły efekt. Co, mam nadzieję, da się zobaczyć na obrazkach, pomimo nienajlepszego stanu, w jakim te domy się znajdują. Jest to architektura, jak to się dziś mówi, user friendly, a raczej beholder friendly.
Nie wiem, kto jest projektantem zespołu, ale można obstawiać (zanim się kiedyś sprawdzi) autorstwo Romualda Millera, jako naczelnika wydziału budownictwa Warszawskiej Dyrekcji PKP - naczelnego twórcę architektonicznej oprawy infrastruktury kolejowej w II Rzeczpospolitej, z warszawskim teatrem Ateneum w Domu Kolejarza włącznie. A jeśli nie Romuald Miller, to pewnie ktoś inny.
***



Budynek na głównej osi. Tylko jedno z dużych okien jest oryginalne. Reszta, jaka jest, każdy widzi.
Cechą dawnej architektury są duże poddasza nieużytkowe (użytkowe tylko w sensie miejsca na suszenie prania i rupiecie). Dziś żaden inwestor nie mógłby sobie na coś takiego pozwolić.
Nazwa styl dworkowy nie jest, jak pisałem, do końca adekwatna, bo inspiracje czerpano nie tylko ze szlacheckich siedzib wiejskich, ale z bardzo różnych obiektów z XVI, XVII i XVIII wieku - od zamków, przez pałace, klasztory, ratusze po karczmy i budowle gospodarcze, jak lamusy. Ja wolę stosować określenie architektura rodzima, lub styl rodzimy, chociaż też nie jest precyzyjne. Ale robię to na własny użytek i odpowiedzialność.
Tutaj widać inspiracje wczesnym barokiem epoki wazowskiej - "uszate" opaski okienne i drzwiowe, przerwane naczółki.



Obrazek prawie jak samego mistrza Noakowskiego. Budynek na skrzydle dziedzińca. Obowiązkowe owalne okienko. Portal uproszczony a smakowity. Tutaj również jedno okno wygląda na pierwotne.



Starannie opracowane detale. Owalne okienko wypadnięte, widoczna zęboza czasu.



Budynek boczny. Loggia wejściowa. Dach tzw. polski, albo uskokowy. Obowiązkowy tzw. kick połaci dachu, czyli zmiana kąta na łagodniejszy w jej dolnej części.



"Wazowski" portal.



Słodkie okieneczko i tablica epitafijna kolejarzy przejechanych przez pociągi. Żartuję.



Całkowicie zabudowana (czytaj: zniszczona) loggia kolumnowa. Facjatki w dachu polskim. Dachy, jak można się domyślać, pierwotnie kryte były dachówką.
A już niedługo przebiegnie obok - co? Długa, jasna, prosta! Czteropasmowa droga z Czystego na Odolany.
***
Jeśli Opatrzność i własna wytrwałość pozwolą, mam w planach pokazać tu więcej przykładów owego stylu rodzimego z innych miejsc również. No to cykl!





12 września 2011

Jezioro Torfy

Niby w granicach Warszawy, ale... Zda się, z dala od cywilizacji i urbanizacji.
Cisza, spokój i komary. Aczkowlek - tu też wkrótce przebiegnie "długa, jasna, prosta". Samiuśkim skrajem jeziora.

10 września 2011

Komputer na kwasie

Już w starożytności, a więc w czasach, gdy programy wprowadzało się do komputera za pomocą magnetofonu, zauważyłem, że urządzenia elektroniczne żyją własnym, kapryśnym życiem. Dlaczego raz program się "wgrywał" a raz nie "wgrywał"?
To chyba zresztą każdy zna - czasem coś w komputerze (program, urządzenie) działa, czasem odmawia współpracy, by znów, po namyśle, tę współpracę podjąć. Po prostu, stworzyliśmy, my, ludzkość, cybernetyczne istoty żywe. I nie ulega wątpliwości, że te ich kaprysy to badanie gruntu i preludium do wielkiego buntu maszyn. Ale on nastąpi dopiero, gdy ostatecznie się od nich uzależnimy.

Odjazdy hard- i software'u bywają jednak zabawne. Na przykład, moja przeglądarka zdjęć łyka czasem jakiegoś kwasu, i oto jak pokazuje wówczas obrazki:






8 września 2011

You, nesco!

Organizacja zajmująca się rozwojem edukacji, działaniem na rzecz nauki i promocją kultury pod egidą Narodów Zjednoczonych zdaje się być wymarzoną synekurą dla wszelkich międzynarodowych pieczeniarzy i festyniarzy. A ponieważ także aspirujemy do szacownego grona - przynajmniej festyniarzy - nie omieszkaliśmy wbić się do ich kwatery głównej, by naocznie przekonać się, w jakim otoczeniu udają, że pracują.

Gmach UNESCO powstał w romantycznym okresie dominacji architektury modernistycznej, w końcówce lat 50. XX wieku, kiedy to powstawały ostatnie prace F.L. Wrighta, pawilony Expo w Brukseli, tudzież sztandarowe dzieła Arseniusza Romanowicza, i jest im pokrewny.
W tych czasach surowość materiału (żelbet, szkło) i prostota podstawowego języka architektonicznego modernizmu bywały łagodzone rozmaitymi obłościami i skosami (na co pozwoliła eksploatacja możliwości materiałów budowlanych) oraz nowatorskimi dekoracjami utrzymanymi w duchu epoki (wyklejanki ze stłuczonych talerzy, firanki w "pikasy").


Twórcami paryskiej siedziby UNESCO byli trzej wybitni architekci z różnych państw - ideę międzynarodowej współpracy kulturalnej wdrożono więc już w fazie projektu -  Bernard Zehrfuss (tak! ten! z Francji), Pier Luigi Nervi (z Włoch) i Marcel Breuer (cholera wie, skąd).
Ponadto, swoje trzy grosze wtrąciły, jako specjalna komisja, inne tuzy architektury tamtych lat: le Corbusier, Eero Saarinen, Lucio Costa, Walter Gropius i inni tacy tam.
Jak się zdaje, architekci dobrze się bawili w doborowej kompanii i za publiczne pieniądze, i to chyba niejednego państwa.


Jeżeli właśnie wspomnianymi zabiegami zmiękczającymi i zginającymi udało się nieco uczłowieczyć ten klockowaty moloch, to trzeba przyznać, iż jest to obiekt kompletnie antyurbanistyczny. Ogromną połać działki - cały kwartał - ogrodzono parkanem, by rzucić w środek kilka budowli, z których główna jest biurowcem na planie litery Y (skąd my, warszawiacy to znamy!). Ale z drugiej strony, w niezwykle "urbanistycznym" Paryżu nawet takie incydentalne nieliczenie się z istnieniem siatki ulic może ujść na sucho.
Całość ozdobiono wybitnymi dziełami sztuki wybitnych artystów tworzących ówcześnie.
Co jak co, ale jeszcze wtedy Wielka Sztuka nie była aż tak śmieszna, jak dziś.


To, ani chybi, Henry Moore. Za nim kinetyczna rzeźba Alexandra Caldera. Oraz coś, jakby nieodżałowany Supersam.


A tu, Juan Miró, fenómeno de la pintura. W tym opuszczonym zaułku nagle poczułem się jak w domu. Dlaczego? Długi czas trwało, zanim uświadomiłem sobie, że fragment tego malowidła zdobi obwolutę książki Jana Białostockiego "Sztuka cenniejsza niż złoto", którą pamiętam od zawsze z domu rodzinnego.


Betonowy ogród japoński. Jest nawet etatowy Japończyk na wyposażeniu.


A ów fresk na filarze to już całkiem nowy i, jak się zdaje, spontaniczny wkład w upiększanie zespołu.

Jednym z współorganizatorów UNESCO, u zarania jej dziejów, był nasz rodak, Antoni Słonimski. Podobno na początku mało kto wiedział na salonach, co ta nazwa znaczy. Czasem anonsowano go więc "Monsieur Slonimski avec madame Unesco". Kto inny zaś mu raz powiedział "Jest pan z Unesco? Wiem, to mały, ale bardzo dzielny kraj".





3 września 2011

Helga


3.IX.2006
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...