28 czerwca 2016

5

Tak. To nie jest blog okoliczno...
Ale już od pięciu lat pokazuję na nim to, co mi się podoba.


Dzień co prawda krótszy już od najdłuższego w roku, ale cieszmy się nim, póki jest.
Cieszmy się czereśniami, póki są. Cieszmy się latem, póki jest. Cieszmy się pokojem.
Ba, cieszmy się życiem, póki jest, a nie marnujmy czasu na zbędne zrzędzenie, jałowe troski i kwaśne paszcze.





22 czerwca 2016

Obrazek z Krzeszowa

Zupełnie zapomniałem o takim dziale czasem tu figurującym - pt. wspomnienia ze skanera.
Przyczyna leży w spisku producentów hard- jak i soft-ware, którzy zmówili się, by stare, dobre urządenia nie działały pod nowym, wysokobitowym systemem.
Zanim uporam się z tym problemem, nadrabiam braki zdjęciem zeskanowanym przed laty.


Lubię je. Kiedyś nawet - w wersji cz.-b. - zdobiło mój osobisty desktop. Ma w sobie pewien tzw. nastrój, moim skromnym zdaniem. Przedstawia fragment klasztoru w Krzeszowie na Śląsku. Chociaż tak mały i akurat niesakralny, że wygląda on jak typowa willa z jakiegoś francuskiego miasteczka.

Fotografia powstała w długiej końcówce ubiegłego tysiąclecia (zimą 1998), co widać, na przykład po zabytkowych i niespotykanych już (prawie) artefaktach, jak liczne anteny telewizyjne i drewniany słup elektryczno-oświetleniowy. ORAZ po braku renowacji połączonej z restauracją tudzież rewitalizacją samego obiektu, który dzisiaj prezentuje się zgoła odmiennie. Przywrócono mu bowiem blask, ba - wręcz żarówę barw uzasadnionych niewątpliwie historyczną drapanką pościenną i rozmachem renowatorów. Nawet kiedyś trafiłem chyba na blog młodej osoby, zdaje się, płci odmiennej, która odpowiadała (?) za przeprowadzane na zabytku zabiegi. Krótko mówiąc: jest teraz jak w cygańskim burdelu (©Marcin).

O Krzeszowie może jeszcze przyjdzie kiedyś wspomnieć - gdy zadziałają znów skanery, lub jeśli znów tam zawitam - bo jest o czym. A bywało się drzewiej prawie że regularnie - tam, jak i w innych górzystych rejonach ulubionego Śląska.

Adios, muchachos.





20 czerwca 2016

Rozkosze natury

Kleszcze! Wszędzie kleszcze!
Nanieście, nawierćcie mi jeszcze!
I sami się nimi nacieszcie!
                                  J. Tuwim

Poprzednie, gorące a suche lato - a może: nie pamiętam już jaka wiosna przedtem - niemal wyeliminowało z krajobrazu komary. Ongiś stały składnik lata, w zeszłym roku nie zaistniał. Znikł.

Człowiek zaczyna jednak tęsknić za brzęczącymi krwiopijcami, gdyż - jak rzekł filozof (a może poeta?) - co się polepszy, to się popieprzy. Zamiast komarów następuje zmasowany atak kleszczy.

Mało jest stworów, którymi bym się brzydził. Z pająkami mogę być za pan brat, z obleśnym pędrakiem obcować, a i wszelkie ropuchy, węże oraz aksolotle nie są mi wstrętne. Kleszcze jednak to co innego. Nie dość, że sukinsyny wżerają się podstępnie i niepostrzeżenie, to jeszcze (podobno) wymiotują do karmiciela i w ten sposób potencjalnie skutkują szeregiem groźnych chorób. Same bowiem noszą w sobie jakieś inne organizmy-świństwa. Pies Aleboten już ze dwa razy lądował na OIOMie z powodu babesziozy (co na szczęście nie dotyka ludzi, na razie...).

Naukowcy obliczyli, że gruba warstwa kleszczy wnet pokryłaby glob nasz ziemski*, GDYBY NIE PTAKI!
Te zaś do życia zazwyczaj potrzebują m.in. drzew. Stąd kolejny przyczynek do sprzeciwu wobec bezmyślnie tu i ówdzie prowadzonym wycinkom. Paniali?

Ilustracji nie będzie, bo wszak pokazuję to, co mi się podoba.





*) źródło: znajomi biolodzy

16 czerwca 2016

Antwerpia - beginaż nr 4

Blog. W blogu pokazuję to, co mi się podoba.
Bardzo spodobał mi się od pierwszego wejrzenia beginaż w Antwerpii.
Co to beginaż (jeśli ktoś nie wie) - pisałem tu.
Co to Antwerpia - tutaj.
Inne beginaże: tam i jeszcze w tym wpisie.
Zresztą i to miejsce już migło na łamach.

W beginażu w Antwerpii spodobało mi się tak bardzo, że rozpstrykałem się kompletnie. Mam na myśli robienie zdjęć. A ponieważ aparat miałem wówczas względnie nowy, pod wieczór, zamiast usunąć jedno zdjęcie, usunąłem cały folder z dnia. Musiałem więc wrócić i rozpstrykać się na nowo. Zrobiłem to z przyjemnością. Skromny odprysk owego rozpstrykania publikuję w dzisiejszym wpisie, ignorując przyjęte na wstępie założenia samoograniczania się w jednorazowym fotowyblożeniu.

Miejsce to nie pełni już swojej pierwotnej funkcji - jak i większość zachowanych beginaży - tradycyjny centralny plac-trawnik zmieniono w ogrodzony skwer, oznaczony jako prive. No ale tej małej tabliczki można nie zauważyć...

Do beginażu wkrocza się zaś przez niepozorną bramę w ciągu podobnych domów...

14 czerwca 2016

8 czerwca 2016

2 czerwca 2016

Piosenki Leonarda Cohena

Był raz jeden taki mistyk,
Lubił baby i z nimi styk.


Gdy ktoś znany umiera, to na początku jest wielkie halo i rwetes, i osoba ta jest na wszystkich ustach i sztandarach naraz. A potem zgiełk ucicha i cichcem denat zostaje odstawiony do muzeum figur woskowych, gdzie jego miejsce.
Wszystko to jest co nieco żenujące. A szczególnie autozażenowanie wzbudza własny udział w przyspieszonym - intensywnym a krótkim - kulciku pośmiertnym. Na przykład przy pomocy wpisów blogowych.
Niejednokrotnie zaznaczałem, że ten oto mój organ wypubliczniania się NIE JEST blogiem okolicznościowym. Chociaż szereg wpisów upamiętniających i apropośnych i tak tu się pojawił mimo tych zarzekań i zastrzeżeń. Ale nie lubię, gdy prywatna cybertubka występuje w takiej funkcji.

Dlatego chyba warto się pospieszyć i napomknąć o kimś ZANIM opuścił ten padół i rozpęta się szybkoschnący sabat wspomnień, bilansów i laurek. (Co nie znaczy w ogóle, że pytam, komu bije dzwon).
Kimś takim może zaś być na przykład - z tego, co słyszałem, ostatnio jeszcze żył - Leonard Cohen.

Sęk w tym, że nie mam zupełnie czasu, by mędzić o tej postaci tak długo i obficie, jak bym mógł - tym bardziej nikt nie miałby czasu tego czytać. O postaci zresztą pośrednio, a głównie o twórczości przez nią wytworzonej. Dlatego muszę się streszczać.

Napiszę więc o niej (o nim) tylko: to ważny i cenny artysta sceniczny!
W twórczości swojej odmalowuje się w sposób taki, że można okleić go epigramatem Jana Sztaudyngera użytym na wstępie jako motto.
To zaś jest oczywiście tematem na długie i ciekawe rozważania - lecz nie dziś i nie tutaj...

O twórczości zaś... No właśnie - jak ugryźć w ogóle taki temat wobec ograniczonych środków własnego wyrazu?
Może przez wskazanie najciekawszych (dla siebie) punktów z kolejnych płyt śpiewaka - po jednym z każdej?
Albo po dwóch.
Albo trzech. Ale nie więcej!

Album - rok.
Miejsce pierwsze, miejsce drugie, miejsce... itd.
No to jedziemy:

Songs of Leonard Cohen 1967
Po prostu. Debiut. Klasyk. Początek trylogii. I całej reszty.
1. One of Us Cannot Be Wrong - ach. Nawet biorąc pod uwagę kodę utworu i całej płyty zarazem.
2. Master Song - piosenka mało używana. A warto zauważyć choćby ciekawie pojawiające się w tle instrumentarium.
3. So Long, Marianne - hit, co poradzić. Ale za to wdzięku pełen!

Songs from a Room 1969
Druga część trylogii, i też klasyk. Ale unurzany w jakiejś upierdliwej drumli (ang. Jew's harp wszak)
1. You Know Who I Am - piosenka najładniejsza.
2. Tonight Will Be Fine - zabawna (sic!).
3. Story of Isaac - niełopatologiczny anty-woj protest-song. Idealny do nauki angielskiego (co rzekłszy, mam nadzieję, że nie deprecjonuję twórczego wysiłku autora).

Songs of Love and Hate 1971
Klasyyyyyyk! I trzecia część trylogii „songsowej” (przepraszam za to słowo). Wspaniała, gorzka pigułka. Prodepresant.
1. Sing Another Song, Boys - ni z gruchy, ni z pietruchy doklejony kawałek live (z wyspy Wight'70!), ale zawsze ulubiony. Mimo „koguta” wyciętego w wokalu.
2. Famous Blue Raincoat - KLASYYYYK! Ewokuje nastrój taki, że już tylko się powiesić.
3. Dress Rehearsal Rag - a jeśli kto przeżyje poprzednią, ta piosenka go dobije na amen.

Live Songs 1973
Uzupełnienie trylogii. A więc tetralogia. Jak sama nazwa wskazuje - piosenki na żywo.
A przy okazji jedyny „analog” kanadyjskiego barda w moich zbiorach. Rozkosznie mi szumiał i trzeszczał, gdy jeszcze miałem gramofon...
1. Improvisation - jeden z naprawdę nielicznych fragmentów instrumentalnych Cohena. Przypomina, że jest on TEŻ muzykiem. I to nie lada.
2. Please Don't Pass Me By - no, trzeba posłuchać. Przynajmniej raz.

New Skin for the Old Ceremony 1974
Chyba - bo bardzo trudno wskazać jednoznacznie, choć jednogłośnie - moja ulubiona płyta mistrza tego.
Świadczy o tym fakt, że NAPRAWDĘ nie wiem, co wybrać na trzystopniowe podium. Wszystko by się chciało tam wcisnąć.
Wszystkie piosenki są godne. Ba - godniejsze.
1. Who by Fire - niby hit, ale za to najbardziej „progresywny”. I z wybitnym towarzyszeniem niewieścim.
2. Leaving Green Sleeves - zajmująca przeróbka renesansowego evergreenu (tj. Greensleeves).
3. Take This Longing - o kurczę!
4. A... Miało nie być czwartej pozycji...

Death of a Ladies' Man 1977
Wstyd przyznać, ale jeszcze tej płyty nigdy nie przyswoiłem. Zawsze jednak coś jeszcze przede mną, nie?

Recent Songs 1979
Bardzo piękna, intymna a i chwilami ponura płyta. Co nieco też zapomniana. I zapoznana. I znowu „Songs”!
1. Gypsy Wife - apokalipsa w muzycznej pigułce.
2. Smokey Life - piękny duet z Jennifer Warnes o niebiańskim głosie.
3. The Guests - ujmujące nie mniej.

Various Positions 1984
Dłuższa przerwa, co, Cohenie? Pierwsza za to płyta, którą pamiętam graną w radio (i telewizji!)
Ale co lata 80., to nie 70. Muzycznie, ma się rozumieć. Synth-pop się kłania - głęboko.
1. If It Be Your Will - no.
2. Hallelujah - jakżeby nie?
2. Heart with No Companion - odrobina country nie zaszkodzi.

I'm Your Man 1988
Kulminacja ejtisów. Łezka i nostalgia, bo to i pierwsza młodość (z wielu później).
A na płycie - urocza dezynwoltura. Poczynając od banana z okładki.
1. Take This Waltz - tak. Tańczyło się do tego. Z pannami. No i Lorca.
2. First We Take Manhattan - oczywiście.
3. Ain't No Cure for Love - no nie?

The Future 1992
A to już „nasze czasy”, choć prawie ćwierć wieku minęło. Ale już byłem wówczas świadomym słuchaczem. Chociaż tę akurat pozycję przyswoiłem sobie nieco później, jakieś 15 lat temu. Z powodzeniem!
1. Democracy - hymn!
2. The Future - w sumie też.
3. Anthem - a to nawet i z nazwy. There is a crack in everything. That's how the light gets in.

Ten New Songs 2001
Miał już nie nagrywać - pamiętam, że taką informację przeczytałem w recenzji kolejnej składanki w 1998 roku - ale oto nagrywa dalej. Trzeba wszak dorobić do emerytury.
Nie śpiewa już atoli, a mruczy i mamrocze jeno. W śpiewie wyręczają go za to różne panie, m. in. uwieczniona na okładce ciemnolica pieśniarka. Razem jakoś dają radę. Zapamiętałem jak dotąd np.
1. In My Secret Life
2. Alexandra Leaving

Dear Heather 2004, Old Ideas 2012, Popular Problems 2014.
Nic o ww. płytach powiedzieć nie mogę, bo ich nigdy nie słyszałem.

Za to jeszcze w 2001 wyszła
Field Commander Cohen – Tour of 1979
Bardzo dobry koncert. Chwalebne repetytorium z materiału Recent Songs i z tymi samymi muzykami: Jennifer Warnes - paszcza, John Bilezikjian - ud, Raffi Hakopian - skrzypce, zespół The Passenger. No i ta wersja -
1. Memories - ! Co za dancing!
2. Lover Lover Lover - skarga z New Skin... poparta niesamowitą lutnią ud.

Bonus specjalnie dla naszych słuchaczy:
Tego na płytach nie znajdziecie.
Wyszło tylko jako singiel i tylko we Francji.
Na żywo, czerwiec 1976 roku. Funk!


I'm 41, the moon is full.
You make love very well.
You touch me like I touch myself,
I like you, mademoiselle.


Hmmm... A więc jednak jest okolicznościowo, he, he*.

*) a na dodatek wpis nr 600.


Do łodzi podwodnej zabieram:
82. Leonard Cohen - Songs of Leonard Cohen  1967
81. Leonard Cohen - Songs of Love and Hate  1971
80. Leonard Cohen - New Skin for the Old Ceremony  1974
79. Leonard Cohen - Recent Songs  1979
78. Leonard Cohen - The Future  1992





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...