Wolny wieczór. Co robić? Czytać którąś z kilkunastu
czekających na skończenie książek? Obejrzeć coś z zaległych filmów? Rzetelnie
przyswoić jakąś godną tego płytę, co cierpliwie czeka na swoją kolej? Upić się
„Cisowianką”? A może sieknąć kolejny niepotrzebny wpis, na przykład o muzyce?
Bo dawno nie było?? Tak.
Jest takie zjawisko, które już z pewnością przelotnie
trąciłem nogą w blogowym przelocie. Nazywa się „rock progresywny” . Wszak do
niego zalicza się i Soft Machine, i SBB. Zjawisko szczególnie charakterystyczne
dla przełomu lat 60. i 70., tudzież pierwszej połowy tej drugiej dekady. A więc
dla czasów szeroko pojętej hipisady, i z niej bezpośrednio wyrosłe.
Nie ma czasu wgłębiać się jakoś szczególnie głęboko w
kwestie genezy stylu. Ostatecznie, mówimy tu o muzyce rozrywkowej, jednym z
odgałęzień rockandrolla, a więc o rzeczach błahych, że błahsze może być tylko
zjawisko seriali telewizyjnych i reklam. Chociaż wszystkie te gałęzie gospodarki
generują niebagatelne obroty. Generalnie chodziło o granie troszeczkę bardziej
skomplikowane niż „ye ye, I love you” i o dużo, dużo różnych narkotyków. A nie,
przepraszam, to hippisi - z nich tylko zespoły progresywne wyrosły. I z dumą
podkreślały, że nie z narkotyków ich inwencja, a z wyobraźni i umiejętności.
Najpierw jednak muzycy rockowi sięgnęli jak jeden mąż po
zakazane używki i nagle rozszerzyli swój repertuar o dźwięki dziwnie magmowe.
Zaczęli z ich pomocą poszukiwać swojego ja, którego nie było, gdzie szukali.
Mniejsza o to. Krótko mówiąc – w połowie lat 60. zaczęły dziać się z muzyką
rozrywkową rzeczy coraz i coraz ciekawsze. Kto był pierwszy? Trudno orzec. Bo i
na Zachodnim Wybrzeżu US&A jęło mrowić się od nowych zespołów ubranych w
koraliki i kwiaty, powstałych na gruzach zniszczonego beatlemanią rodzimego
zjawiska surf music. Zaroiło się
także od folksingers wyrosłych na
nawozie z Boba Dylana. W Brytanii bezprecedensowy sukces Bitli również zachęcał
do własnej działalności muzycznej, i to nie tylko na ich wzór. Ci zaś także
sięgnęli nieco głębiej niż po dotychczasowe rockandrollowe wzorce, na przykład do
oddylanowskiej folkowości, czy muzyki Wschodu, która miała wnet stanowić
żelazny punkt programu w formie kącika z Cepelią na różnych milowych
festiwalach.
Krótko znów mówiąc: pierwocin gatunku o którym mówimy (to
znaczy - ja piszę), należy upatrywać za Oceanem. Wkrótce potem jednak
poszukiwania Brytyjczyków przyćmiły te amerykańskie. Rokiem przełomowym był zaś
pamiętny (lądowanie na Księżycu, Woodstock, moczaryzm) rok 1969.
Jakie są cechy właściwe rockowi progresywnemu?
- podejście ogólnie innowacyjne i poszukujące - do czego się
da
- częste zmiany tempa
- długie kompozycje, albo przynajmniej dłuższe niż
standardowe dotąd piosenki
- częste zmiany tempa
- wirtuozeria instrumentalna, czasem i wokalna
- częste zmiany tempa
Czy o czymś zapomniałem? Z pewnością. Istnieje np. definicja
definiująca zespół progresywny jako taki, w którym choćby przez chwilę grał
Bill Bruford…
Szanujący się zespół prog-rockowy powinien mieć w dorobku
tzw. suitę rockową – utwór wypełniający jedną stronę longplaya, albo tzw.
concept album – płytę podporządkowaną tematycznie jednemu tematowi.
Bardzo szanujący się zespół prog-rockowy miał w dorobku i
jedno, i drugie.
Proszę jednak pamiętać, że wyżej wymienione cechy stanowią także główne wady gatunku.
Problem z rockiem progresywnym polega bowiem na tym, że
odrobinę za bardzo uwierzył w swoją jakość, za bardzo polubił sam siebie, że
tak powiem, co czasem zaowocowywało (uff) pewnym przerostem form,
pretensjonalnością a wreszcie śmiesznością. Ostatecznie - to przeciw dinozaurom
grającym rozwlekle pompatyczne symfonie buntowali się (między innymi) punkowcy
drugiej połowy lat 70.
Pomimo pewnych wsobnych słabości, nie należy jednak tego
gatunku skreślać. Niewątpliwie wydał on całą pacynę płodów muzycznych najciekawszych
w całym rockandrollu.
Pewna jest jedna rzecz: jeśli napotka się gdzie określenie neo-prog, należy czym prędzej brać nogi za pas!
Pewna jest jedna rzecz: jeśli napotka się gdzie określenie neo-prog, należy czym prędzej brać nogi za pas!
Do „wielkiej piątki” rocka progresywnego zalicza się
następujące zespoły: Pink Floyd, King Crimson, Yes, Genesis i ELP (Emerson,
Lake and Palmer). Jeśli koś chce zliczyć nie do pięciu, tylko do czterech,
niech odejmie ten ostatni zespół. Jeśli do sześciu – niech doliczy jeszcze
jakiś inny, itd. Wśród wyżej wymienionych mam swoich bohaterów pozytywnych, ale
i - no właśnie! - takich, że dziś się rumienię, bo ich kiedyś też słuchałem.
A więc do przynajmniej dwóch z nich wrócę kiedyś jeszcze w tym cyklu. Cyklu,
przypomnę, 100 płyt z muzyką, których nie oddałoby się na śmietnik.
Istniało oczywiście multum zespołów i indywidualistycznych
wykonawców drugiego gatunku, albo drugiego sortu, bądź drugiej ligi.
Drugoligowość ta jest obiektywna w kategoriach wymiernych:
sprzedaży, gromadzenia tłumów na stadionach, w kategoriach artystycznych jest
subiektywna. Zdarza się bowiem, że mniej znana grupa nie jest wcale gorsza od
bardziej znanych. A przynajmniej równie dobrze, jeśli nie lepiej zaczyna sobie
poczynać. I to jest przypadek dziś tu omawiany, pod tytułem Gentle Giant.
Nazwa tak głupia, że aż odstręcza od słuchania. Ja jednak
miałem to szczęście, że usłyszałem muzykę, zanim zastanowiłem się nad głupotą
nazwy. Fragmenty dwóch pierwszych płyt wyemitował z siebie w radiowej Trójce
ś.p. Beksiński. Tak mnie zachwyciły, że w następny wtorek wskoczyłem w metro i
zajechałem na giełdę płytową do „Hybryd” (Warszawa). Tak, było to w czasach,
gdy nie dość, że istniały sklepy płytowe, to jeszcze lud spragniony muzyki
handlował nią na specjalnej giełdzie (1996). Dziś handelek przeniósł się do
internetu, gdzie można wszystko kupić albo nawet i zajumać. No więc na tej giełdzie
kupiłem dwie pierwsze płyty Gentle Giant – debiut, o tej samej, co zespół
nazwie, oraz drugą, Aquiring the Taste (mimo wybitnie paskudnych okładek).
Co to za zespół? Brytyjski, składający się m.in. z trzech
braci Shulmanów, Szkotów o mojżeszowym korzeniu. Zdobyli niejaką sławę jako
Simon Dupree & The Big Sound słodką pościelówą „Kites”. Na wzbierającej
fali prog-rockowej rewolucyjki zmienili nazwę na Gentle Giant i wnet wystąpili
z dość ambitnym materiałem.
Utwór otwierający płytę debiutancką, „Giant” – programowy? –
niestety jest irytująco niezborny. Nie słucham go więc wcale. Co w nim mamy?
Przede wszystkim częste zmiany tempa… Ale lepiej go zostawmy i przejdźmy od
razu do pozostałych. Pomysły i melodie – to, za co polubiłem te dwie płyty od
pierwszego wejrzenia.
Gentle Giant miał dwóch co najmniej wokalistów o różnych
możliwościach, co przekłada się na wszechstronność nastrojów ich muzyki.
Fragmenty „miękkie” przeplatają się z „twardymi”, w tych pierwszych na ogół
głos daje Kerry Minnear, drugie obrabia pyskiem jeden z Schulmanów. Przykładem
niech tu będzie piątka z jedynki, czyli „Nothing At All”. Temat chóralny
grupowo artykułowany na tle łagodnego akustycznego akompaniamentu nabiera nagle
drapieżności. Jeszcze naglej wszystko zamienia się w orgię bębnów
przepuszczonych przez jakieś przetworniki. Super. Znowu nagle na ich tle
pojawia się chopinowski fortepian, który także bardzo szybko zapodaje i
odjeżdża. Potem wszystko się uspakaja i powraca akustyczny motyw przewodni…
Drugą płytę otwiera zajmujący, wielowątkowy „Pantagruel’s
Nativity”, okraszony słodkim solo wibrafonu, a potem gitary na tle
saksofonowego pulsowania.
Wybitnie ciekawym przykładem jest „The House The Street TheRoom”, rytmiczna hard-piosenka z bitelsowskimi psyche-zaśpiewami, przełamywana
znów miększymi wstawkami (wraz ze zmianą tempa).
Nagle jednak w The House, The Street i w The Room trafia
bomba skondensowanej gitary i zaczyna się! W teorii jest to solo gitarowe, i
rzeczywiście instrument ten wrzeszczy i łaka-łaka cały czas. Ale to nie ono
jest głównym bohaterem swego trwania. Jest nim powtarzany przez organ riff
ociężały jak powieki Gogolowskiego Wija. Na jego tle wywija wiosło, lecz samo w
zasadzie stanowi tło dla riffu, który potężnieje, gdy zgłasza do niego akces potężna
gitara basowa. A więc gitara solowa jest tu pretekstem. Zresztą inna pogrywa
jednocześnie dźwięki, które współcześni muzycy wydobyliby chętnie skreczując płytą
na gramofonie.
No, to jest bardzo dobre. Wybitnie czadowe. Rzadko - że aż
nigdy - coś „puszczam sąsiadom”, ale akurat przy „The House The Street The Room”
lubię rozkręcić potencjometr, czyli głośność.
Poza tego typu wstawkami hardrockowymi, płyty opisywane
charakteryzuje swoista rockowa kameralistyka. B-cia Shulman + Minnear byli
w istocie wybitnymi multiinstrumentalistami. Ciekawym przykładem tego zjawiska
jest „Black Cat” – jak u dawnych mistrzów baroku muzyczne naśladownictwo kocich
odgłosów. Bardzo urocze.
Potem jeszcze „Beksa” puścił całą płytę trzecią,
koncept-album Three Friends, którą
sobie nagrałem z radia na kasetę (sic!). Zgodnie z tytułem, opowiada ona o
trzech przyjaciołach z dzieciństwa, których drogi się rozeszły. Jeden został
robotnikiem, drugi artystą, trzeci zaś biznesmenem. No i co? No i nic. Niewiele
z tego wynika. A co z muzyką? Ta się broni, choć nie w każdym momencie. A może
raczej w niektórych momentach tylko jest całkiem dobra. Na przykład – zacne
solo wibrafonu w „Schooldays”. Albo eksplodująca nagle gitara w „Peel the Paint”
– trochę jak w „The House…”. Tutaj jednak solówa podparta jest tylko perkusją,
brak tego walca parowego… „Working All Day” to zgodnie z decorum mięsisty kawał hard-rocka… I to tyle.
Reszta – począwszy nawet od uznawanej za majstersztyk
czwartej płyty Octopus – to już zjazd
w jakości w szczególne samouwielbienie i wydumane wyrafinowanie, nie nadające
się dla mnie osobiście do słuchania.
A to z kolei jest fenomen symptomatyczny dla całego gatunku,
a nawet szerzej – dla większości produkcji z dziedziny muzyki rozrywkowej.
Mało, naprawdę mało jest wykonawców, którzy nie zaliczyli syndromu DZKZNP,
czyli „dobry zespół, który zszedł na psy”. Tylko tacy, co niechcący umarli w
szczycie kariery i inwencji, lub – jak The Beatles – w takim momencie się rozwiązali
byli.
Zaznaczę na koniec, że wpis ów zacząłem pisać prawie rok
temu, skończyłem z braku czasu dopiero teraz. Nie śniło się wówczas o filmie na temat rodziny Beksińskich, obecnym obecnie
w kinach. Jeszcze nie wybrałem się na niego, ale w ramach ciekawostki dodam, że
długie lata byłem ich (Beksińskich) bliskim sąsiadem na jednym z warszawskich
osiedli mieszkaniowych. Odmalowanie realiów scenograficznych w filmie jest więc
dla mnie szczególnie interesujące. Koniec nawiasu.
77. Gentle
Giant – Acquiring the Taste 1971