31 października 2017

Odwiedzajcie Ziemię Sądecką

Trudno w to uwierzyć, ale za PRLa był w Warszawie... neon o tej treści [sik!].
Gdy go dziecięciem widywałem (przy ulicy Świętokrzyskiej), to nie zdawałem sobie dokładnie sprawy, gdzie też leży tak pięknie reklamowana kraina...

Trafiłem tam dopiero na przełomie dzieciństwa i młodości, który w tamtych czasach wyznaczało ukończenie podstawówki.
Szkoła średnia, do której się dostałem, zorganizowała wędrowny obóz górski, w zasadzie integracyjny. Ale ze starszych klas zapisał się tylko jeden chłopak, a i tak nie pojechał. Wolał - jak i inni starsi - równolegle (?) odbywający się spływ kajakowy. Dlatego jakiś czas potem kajakowicze byli lepiej zintegrowani ze starszymi klasami, niż piechurzy. Nie pamiętam, czy się wahałem, ale na pewno zew gór był silniejszy. Tym bardziej, że spływ tą samą rzeką miałem w planach jeszcze tego samego lata...

No więc tak wylądowałem po raz pierwszy w Beskidzie Sądeckim. Od Krynicy po Szczawnicę z noclegami w tamtejszych schroniskach.

Tatry to imponującą sprawa. Majestat i ogrom. Bieszczady to rozległa, aż wręcz przerośnięta, legenda. Beskid Niski to tajemniczość i spleen. Pasma Sudetów to (chyba) wciąż niedoceniane zalety. Ale Beskid Sądecki - to po prostu moje góry. Gdybym miał wybierać. Także z przyczyn zupełnie osobistych zwrotów akcji życiowej.


Po tym pierwszym razie wracało się tam niejednokrotnie. Na przykład w wakacje między drugą a trzecią klasą. Pojechaliśmy z kolegą na doczepkę do okołoszkolnego obozu tai chi - chociaż ani wówczas, ani do dziś nigdy w życiu nie wymachiwałem kończynami w tym stylu. Chodziło o towarzystwo. No i o miejsce - w rzeczonym paśmie górskim, gdzieś pod Halą Łabowską, w lesie nad strumieniem.

Ech, cośmy jedli, jak żyli - trudno powiedzieć. Jak widać na cudem ocalałym zdjęciu, coś się gotowało na ognisku (ale co i jak?), mieszkało w namiotach (głównie tzw. "chinkach" - namiocikach dwuosobowych idealnych dla zaledwie jednej osoby z bagażem, ale jednak jakoś się we dwóch, lub we dwójkę tam upychało...), buty suszyło na słońcu (to moje, poznaję!), etc.

Stamtąd z owym kolegą wyruszyliśmy na włóczęgę, której celem było sąsiednie - przepiękne! - pasmo: Małe Pieniny. Nocowaliśmy na krzywy ryj w hotelu, pogubili szlaki, pogoniły nas pasterskie psy, na koniec zmoczyła nawałnica i wróciliśmy do bazy, po drodze wyławiając spod liści łopianu (deszcz!) kumpla, który cały dzień błąkał się po okolicy, próbując zlokalizować nasze obozowisko.

No, fajnie było. Gdy się nam znudziło, a opady za bardzo dały we znaki, zwinęlismy się do Krynicy na pociąg - i do domu.

Zdałem sobie sprawę, że przypadkiem były to te same wakacje, w które odbyła się niedawno tu opisana wyprawa do Tumu. Wcześniej jeszcze był obóz wędrowny w Karkonoszach. A potem jeszcze w innym, wąskim gronie pojechało się nad morze. To były czasy, he!




6 października 2017

Deszczowa sobota

Deszczowa sobota. Zawiń się w koc, napij wina, przytul kota. Tego, co przyniosłeś raz z błota. Dziś nie w głowie mu żadna psota. Patrzy za okno jak cielę w malowane wrota. A tam - wciąż słota. Lecz nie dziwota. W końcu to listopad. Stąd dżdże, mżawka oraz ciągły opad. Leżysz swobodnie, jak na ringu Gołota. Zapominasz o wszelkich kłopotach... Ale tkwić na łóżku w dzień to trochę sromota. Jakbyś czekał na Godota. Możesz wstać, włożyć obuwie - ech... marki Kubota. I zrobić kawę, zapachnie, jakby to była Bogota. Usiądź do blogu, może powstanie jakaś nowa nota?

Myślisz, że widziałeś już wszystko?
A tu z szafy wyłania się dupsko.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...