30 października 2015

22 października 2015

Nadwiślański świt

Dawno temu, w poprzedniej erze geologicznej, zamiast grzecznie rozejść się do domów po imprezie towarzyskiej, pojechaliśmy z kolegą na warszawskie Stare Miasto. Był świt i było to w czerwcu. Znaleźliśmy się na rynku, który raptem objawił nieznane dotąd oblicze, gdyż był zupełnie pusty! (Nie licząc kolegi i mnie). Od tamtego czasu myślałem czasem, żeby powtórzyć taki spacer. Przeminęły jednak całe epoki trwania Ziemi, a wciąż coś stało na przeszkodzie. Zwykle był to zaś sen.


I oto tego lata - trudno to sobie teraz wyobrazić, ale panował okres rzetelnych upałów - nieopatrznie wypiłem dużą kawę pod wieczór. Poskutkowało to czymś zupełnie odmiennym od zwykłego dla mnie stanu, gdy położywszy się momentalnie śpię jak zabity suseł. Krótko mówiąc, spać nie chciało mi się wcale. Na chwilę przed świtem przypomniałem sobie o bezludnym rynku. Wskoczyłem na rower i po chwili patrzyłem z tarasu na skarpie wiślanej na wschód Słońca za rzeką. Potem potoczyłem się nowo otwartym bulwarem na Starówkę. W istocie było prawie bezludnie, pora poświtowa była jednak późniejsza niż w czerwcu, więc jakiś przechodzień tu i ówdzie zamajaczył. Na rynku towarzyszył mi tylko jeden osobnik - pochodzenia azjatyckiego. Ja zaś wlazłem na mój ulubiony punkt widokowy w jednym z typowych warszawskich nadświetli kamienicznych, o których kiedyś popełniłem cały osobny wpis. Stamtąd zdjęcia.


Widać, że z dziesięciu kamienic zachodniej pierzei rynku - czyli Strony Kołłątaja - nadświetla mają tylko cztery. Plus jedna malutkie. Ale i tak jest to motyw charakterystyczny dla warszawskiej Starówki, której przy okazji oddaję cześć, pokłon i wyrazy niezmiennego uczucia.


Jako extrabonus autoportret cieniowy z tej samej przejażdżki z Zamkiem Królewskim w tle.






15 października 2015

Boguszyce - kościół malowany renesansowo

Dwie kwestie.

Kwestia pierwsza: Już prawdopodobnie łkałem na tych cyberprzestrzennych łamach, że skąpo na Mazowszu zabytków renesansu. Aż musieli awansem dopisać do nich nieoczywisty dwór w Chrzęsnem, na przykład. Generalnie dzielnica mazowiecka leżała na peryferiach ówczesnej sztuki światowej. Jest co prawda grupka swoistych zabytków sakralnych o „pończochowych” sklepieniach autorstwa Jana B. z Wenecji. Jest także pokaźna garść nagrobków z epoki, w tym niektóre greatest hits gatunku.

Do chlubnych wyjątków zalicza się też obiekt aktualnie przeze mnie opiewany: kościół w Boguszycach.

Z zewnątrz niepozorny, ot, stereometryczna niemal bryła z pozoru z desek, bez żadnych wyrafinowanych detali, ni zdobień. Gotyckiego smaku nadaje jeno wielobocznie zamknięte prezbiterium i wysoki dach. Niewiele okien. Cały cymes, jak w bombonierce, czai się wewnątrz.


Dla malowideł renesansowych z autentycznego XVI wieku odbyłem kilka tygodni temu pielgrzymkę rowerową przez smagane jesiennymi wiatrami południowe Mazowsze (trasa Skierniewice - Rawa - Biała - Mszczonów, 104 km). I tu występuje

kwestia druga: Niejeden przedstawiciel szeroko rozumianego towarzystwa turystyczno-krajoznawczego spotkał się ze zjawiskiem drzwi zamkniętych w kościele. Niekorzystną tę praktykę można łatwo zrozumieć, zwłaszcza jeśli chodzi o obiekty historyczne, obfitujące w zabytkowe wyposażenie ruchome i - co za tym idzie - wynoszalne. A także w przypadku budowli z drewna, lub drewnem umeblowanych, gdzie niefrasobliwy turysta może zaprószyć ogień np. popiołem z cygara.


Wizyta w zabytkowym kościele to zaś niemal zawsze gwarancja przygody intelektualnej, uczty estetycznej lub przynajmniej ubawu z antycznych wizerunków śniętych świętych, nieżyjących nieboszczyków i pup pulchnych puttów w pociesznych pozach.
Oczywiście - ku zaspokojeniu potrzeby wyżej opisanych przeżyć - można starać się wstrzelić między niedzielne msze. Ale nie zawsze się to udaje. Łatwo trafić na okres sjesty, albo w samą ceremonię, gdy zwiedzać nie wypada.


Nauczyło mnie życie, jeżeli drzwi kościoła nie ustępują, pchać inne - na przykład od zakrystii. Czasem daje to oczekiwane rezultaty. Jeśli nie, należy udać się prosto na plebanię. Bywa, że daje to rezultaty nadspodziewanie nieoczekiwane. Niekiedy jednak i to na nic. Ot, księdza nie ma, nie było i nie będzie,
głucha cisza wszędzie (Kobylniki). Albo ksiądz mieszka w innej miejscowości (Chroberz). Albo od plebanii kierują ku kościelnemu, który ukrywa się w domowych pieleszach, wystawiając dzieci na wartę (Brześć Kuj). No - nie zawsze się udaje.


W Boguszycach szczęśliwie nastąpiła realizacja biblijnej wskazówki „pukajcie, a otworzą wam”. Podjechawszy ku kościołowi tkwiącemu na wzniesieniu nad Rawką, przekonałem się, że jest zamknięty. Ba, zamknięte były nawet furtki i bramy w ogrodzeniu. Poszedłem więc na plebanię. Tam też zamknięte i nikogo. Był jednak na drzwiach wywieszony telefon „w nagłych sprawach”. Posługując się komorą - zadzwoniłem. Bez rezultatu. Z żalem ruszyłem więc w dalszą drogę, ku Rawie, odkładając wizytę na bardziej sprzyjającą przyszłość. Byłem już ze dwa kilo za wsią, gdy odtelefonował - jak się okazało - proboszcz, dopytując się w jakiej sprawie dzwoniono. Wyjaśniłem, że jestem turystą i chciałem dowiedzieć się o możliwość obejrzenia wnętrza. Odpowiedział, że nie ma z tym problemu, tylko że dopiero wraca do wsi. Gdy i ja tam, zawróciwszy w miejscu, wróciłem, odkluczył drzwi, wpuścił mnie, opowiedział o widocznych dziełach sztuki, i cierpliwie poczekał aż się napatrzę i nafotografuję do woli.


Kwestia trzecia: Co, miały być tylko dwie? Trudno - jest i trzecia. Osobną kwestią jest bowiem to, jak fantastyczne jest wnętrze boguszyckiego kościoła.
Ludzkie słowo tego nie opisze, zdjęcie - amatorskie a chrome - pewnie też. Dlatego samolimituję się tu do zwyczajowych (zwyczaj dobry, ale rzadko przestrzegany) pięciu zdjęć. Do uświadczenia reszty wymalowanych detali (proszę odnaleźć duet: świnia grającą na bębnie i osioł na lutni) gorąco Czytelnika zachęcam w rzeczywistości realnej i namacalnej - choć malowideł lepiej nie dotykać paluchami.





7 października 2015

W sprawie prezydenta Dudy i jego

Muzyka znad zgubionych kapci (zagadka)*

Moje huty pracowały dzień i noc. Potem, w rozgrzanych ogromnych kuźniach, półnadzy Herkulesi zatrudnieni na umowach o dzieła wykuwali w znoju rozżarzoną treść. I tak powstał poprzedni wpis na blog „Sad rzeczy”. Blog będący oknem wystawowym, w którym pokazuję to, co mi się podoba. A podoba mi się m.in. muzyka, także ta, proponowana przez zespół Beirut. Lecz cóż - poza kryptoreklamą księżyca, moja laudacja doczekała się tylko jednego wtóru.
Czy innym ryba odebrała głos? Nie - pewnie kierowani wrodzoną delikatnością nie chcieli robić ambarasu, mówiąc, że im taka muzyka się nie podoba. Ale jednak zleciało się do tej materii widzów co niemiara, wyjątkowo. Wiem to ze spisu treści, który wyświetla się przy publikacji, edycji i kapadocji. Widocznie zanęcił ich tytuł - biedaki myśleli, że będą pocztówki z autentycznego Libanu. A tu co? Dupa z masłem.

A skoro tak, to mam wobec tego ofertę muzyczną (Das Musikalische Opfer) z innej beczki.
Czasem człowiek robi bowiem nie tylko zdjęcia - czasem wykona filmik. Porządkując grządki bitowe, znalazłem niedawno zapomniany fragment - bo te fragmenty ulegają łatwemu zapomnieniu - z dawnych czasów połowów kapci z morza. Film zasadniczo opowiada o zwierzętach. Zilustrował się on sam tłem muzycznym lecącym właśnie wtedy w tle. Odciętym od początku i od swego końca.

I tu zagadka natury socjologicznej - kto to gra? Osoba, która udzieli prawidłowej odpowiedzi, poza moim szacunkiem należnym znawcy rockandrolla, dostanie w ucho - coś przy następnej okazji.


*) To jest właściwy tytuł wpisu. W sprawie prezydenta Dudy i jego prezydentury oraz innych bieżących zagadnień informacji można zaczerpnąć np. z gazet. A tu - jest blog WOLNY od polityki.





2 października 2015

Beirut c.d.

Już kilkakrotnie - jako człowiek pedantycznie skrupulatny, zwłaszcza, gdy nie trzeba - nosiłem się z zamiarem napomknięcia kolejny raz o moim ulubionym pseudofolkowym arcyhipsterskim zespole Beirut. Wpis taki miał się zaczynać np. „To już dwa / trzy / cztery (właściwe podkreślić) lata, kiedy Beirut nie wydał żadnej płyty. Co jest, do cholery” i tak dalej. Ale oto właśnie cztery lata minęły i nowa płyta jest.

Najkrótsza recenzja nowej – kiedyś – płyty zespołu Yes brzmiała podobno: „No.” Nowa płyta Beirutu zatytułowana jest No No No. Ciekawe więc… Jeszcze jej nie słyszałem, ale mam nadzieję, że tytuł za recenzję nie posłuży… Póki co, rzućmy okiem i uchem na „Beiruty” dzielące debiut od No No No. Wszystkie zabieram na pokład łodzi podwodnej.

We wrześniu dwa lata temu opisałżem płytę, którą zachwyciłem się we wrześniu z kolei lat temu – niech policzę, bo to przestało być oczywiste – osiem, czyli w 2007. Płytą tą była Gulag Orkestar, fenomenalny debiut zespołu-niezespołu Beirut. W owym czasie wyszła atoli już kolejna, mianowicie The Flying Club Cup. Nie powaliła mną tak, jak poprzedniczka. Ale nie mogę powiedzieć, bym jej z biegiem lat nie pokochał – jak starzejącego się wina (?)! The Flying Club Cup pomyślana jest jako zestaw motywów niby-francuskich. Przejawia się to jednak głównie w nazwach utworów, muzyka – choć świeża jak bagietka i elegancka niczym Paryżanka – raczej z francuszczyzną niewiele ma wspólnego. Jeszcze cytat z jakiegoś (najwyraźniej) starego (najprawdopodobniej) filmu pojawia się raz – w „hicie” albumu. Płytę otwiera krótka fanfara (na muszli, jak okazuje się z video), potem następuje rzeczony „hit”, czyli „Nantes” z należycie chwytliwym motywem wygrywanym na kluczborku, a potem przejętym również przez dęciaki – a więc najbardziej charakterystyczne instrumentarium zespołu. To, że „Nantes” jest „hitem” nie stanowi obelgi. W istocie jest to świetna piosenka, a motyw z niej wżyna się głęboką bruzdą w mózg. Przez miesiące można nucić „papa rara, papa rara… it’s been a long time, long time now…”.

Następnie tłoczą się kolejne paciorki naszyjnika, jakim jest ten album (?). „Sunday Smile” jest rzewno-pogodnym walczykiem, pobrzmiewającym nieco bawarskim piknikiem przy długich ławach. To też nie obelga. Co ciekawe – na piosenkę tę inaczej – czulej – się patrzy, gdy usłyszało się jej wersję w innym wykonaniu, a mianowicie muzyka o nazwie Kishi Bashi (sic!). Coś jak wówczas, gdy inaczej patrzy się na wieloletnią żonę, którą raptem zaczyna adorować młodociany lowelas! (Film: „Don Juan de Marco”). „Guyamas Sonora” ma co nieco „Gulagowej” melancholii i stosownie pęcznieje wraz z trwaniem. „La Banlieu” to instrumentalny fragment o melancho… No, wiadomo. Jeszcze bardziej melancholijna jest piosenka „Cliquot” (od Veuve Cilquot?), odśpiewana wyjątkowo nie przez kierownika przedsięwzięcia. Metrum walca jest jak skrojone na takie beirutowe songi.

Reszta płyty jest apollińska. Jedynie „In the Mausoleum” zbliża się do dionizyjskiej Gulag Orkestar, smętkiem, niecodziennym, nerwowym rytmem napędzanym perkusją i fortepianem tudzież ekspresyjnym, bliskowschodnim popisem skrzypiec. To niewątpliwie kulminacyjny moment albumu, chociaż jest to też rzecz najbardziej nowoczesna i głównonurtowa. Wyróżnić należy poza tym także „Cherbourg”, w którym powraca przetworzony motyw z „Nantes”, oraz „St. Apollonia”, której instrumentalne zwieńczenie znów zaprawione jest goryczą jak z debiutu. Ostatnią niespodzianką jest wieńczący płytę utwór tytułowy. Zaczyna się zupełnie niepozornie, katarynkowym jakby trajkotem, ale nabiera stopniowo po drodze muzycznych barw, których istną feerią w postaci podniosłego chóralnego zakończenia jest zakończony. To piękny koniec i nadzieja na przyszłość.

Piosenki z The Flying Club Cup zyskały wykonanie na żywo sfilmowane do płyty DVD Cheap Magic Inside. Można zobaczyć – a przede wszystkim znów posłuchać – tych wesołych hipsterów w akcji.

Dwie pierwsze płyty Beirutu wyszły rok po roku, potem tempo wydawnicze zaczęło spadać. Następny materiał – w postaci podwójnej „epki” (choć w wydaniu kompaktowym to po prostu dwie płyty CD) – March Of The Zapotec / Realpeople Holland ukazał się w 2009.

Podobnie, jak poprzednią, płytę / nie-płytę otwierają fanfary – tym razem wielkoobsadowe, w wykonaniu autentycznej meksykańskiej brygady dętej. Dalipan, brzmi to trochę, jak kapela opoczyńska. Reszta pierwszej części wydawnictwa, czyli March of Zapotec, stosownie do nazwy także utrzymana jest w brzmieniu z pogranicza. „La Llorona” ma posuwisty rytm narracji prowadzącej do zakręconej jak na trupim balu części tanecznej. „My Wife” zaś to dwuczęściowy instrumental: chromy marsz pogrzebowy poprzedzony dętą introdukcją + walc jako pierwszy taniec dla nowożeńców-nieboszczyków. Szczytem osiągnięć pierwszej części minialbumiku jest jednak niewątpliwie „Akara”, napędzana rytmicznym pobekiwaniem trąb, na tle których rozsnuwa się typowa Beirutowa opowieść. Coś jak z nostalgicznej kreskówki z ZSRR ilustrowanej dozwolonym tam już jazzem tradycyjnym… Nibymeksykańską opowieść zamyka miniatura „On a Bayonet” oraz „The Shrew” (czy tytuły układają się tu w jakąś układankę?) okraszona w swym wnętrzu festyniarskim tańcem.

Część druga, Realpeople Holland, jest zgoła odmienna, przynajmniej jeśli chodzi o instrumentację. Rzuca się to w ucho od razu przy „My Night with the Prostitute from Marseille” (tytuły…), piosence pływającej w kluczborkowym sosie. Jeszcze większy atak latami 80. następuje w instrumentacji „My Wife, Lost in the Wild” (zastanawiające te tytuły), która sama jest popisem zawodzenia autora ponakładanego warstwami za sprawą techniki wielościeżkowej rejestracji dźwięku. „Venice” rozwleka się jeszcze szerzej w syntezatorowo-dęciakowych planach o wielkim natężeniu stosownego smętku. Zastanawia mnie tylko, dlaczego utwór ten pachnie jak z obory, obok której przechodzi się zakurzoną polną drogą w letni dzień? „The Concubine” (znów ciekawy tytuł) jest dla tej płytki tym, czym „Akara” dla pierwszej, czyli najjaśniejszym momentem dnia. Rozpoczyna się tłem wytłaczanym na akordeonie, na którym pojawia się motyw początkowo grany na dzwonkach, a potem przez innych. Na dobranoc widz powalony jest czymś kompletnie już niesamowitym. „No Dice” to pięciominutowe danie prosto z dyskoteki AD 1985, coś też ze ścieżki dźwiękowej do polskiego serialu tamtych czasów. Hołd dla kluczborka (ang. keyboard) i automatu perkusyjnego. Kompletnie nie w stylu, do którego Beirut zdołał przyzwyczaić przez trzy swoje pierwsze płyty! Mimo to, w tej głupiutkiej muzyczce czai się gdzieś typowa dla niego inwencja melodyczna… Mnie się to podoba, może dlatego, że wiem, iż to Beirut, a nie Kombi…

W tym miejscu – póki jesteśmy w synthpopowym nastawieniu – wypada wspomnieć o singielku wydanym tylko w świecie wirtualnego internetu jeszcze przed The Flying Club Cup, zawierającym dwie melancholijne – nadużywam tego określenia, ale to dlatego, że to dominujący w tym Beirucie nastrój – piosenki, „Fountains and Tramways” i „Napoleon on the Bellerophon”. Wygrzebane z jakichś szuflad, gdzie je włożono, gdy ich twórca miał lat 15. Pas mal.

Po kolejnych dwóch latach (2011) wyszła równie wdzięczna, co krótka płyta The Rip Tide. Wspominałem ją już kiedyś pokrótce, bo choć trudno w to uwierzyć, ale działał już wówczas ten niepotrzebny blog. Czy warto pisać szerzej? „A Candle’s Fire”, „Goshen”, czy „East Harlem” to skondensowany Beirut, jaki znamy i kochamy. Szczytem tego jest „Vagabond”. W ucho rzuca się w pierwszej kolejności rytmiczne „Santa Fe”, piosenkowy ukłon dla rodzinnego miasta. Chociaż trudno wyobrazić sobie, jak można pochodzić z Santa Fe – nazwa ta kojarzy się tylko z filmową pustynią, przez którą wiatr przetacza tumbleweeds. Najpiękniejszą z zestawu jest jednak delikatnie kołysząca na falach piosenka tytułowa… „Port of Call” zaś odpowiednio godnym i odpowiednio patetycznym finałem odpowiednio go zamyka.

Na deser warto wyciągnąć z czeluści internetu różne miscellanea i inedita. Na przykład „Interior of a Dutch House”, tak zupełnie beatlesowski, jakby się urwał z „Białego albumu”!...
No, a teraz pora zapoznać się z No No No.


85. Beirut - The Flying Club Cup  2007
84. Beirut - March Of The Zapotec / Realpeople Holland  2009
83. Beirut - The Rip Tide  2011





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...