30 czerwca 2014

Apetyt na czereśnie

Winnica, Bar, Bar, Winnica, a tu już diabli wzięli czerwiec! Jak to?
Na dodatek podmienili lato, co się było miało zacząć, od razu na październikową jesień. Ech.
Rzutem na taśmę czasu - nieustająco pozostającą w ruchu - wrzucam okolicznościowy obowiązkowy wpis czerwcowy. Dzień dobry.

A że dawno nie było żadnego FOOD-PORN, oto jest: czereśnie.
Moje ulubione owoce świata. Chociaż inne też są znakomite, czereśnie pozostają niezrównane.
Są tym, czym w świecie warzyw bób - chwalebnym meteorem najłaskawszej pory roku.


SERWING SADŻESZCZYN: Przed zjedzeniem - przed daniem się zjeść - niech pomieszkają trochę w lodówce. Schłodzone wybornieją jeszcze bardziej.

NIGDY nie sprawdzaj czy mają robaki. Pewnie mają, ale o tym lepiej nie wiedzieć. Sam robak mi nie przeszkadza, ale świadomość, że zjadam mu dom razem z jego ciuchami, meblami, garnkami...

Wpis czerwcowy dokonany. Pora zjeść zawartość obrazka.




27 czerwca 2014

Osada

Prawdziwa - dobra - piękna.














24 czerwca 2014

20 czerwca 2014

„Parom”

Ekspedycja ukrainoznawcza po wykopaniu się z Okopów (Świętej Trójcy) miała do wyboru: powrócić via Żwaniec na stronę byłobesarabską i podążać w stronę pięknego (ponoć) byłorumuńskiego miasta Czerniowce, byłobukowińskiej stolicy; albo skierować się dalej w górę rzeki do wsi z zaznaczonym w ogólnoukraińskim atlasie mostem przez Dniestr.


Wybrano tę drugą wersję wydarzeń - z niewątpliwym zyskiem dla kolekcjonowania kolejnych powidoków podolskich pejzaży nadrzecznych.


W wiosce, gdzie miał czekać na nas most, większość uczestników wyprawy omiotła dość obojętnie wzrokiem drogowskaz ogłaszający ЧЕРНІВЦІ za kilkadziesiąt kilometrów i ПAРОМ za kilometr.
Aha, pomyślano, jakiś Parom widocznie jest po drodze.
Tylko, Em., jako lingwistka, od razu wiedziała, o co chodzi.


„Parom” to prom, po najbardziej prostu.
Atlasowa mapa nie popisała się dokładnością, ale dzięki temu, mogliśmy doświadczyć lokalnej przygody w formie przeprawy.


Naprzód!... należało przepuścić jednak krótką kolumienkę ciężarówek, które nie mieściły się na raz nawodnej jazdy.


Chłopaki z ciężarówek nie przeprawiali się bezczynnie - gdy korab odbił od brzegu, wnet rzucili się w nurty, by przepłynąć rzekę wpław.


Kilkakrotne obrócenie promu zajęło - ze względu na wolnobieżność tej jednostki pływającej - kilka cennych godzin.


Z tego powodu - by nie jechać po zupełnym ciemku - trasa podróży została drastycznie zmieniona. Nie powiodła, jak to było planowane, na nocleg do ex-Stanisławowa, znanego dziś jako Iwano-Frankiwsk, tylko do bliższego i poniekąd zaprzyjaźnionego Czortkowa.


Spowodowało to także dalsze modyfikacje szlaku, lecz o tem potem.
Na potem też, czyli na nieznaną jeszcze przyszłość krajoznawczą, zostały więc miasta i miejsca jak Czerniowce, Kołomyja, rzeczony Stanisławów Iwano-Frankiwsk, Buczacz, Drohobycz... itp.


Zyskiem doraźnym stała się sama przeprawa przez przepływający Podolem Dniestr, jak również chwilowe zaprzyjaźnienie się z sympatyczną miejscową rodziną, która przeprawiała się wraz z nami, lecz, w przeciwieństwie do nas, w obie strony, jako że chodziło tu o czystą rozrywkę przy dniu wolnym od pracy.
(„Wy to macie dobrze w Polsce” - mówili. „U nas kraj w ruinie, władza skorumpowana, bezkarna, robi co chce...” - mówili.  „U was porządek i Europa” - mówili.)


Zmodyfikowanie szlaku zaowocowało ponownym powrotem na stronę po(dol)ską. Tym razem - przez rzeczywisty i niezmiernie przy tym słynny most w znamiennej miejscowości Zaleszczyki. Jakkolwiek nieprawdą jest, jakoby rzekomo rząd RP-2 wybył z kraju w opresji tą właśnie przeprawą - przeciwnie, stało się to w Kutach - to most ów i nazwa stały się niejako symboliczne. Faktem jest też, że szerokie masy cywilnych uchodźców tu właśnie pożegnały się z ojczyzną, korzystając z pełnej rezerwy gościnności strony rumuńskiej.


Rzut oka - i aparatu, choć w pędzie - na szeroko a płytko rozlany tu Dniestr uwiarygadnia relację autobiograficzną Melchiora Wańkowicza, który, jak pisał, przekroczył tę rzekę w bród z maszyną do pisania trzymaną na głowie.


W nocnym Czortkowie zakończył się więc dzień czwarty trzeciego, czyli powrotnego etapu zeszłorocznej podróży ukraińskiej. Dzień, rozpoczęty dla mnie wraz z kamienieckim świtem, nabrzmiały wrażeniami promowymi oraz kresowo-fortecznymi: dość rzec, że ujrzawszy Kamieniec Podolski i Chocim, zaliczyliśmy piąty i szósty z „Siedmiu cudów Ukrainy”. Z całej tej listy, nie widzieliśmy tylko Chortycy. Ale...
Do widzenia.





18 czerwca 2014

Okopy (Świętej Trójcy)

Gdy się powiedziało a) Kamieniec Podolski oraz b) Chocim, to można jeszcze dodać c) Okopy Świętej Trójcy.


Nie wspomniałem uprzednio, że przeprawiając się przez Dniestr do Chocimia, wjeżdża się jednocześnie do d. Rumunii, czyli przekracza nieistniejącą, przedwojenną granicę. Wiadomo, jak było - Stalin zagarniał, co tylko mógł, zagarnął więc i Besarabię (i Bukowinę). I to dwukrotnie: w 1940 i 1944 roku.
Z losami Besarabian, których w międzyczasie zmuszono do podróży w dalekie strony, można zapoznać się ze wspomnieniowej książki Jefrosinii Kiersnowskiej (Rosjanka polskiego pochodzenia mieszkająca w Mołdawii-Besarabii) „Ile wart jest człowiek”. Wstrząsające.


No, ale wróćmy z tej b. Rumunii na po(do)lski brzeg. Jeśli brzegiem tym ruszyć na zachód, w górę Dniestru, zaraz przekracza się kolejną niewidzialną, bo nieistniejącą granicę międzypaństwową przedwojenną między II RP a ZSRR. Czyli wracamy do b. Polski. To ciekawe! Wcześniej jednak granica ta istniała jako międzyrozbiorowa między Austrią a Rosją. To też ciekawe. A jeszcze przedtem - w czasie chwilowej (25 lat) utraty zasadniczej części Podola - była nową granicą z Turcją. I to nie byle co.


Niejednokrotna ta granica nie-biegnie rzeką Zbrucz, która wpada tu do Dniestru. W widłach tych rzek za króla Jana III - z uwagi na stratę Kamieńca - wzniesiono nowoczesną forteczkę, projektowaną zresztą przez znanego warszawskiego majstra baroku, Tylmana z Gameren. Nazwano ją bezpretensjonalnie Okopy, z biegiem lat wydłużając to miano o wezwanie miejscowego kościółka - stąd Okopy Świętej Trójcy, nazwa która weszła do legendy, tudzież literatury, a przez nią do języka potocznego.


Z dawnego założenia obronnego zostały ślady wałów, częściowo splantowanych w czasach austriackich, dwie bramy w trwałej ruinie oraz rzeczony kościółek. W „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” tak o nim napisano w 1886 roku: Są tu ruiny małego kościołka, pamiętnego obroną kilku konfederatów, którzy w nim się zamknąwszy, poddać się Rosyanom nie chcieli i śmierć w gruzach znaleźli. Kościołek ten dotąd oczekuje dobroczynnej ręki, któraby go podźwignęła z ruiny.


Dobroczynna ręka należąca do odrodzonej (II) Rzeczypospolitej zaczęła wnet majstrować przy reperacji kościołka, kiedy to znów Okopy stały się „kresową stanicą” (polichromia orłowo-pogoniowa).
Ponieważ nie trwał ten stan dłużej niż rzeczona Rzeczpospolita, kościołek ponownie popadł w ruinę. 
Ale historia kołem się toczy - „dobroczynna ręka” znów się niedawno znalazła w postaci kamienieckiej kurii polskiej katolickiej, i kościołek ponownie jest z ruiny dźwigany, chociaż metodą gospodarską, jak widać na zdjęciach...


Mając taki wybór, jak widać poniżej, opuszczamy Okopy oczywiście triumfalnie przejeżdżając dawną bramą.



Ciekawostką jest, że po stronie podolskiej mamy Żwaniec i  O k o p y, a po stronie mołdawskiej Chocim i  A t a k i ... Ach, ta historia.






14 czerwca 2014

Chocim

Jeśli powiedziało się „Kamieniec Podolski”, trzeba powiedzieć „Chocim”. Albo po zwiedzeniu pierwszego pojechać do drugiego.
Stoją bowiem te dwie fortece obok siebie jak Gog i Magog, Świdryga i Midryga, Minas Morgul i Minas... (to drugie), chociaż bezpośrednim odpowiednikiem zamku chocimskiego po po(do)lskiej stronie Dniestru był zamek w Żwańcu.

W czasach staropolsko-starotureckich Kamieniec był polski, a Chocim turecki. Choć nie zawsze: Chocim bywał polski, a Kamieniec turecki. A tak poza tym, to oczywiście K. był oryginalnie ruski, a Ch. mołdawski, a przedtem też halicko-włodzimierski.

Tyle historia. A, nie - jeszcze warto wspomnieć dwie główne bitwy, które tu zakwitły czerwienią w XVII wieku: pierwsza w 1621, gdy Polacy i Kozacy bronili się przed Turkami w warownym obozie przy zamku, i druga, w 1673, gdy wojskiem Sobieskiego oblegani byli z kolei Turcy. Obie wygrane przez naszych przodków.

Tureckość, a zwłaszcza mołdawskość Chocimia widoczna jest gołym okiem na pierwszy jego rzut, i czyni ona zamek innym, niż inne fortece kresowe czy niekresowe dawnej Polski i nie-Polski.

Tyle gadania, a teraz zdjęcia z tego wyjątkowego zabytku.










W zamkowych salach uświadczyć można między innymi niezłe dzieła sztuki w formie obrazów obrazujących uczestników batalii z roku 1621. Całkiem wyśmienite. Coś jak ze Stannego, Świerzego i Byliny Michała. Ale namalował je w 1957 roku (czyli gdy dwaj pierwsi z wyżej wymienionych artystów jeszcze raczkowali) ukraiński malarz, którego nazwiska haniebnie zapomniałem.






11 czerwca 2014

Kamieniec Podolski, cz. niewątpliwie 1

Powiedzonko głosi, że należy „zobaczyć Neapol i umrzeć”. Ale poeta rzekł „wolę polskie gówno w polu, niż fijołki w Neapolu”.
Kierując się tą drugą zasadą, do miasta Camorry nie trafiłem. Chociaż ma ono swoich zwolenników, popleczników i sympatyków. Mniejsza z tym.
Teraz jednak wiem, że przed zgonem należy zobaczyć - choć raz, ale i to mało - Kamieniec Podolski.

To jest legenda, która - w przeciwieństwie do Baru - nie rozczarowuje, a - przeciwnie - sprostywa najśmielszym wyobrażeniom!
Wyobrażenia wyobraziłem sobie czytając, jak każdy chyba, „Trylogię” Sienkiewicza, osobliwie jej ostatnią, najmroczniejszą (uwaga! przemoc, śmierć, zwątpienie, upadek) część, czyli „Pana Wołodyjowskiego”, a pewnie jeszcze przedtem, pacholęciem oglądając serial TV na motywach, równie mroczny (bo czarno-biały), co oryginał.

[Tu niekonieczna dygresja:
Bardzo chciałem, z przyczyn lekturowo-sentymentalnych trafić i do autentycznego Chreptiowa, w którym autentyczną stanicą zawiadywał autentyczny Wołodyjowski.
Cóż, nie udało się - trzeba by nadłożyć sporo kilometrów dziurawymi drogami, jeno by stanąć na pustym, wysokim dniestrowym brzegu. Może kiedyś...
Natentomiast kwerenda mapowo-lingwistyczna przyniosła nieoczekiwane olśnienie: Waładynka, w której jarach Bohun ukrył u Horpyny Helenę, to nic innego, jak z rumuńsko-mołdawska Valea Adîncă, czyli Głęboka Dolina! Wszak kręcimy się już po dawnym pograniczu rusko-mołdawskim. Zresztą rzeczona Waładynka leży dziś - razem z Jarholikiem, dawnym Ultima Thule Rzeczypospolitej - w Mołdawii, ściślej w Naddniestrzu... Koniec dygresji.]

Potem uczyłem się o mieście w szkole, gdzie m.in. pokazano na slajdzie zapierający dech w sowie widok na kamieniecką twierdzę. Co ze szkoły wyniosłem? Między innymi wiedzę, że było to jedno z najdalej na wschód wysuniętych miast Zachodu, miast „łacińskich”: po opanowaniu przez Kazimierza Wielkiego lokowane na prawie magdeburskim (chociaż oczywiście genezę ma dużo starszą), z regularnym rynkiem i kościołem klasycznie umieszczonym na działce stykającej się z rynkiem narożnikami, notabene jedną z najdalej na wschód leżących katedr łacińskich, i z osobną dzielnicą ormiańską z osobnym rynkiem ormiańskim.
A przede wszystkim, coś tam wiedziałem o położeniu samego miasta w meandrze Smotrycza.

Wiedziałem, ale nie widziałem, teraz już widziałem i wiem.
Smotrycz rzeczywiście opływa miasto niemal stykając się sam ze sobą w najwęższym miejscu. Naczelny bajer polega jednak na tym, że płynie prawdziwym kanionem o nierzadko pionowych zupełnie ścianach, tworząc naturalną fosę i mury obronne jednocześnie.
Jedyny wjazd do miasta, tam właśnie, gdzie zakola rzeki zbliżają się do siebie, chroniony był kamieniecką fortecą, w której wysadził się (w powieści) i wysadzony został (w rzeczywistości) oficer Wołodyjowski (dopiero w XIX wieku zbudowano drugi most, też spore wrażenie czyniący - fot. poniżej).

Mając świadomość, że nasz postój w Kamieńcu to tylko wieczór – noc - pół następnego dnia, następnego dnia wstałem o 5.30, żeby spokojnie powędrować sobie jarem Smotrycza, a potem uliczkami miasta, pooglądać je i zaznać niepopędzany przez następujące po sobie fakty. Dość powiedzieć, że od 6.00 do 8.00 przeszwędałem pół długości jaru i ćwierć starego miasta, chociaż wielkie nie jest.

Oto skromna część fotoplonu z wędrówki dnem kanionu.
ON jest na jednym ze zdjęć!












Spokojnie, naczelny motyw kamieniecki - widok na zamek z przyczółku mostu tureckiego - niezawodnie pojawi się i tu, we blogu.
Gdyż odcinków kamienickich - nie da rady - musi być więcej.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...