31 marca 2012

The Black-Man's Burdon

Zrobiłem niedawno rzecz następującą: wszedłem do sklepu i normalnie z niego wyszedłem z nabytą drogą kupna płytą z muzyką. Niezwykłe, prawda? Wszak biadoliłem już tu nad upadkiem detalicznego handlu muzycznym towarem z jednej strony, jak i nad własnym zduszeniem kompulsywnego gromadzenia lustrzanych dysków z dziurką, z drugiej.

Lecz stało się to nie bez przyczyny. Albowiem - to fakt - dokonałem tego ćwiczenia imaginacyjnego i ułożył żem listę "100 płyt, które wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę, albo na roczny pobyt na stacji orbitalnej albo w stacji arktycznej, bo tam byłby prąd, a na bezludnej wyspie raczej by go nie było, ale przeważnie tak się mówi", o której to liście napomknąłem jakiś czas temu. I teraz mam powód do medytacji i refleksji, którymi nie omieszkam się podzielić. 

Po dokonaniu tego zestawienia zauważyłem ze zgrozą, że wiele pozycji pozostaje w formie całkiem wirtualnej. Niektóre miałem na kasetach pozyskanych jeszcze za sprawą oficjalnych wypożyczalni płyt, albo wręcz nagrywanych z radia (tak! kiedyś radio nadawało płyty w całości!). Kaset zaś hurtowo a bezwzględnie pozbyłem się przy okazji którychś większych porządków. Inne mam, ale w formie tzw. naleśników, co sprowadza się w tym momencie do okładek w dużym formacie, jako że gramofonu ni ma. Ostatnia, wcale liczna grupa, to te ukradzione dzięki kolegom w ramach ich użytku osobistego obejmującego korzystanie przez krąg osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego. Stosunki towarzyskie z innymi zbieraczami fonogramów skłoniły mnie bowiem szmat czasu temu do kupienia "wyżygałki" płyt CDr, i to za niebotyczną dziś kwotę 1400 polskich złotych. I działała, działała.

Tak więc, dopiero zestawienie prywatnego kanonu uświadomiło mi konieczność pouzupełniania płytopółki o te rudymentarne a brakujące na niej pozycje. Hura! Czyżby jakiś nowy cel w życiu?!

Płyta, którą kupiłem jest wyjątkowa, poza tym. że ją sobie właśnie kupiłem. Nie dość, że dwudyskowa, to jeszcze w starego typu dubeltowym grubym pudełku. Dziś już takich nie robią, prawdziwy oldschool! Cóż to oznacza? Oznacza to prawdopodobnie, iż wkrótce ukaże się wypasiona reedycja w formie zremasterowanej, wzbogaconej i sztucznie nasyconej CO2. Lecz cóż...

Chodzi o płytę Erika Burdona z towarzyszeniem zespołu War (nazwa przewrotna, jak na końcówkę lat 60.) - The Black-Man's Burdon. W tytule płyty zawarta jest gra słów - słowo "burden" (brzemię) zostało zastąpione podobnie brzmiącym nazwiskiem wokalisty. Jeśli komuś nazwisko to wydaje się nieznane, to na pewno rozpoznałby, kto zacz po głosie. Burdon bowiem to charyzmatyczny wokalista (o charakterystycznej japie) brytyjskich Animalsów, znany chyba każdemu z interpretacji standardu "House of the Rising Sun". 
Nie widzę sensu opisywać biografii pół-artystów rockandrolla, i nie jest to na ogół interesujące, ale po krótce wspomnę, że człek ten przeniósł się po rozpadzie zespołu The Animals z Anglii do Stanów, gdzie prócz działalności na niwie muzyczno-hippisowskiej, stał się radykalnym orędownikiem praw i obowiązków Czarnych Ludzi. Stąd też tytuł płyty.

Do Burdona i czarnego zespołu War dołączył jeszcze jeden biały Murzyn z afro - duński (!) harmonijkarz gębowy - i w takim składzie muzycy stworzyli wspólnie tratwę, na której przebyli owe absolutnie najlepsze lata muzyki hałaśliwej, to znaczy 1969 - 1971. Po nagraniu dwóch zacnych płyt - pierwszą była Eric Burdon Declares War - Burdonowi się odwidziało i dał drapaka, na dodatek w połowie trasy koncertowej.

Zerknijmy (?) na zawartość muzyczną płyty. Otwiera się z kopa, i to mocnego, jakim jest przeróbka znanego utworu znanego zespołu, mianowicie "Paint It Black". Sama w sobie znakomita piosenka, tutaj zostaje wyeksploatowana w formach wielorozdziałowej afro-latynosko-rockowej jazdy po bandzie. Pamiętam, że w studenckich czasach służyła mi do otrzeźwienia porannego po całonocnej pracy - własnego i sąsiadów. Po ponadtrzynastominutowym, wielowątkowym "Paint It Black" następuje nie mniej spirited utwór "Spirit" okraszony solo na saksofonie. Kolejny numer to wariacki i szyderczy "Beautiful New Born Child" z gospelowym jakby chórem wyśpiewującym refreny do wtóru wrzeszczącego Burdona ("give in to the funky, give in to the gypsy, to the nigger in your soul and fly free").  Następnie słuchacz zostaje zderzony z kolejną przeróbką – tym razem znanej pościelówy „Nights In White Satin” The Moody Blues. Do pewnego stopnia dobra piosenka (a od pewnego jednak w oryginale nieznośna) zostaje rozprasowana na powolną hippie-bluesową procesję. Na dodatek w dwóch częściach obejmujących klamrą trzy rozimprowizowane pod względem tak muzycznym („The Bird & the Squirrel” - flet!, „Nuts, Seeds & Life” - bas!),  jak i słownym („Out of Nowhere”)  jazzujące utworki. I tak zamyka się płyta pierwsza z dwóch.

Druga rozpoczyna się od – tym razem już prawdziwego – powolnego bluesa „Sun, Moon”, pięknie rozciągniętego na pięcioliniach do 10 minut. Całość albumu wieńczy wiązanka sześciu piosenek, z których wyróżniają się -  właściwie wszystkie. Co także jest powodem umieszczenia The Black-Man's Burdon w owej setce. Ale najmilsze wrażenie sprawiają chyba „Gun”, piosenka propagująca odrzucenie agresji, nienawiści i opiatów- nic tylko się podpisać, oraz finis coronat opus „They Can't Take Away Our Music”, manifest znaczenia muzyki dla – no właśnie – dla „Black Men”, nawet jeśli zdarzyło się, że są biali.

Podsumowując – muzycznie mocarny bas, perkusja wzbogacona o osobny etat kongisty, gitara z pogłosem, do tego dęte instrumentarium z wszechobecną i wszędobylską harmonijką, wszystko razem wyfunkowujące słuchacza w kosmos.


ilustracja do piosenki "Pretty Colors"

Zarzekałem się, że nie lubię odbierać muzyki z telewizorka, lecz kto nie zna, a chciałby posłuchać, a nawet obejrzeć (tylko po co?) muzyków w akcji, może skorzystać z TyRury.
W porgramie: suita "Paint It Black", następnie "Tobacco Road" i "Spill the Wine"- hity z pierwszej płyty, na koniec "Bare Back Ride".

Przy okazji bajań o Burdonie -  do listy 100 płyt włączyłbym dowolną składankę typu The Best of Animalsów. W tamtych czasach nowe płyty różniły się zawartością po obu stronach Atlantyku, wydawano masę singli itd., dlatego trudno stworzyć w takim przypadku koherentną dyskografię, a co za tym idzie, wskazać wybijającą się pozycję w tejże dyskografii. Osobiście, uważam, że - choć tworzyli w pewnym stopniu "cover band" (to znaczy, grali głównie cudze utwory) - Animalsi biją na głowę inny "cover band" tamtych czasów: The Rolling Stones. To brzmienie! Silne i mięsiste, oparte bardziej na basie i organie niż na gitarach. A wokalistów nawet nie ma co porównywać.
"The House of the Rising Sun", "Don't Let Me Be Understood", "Baby Let Me Take You Home" - ich wersje trzeba znać, trzeba mieć, co tu dużo mówić. Może tylko u Animalsów zabrakło w krytycznym momencie twórczych natur, które mogłyby sprostać zapotrzebowaniu na nowe, autorskie hity, a nie tylko odgrzewane standardy zza Atlantyku…

Całkiem przypadkiem, w Niskich Krajach trafiliśmy raz na koncert emerytowanego wcielenia Animalsów (wersja festynowa, bez Burdona). Wrażenie, gdy mieszkańcy najbogatszego kurortu najbogatszej części jednego z najbogatszych państw świata śpiewają do wtóru zgodnym chórem: "We gotta get out of this place if it's the last thing we ever do. We gotta get out of this place, girl, there's a better life for me and you" - niezatarte.

Aha. Nie była to jedyna płyta kupiona tego dnia. Lecz o tej drugiej - w inną razą. Raza inna zatytułowana będzie "Czy wierzysz jeszcze w jazz?".

99. Eric Burdon & War - The Black-Man's Burdon
98. The Animals - dowolne Greatest Hits


29 marca 2012

Brześce


Dwór polski w Brześcach jest tak modelowo polskim dworem, że już bardziej polskiego dworowego dworu nie sposób sobie wyobrazić.


Ma wszystko, czego dwór polski potrzebuje: kolumnowy ganek, alkierzyk (mieszczący kuchnię?), dach łamany w pół drogi między "krakowskim" a mansardowym. A w tym dachu - krytym gontem - nawet "wole oka". Piękny stos opału! - zakrzyknąć mógłby nuncjusz papieski. Ale stoi 250 lat.


Tak bardzo polski dwór, o paradoksie, stanowił własność Jana Kantego Fontany, z mikrodynastii włoskich architektów czynnych w Rzeczpospolitej Obojga Narodów u kresu jej istnienia.


Tuż przy dworze uwagę zwraca a intryguje wiejskie budownictwo industrialne. Megakurnik? W stanie wskazującym na odrapanie.
Spleen byłego PGR-u...


25 marca 2012

Wśród traw

Ponieważ nie samymi zdjęciami kościołów człowiek żyje, dziś sama przyroda: słońce, trawy...





22 marca 2012

Czteropak sześciopaków






 Podobno trzeba było wynalazku filmu, by ludzkość przekonała się, iż kichając zamyka się oczy. Tak i ja, dopiero dzięki temu zdjęciu, zauważyłem, że każdy z czterech herm-atlantów z pałacu Tyszkiewiczów (z herbem Potockich) jest trochę inny (to znaczy - różnią się między sobą).
Oczywiście - Krakowskie Przedmieście, Warszawa. Jeśli zaś staję się ostatnio z lekka monotematyczny, proszę o sygnał. To pojadę porobić zdjęcia na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie.
A propos atlantów: natknąłem się też na rysunek obrazujący - właśnie za pomocą takiego elementu architektonicznego - różnicę pomiędzy ogólnie pojętą tradycją a nowoczesnością.

20 marca 2012

Sprawiedliwość z rozmachem

Prezentując brukselski Pałac Kultury i Nauki, czyli Pałac Sprawiedliwości odgrażałem się, że obiekt ów powróci. I oto powraca, w odsłonie obszerniejszej. 
Parę słów gwoli nakreślenia rysu historycznego i tła obyczajowego (skandalu). Gmach zbudowano według gargantuicznych planów Josepha Poelaerta w latach 1866-1883, na wzniesieniu górującym ponad brukselską starówką. Najpierw musiano - bo była to największa budowla XIX wieku - z rozmachem godnym N. Ceaușescu, wyburzyć sporą połać zabudowy, a tysiące ludzi przesiedlić do innych miejsc. Podobno z tego względu słowo "architekt" stanowiło przez czas jakiś w Brukseli obelgę (właściwie dziwne, że nie jest tak w Warszawie - a może się mylę?). Przedwczesny zgon twórcy Pałacu Sprawiedliwości wieść gminna przypisywała zaś czarownikowi z dzielnicy Marolles, który budowniczego wykończyć miał za pomocą czegoś w rodzaju laleczki voodoo. Drżyjcie, Liebeskindy.



 



18 marca 2012

Wyprawa na żurawia

albo: Wstąp do KPN!

Nie trzeba wiele, wystarczy ruszyć dupsko o 4-tej godzinie, by na miejscu znaleźć się o wschodzie słońca.
Uwagę zwraca pierwszy, niecierpliwy promień.


Oczy cieszy a serce wzrusza widok zgoła niedwudziestopierwszowieczny: stogi! Z dala słychać już jakieś wrzaski. To właśnie klangor żurawi.


Zgodnie z przysłowiem: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje efektowne zdjęcia bez żadnego wysiłku.


Wytrwali podglądacze zostają nagrodzeni możliwością poglądowego podglądactwa zwierzyny w trakcie zachodów miłości i tzw. wicia gniazdka.


Prawidłowe przechodzenie koźlęcia przez drogę: spójrz w prawo, idź, spójrz na nas jeszcze raz, w nogi!!!


Woda generalnie wyżej. Pewnie i grypa szaleje w Naprawie. Na szczęście, jest NFZ.


Czas wracać. Bilans wycieczki - różnica wzniesień: 0 metrów, różnica temperatur: 20 stopni. Ogłasza się niespodziewany atak wiosny.


Autor przeprasza za konieczne użycie słów dupskoniedwudziestopierwszowieczny.

16 marca 2012

13 marca 2012

Alegoria Belgii

...albo Jeanne i Claudia van Damme.


dla Pani I., z życzeniami udanej wycieczki krowoznawczej!

11 marca 2012

Forum Wazorum

Czy wspominałem, że Warszawa mi się nie nudzi? Wspominałem. Dlatego, chociaż nie jest to "blog warszawski", miejsce, w którym przyszło mi żyć, pojawia się w nim (jak widać w spisie tematów) najczęściej.
Obiektywnie przyznam, że Warszawa nie jest - jako całość - miastem najpiękniejszym. Są rejony, i to niestety w ścisłym śródmieściu, gdzie "oczy pękają". Weźmy choćby centralny punkt, jakim jest skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alej. Rondo, Uniwersał, Fotel Chorum i Metropol - wszystko opryskane reklamą zewnętrzną, wylot trzewi lewiatana na czwartym rogu - to miejsce prosi się o bombę. O plakat Trepkowskiego z napisem "TAK!".

Ale dość hejterowania, już dawno uznałem, że ograniczę prezentowanie tu negatywnych przejawów otaczającej rzeczywistości. Materiałów znalazłoby się aż nadto. Po co dublować na przykład ten blog?
Na szczęście, by wrócić od ogółu (rozważań) do szczegółu (Warszawy), są rejony stolicy niwelujące niekorzystne wrażenia z innych.
Krakowskie Przedmieście to właśnie jeden z tych fragmentów.
Miejsce to nie ma odpowiednika w żadnym innym polskim mieście, a i niejedna stolica europejska nie powstydziłaby się takiego salonu na swoim metrażu. Wyjątkowa kumulacja wspaniałych budowli - kościołów, pałaców, budowli użyteczności publicznej, a przy tym niebanalny układ urbanistyczny: zwężeń, rozszerzeń, zakątków, placów, zieleńców etc.



Figura MB Passawskiej z roku odsieczy wiedeńskiej w zimowym ḁturażu. 

Wiem, że zdjęcie jest wielce niedoskonałe. Bez statywu, bez piwa, duże ISO, duże szumy.
Ale pokazuję jako pretekst do krótkiej refleksji na temat tego wyjątkowego salonu miejskiego, jakim jest Krakowskie Przedmieście. I ze względu na śnieżne confetti.

9 marca 2012

Księżyc Robaków

Pozostając jeszcze w klimatach grozy, niesamowitości i powieści gotyckiej, popatrzmy:
wczorajsza pełnia, zwana Księżycem Robaków. Brrrr.... Jeśli ktoś woli wersję light - Księżycem Ślimaków.



Otóż i księżyc spod światów posady,
Jak cień zmarłego słońca, wyszedł blady...


Za dekoracje posłużyły ruiny rotundy w Morysinie.

Kurtyna.

7 marca 2012

Impresje z Guzowa

Tu urodził się Michał Kleofas Ogiński, do którego muzyki - zanim nie wyparł go Kilar - imprezowały pokolenia przed tzw. egzaminem dojrzałości. Pamiętacie? Paaam pararam pam pam pararam, pa ram pampam, pa ram pam pam... itd.


Po Ogińskich, panami na Guzowie byli Łubieńscy. Koleją losu miejscowość weszła zaś w połowie XIX wieku we władanie znanych biznesmenów z branży cukrowniczej - hrabiów Sobańskich. Tych od Alei Przyjaciół w Warszawie. Oni przebudowali sobie hacjendę nadając jej kostium francusko-renesansowy (projekt - albo architekt Władysław Hirschel, albo niezidentyfikowany bliżej Mayer, 1880).


Budynek jest, wbrew pozorom, parterowy. Wysokie podpiwniczenie i takiż dach mansardowy dają jednak inne wrażenie. Stan generalnego odrapania widoczny na obrazkach.
W dobrym stanie, to znaczy po remoncie, jest przypałacowa kaplica. Za to traci na malowniczości, więc jej tu nie pokazuję.


Na poniższym zdjęciu widać próby wrogiego przejęcia przez bliżej niezidentyfikowaną placówkę edukacyjną. Tymczasem, po latach upaństwowienia, uspołecznienia i upodlenia, nieruchomość powróciła do spadkobierców. Na razie - a przynajmniej kiedy były robione te zdjęcia - nie widać zbyt wielkiego przy niej ruchu. Można za to przynajmniej pooglądać z bliska, pofotografować, a nie tylko wciskać nos między sztachety parkanu Centrum Promocji Kadr Młodego Biznesu.


Bankietował w pałacu niejaki Hitler z ferajną po zdobyciu Warszawy. Zaowocowało to ponoć znacznym ubytkiem mienia ruchomego rodziny Sobańskich.
Znacie niemiecki dowcip "Jedź na urlop do Polski! Twój samochód już tam jest!"? Jest nań kontrdowcip: "Odwiedź Niemcy! Meble Twojego dziadka już tam są!". Bez intencji wszczynania waśni międzyplemiennych, trzeba przyznać, iż jeśli mamy w narodzie sporo rabusiów, to nauka szła od mistrzów.


Ḁturaż* przedwiosenny jak z powieści grozy... Ymydżys łer not fotoszopd.


*) żądamy włączenia litery i głoski Ḁ ("a" nosowe) do alfabetu i języka polskiego! żeby wszyscy mogli sobie wreszcie śmiało powłḁczać i polḁsować, choćby przez kwadrḁs.

5 marca 2012

Marianna

Nigdy nie widziałem jej buzi. Nie pamiętam nawet, czy świadomie wziąłem ją w kadr. Ale gdym wywołał to zdjęcie, i zobaczył, co na nim jest, nie miałem wątpliwości - Marianna!


maj 1993

3 marca 2012

Folwark, XVIII wiek?

Posłuchajże, wierny ludu, o niedawnym odkryciu archeologii miejskiej. Nie ukrywam, że to odkrycie na miarę tzw. Ameryki w konserwach, ale co tam. Trzymajmy się z góry wytyczonej linii niepotrzebności!
Lojalnie uprzedzam, że umiarkowane zainteresowanie może wzbudzić niniejszy wpis li w PT warszawianistach.




Jest sobie - od XIII wieku, również w Polszcze - zakon dominikanów, OP, czyli Ordo Praedicatorum.
Dawniej - zakon żebraczy i kaznodziejski, intelektualiści średniowiecza, potem poniekąd naczelni inkwizytorzy, u nas - znane ofiary II najazdu Mongołów, propagatorzy pierogów itd.
Dziś - między innymi: pieszczochy warszawskiej publiczności uprawiającej tzw. churching, teohipsterów, dla których prowadzą sieć kościołów, słownie: dwa.

Jeden z dwóch kościołów dominikańskich, starszy, mignął na łamach tego blogu. Teraz, ruchem konika szachowego proszę przemieścić się na południe Warszawy. Komu zaś kondycja nie dopisuje, może skorzystać z metra. Na Służew.
Dawniej - wieś szlachecka, znana jako siedziba najstarszej parafii na terenie dzisiejszej stolicy (obecny kościół świętej Katarzyny, pierwotny erygowany we wspomnianym już interesującym XIII wieku).
Dziś - dzielnica Warszawy, włączona w jej granice tuż przed samą wojną światową MkII, zajmowana w dużym procencie przez znane osiedle mieszkaniowe wzniesione w czasach Edwarda z Sosnowca (zwanego też Edwardem z Limburgii).

Prowincja polska zakonu posiadała przed II Wojną Światową jakieś dobra na Kresach, znaczne połacie. Jeden z naczelnych zakonników, Jacek Woroniecki OP, spylił je po to, by nabyć działkę pod nowy klasztor w Warszawie. Współbracia łapali się za głowy na tak kiepski interes - zamieniać duże włości na małe a drogie. Czas i historia pokazały jednak, jak wspaniały był to błysk natchnienia, wobec faktu, iż Kresy diabli wzięli. Nowy teren - wówczas jeszcze podwarszawski - przeznaczono pod budowę nowego klasztoru. Projekty były ambitne - planowano wzniesienie sporego kompleksu wraz z kościołem, wszystko w stylu zbliżonym do neoromańskiego. Wizualizację zamierzeń można obejrzeć na stronie poświęconej historii Służewa. Ciekawy pictorial z czasów budowy, datowany na 1936 rok, znajduje się zaś na cyberstronie zakonnej. Niemniej, przed wojną zdołano postawić jedno tylko skrzydło - istniejący do dziś klasztor.

W czasie wojny, zamieszkali w gmachu klasztornym nieproszeni goście w postaci blondynów w stalowych kapeluszach. Pamiątką po ich turnusie jest symboliczna mogiła powstańców rozstrzelanych tu w pierwszych dniach wiadomego sierpnia.
Teutońskich herosów wyparli słowiańscy lokatorzy kwaterunkowi, tak zwana trudna młodzież, trudny wiek średni i trudna starość.

Zakonnicy odzyskali całość budynku dopiero wraz z nastaniem jutrzenki swobody, czyli po 1989 roku. W tamtym pamiętnym czasie trwała też budowa kościoła, już nie według oryginalnego projektu, a zgodnie z planami Władysława Pieńkowskiego, twórcy wielu kościołów.




Tyle tytułem przydługiego wstępu w tło historyczno-geograficzne. Skierujmyż spojrzenie na samą przestrzeń zajmowaną przez OP.


Trójkątnoidalną połać między ulicą (uwaga! to nie zbieg okoliczności!) Dominikańską i wyrostkiem robaczkowym Nowoursynowskiej zajmują stary klasztor, nowy kościół, powierzchnia biologicznie czynna etc. Oraz niepozorny na pierwszy rzut oka budynek gospodarczy, który jest bohaterem niniejszego wpisu. 
Jak wyczytać możemy na stronach służewskich, dawna wieś została wchłonięta przez królewskie dobra wilanowskie już w XVII wieku. W następnym stuleciu powstał tu folwark, a wraz z nim - istniejący do dziś budynek folwarczny.
Czy w istocie ma lat ponad 200? 250? Spójrzmy na zdjęcia i plany w tej przebogatej bibliotece, do której nie musimy fatygować organizmu, czyli do internetu.


Obok - spojrzenie nr 1 z tzw. boskiej perspektywy: na znany i lubiany obraz Warszawy tużpowojennej, oraz kilka ujęć z XXI wieku. Widać wymienione wyżej obiekty. Skośnie położony wagon, to klasztor. Równolegle do niego współczesny (nam) kościół. Budynek folwarczny ma zaś formę graniastej podkowy. Dociekliwe oko dostrzeże ubytek symetrycznej odnóżki skrzydła wschodniego po 2008 roku. Zauważmy też obecność w 1945 licznych pojazdów - idę o zakład - wojskowych, jako że próżnię po Wehrmachcie i SS momentalnie w owych czasach zapełniały WP, ACz lub NKWD, MO, UB itp. Pytanie, która z tych instytucji zainstalowała się w klasztorze, a konkretniej, odpowiedź na nie wymagałaby kwerendy w kronikach klasztoru lub wywiadu środowiskowego.
Warte odnotowania na marginesach jest też istnienie przyjemnej alei kasztanowej wiodącej pod kątem od ulicy Dominikańskiej. Do niedawna zamykały ją pozostałości bramy, widoczne na zdjęciu archiwalnym tu.

Kopiąc dalej w dostępnych cyberarchiwach możemy natknąć się na kolejne dwa dokumenty rejestrujące istnienie interesujących nas obiektów. Jest to przedwojenny plan katastralny, oraz, powielający jego błędne relacje przestrzenne, fragment inwentaryzacji zniszczeń Warszawy wykonany po wojnie przez BOS.

Jeśli jednak spojrzymy na starsze materiały kartograficzne, z czasów przed budową klasztoru, zauważymy istotne novum. Otóż, jak widać, zabudowania folwarczne stanowiły kompozycję dwóch graniastych podków. Co ciekawe, raz widnieją jako mniej więcej równe sobie, na innej znów mapie - część północna jest dużo większa niż południowa. Jak było faktycznie - nie dowiemy się, gdyż tajemnicza reszta folwarku nie istnieje. Chyba że znaleźlibyśmy jakiś rzetelny pomiar, ale na to trzeba by jednak wstać z fotela.


Sięgając do jeszcze starszych źródeł - map sporządzonych w czasach Królestwa Kongresowego -  przekonamy się, że niejednoznaczność kształtu założenia folwarcznego występuje i w nich. Znów, bez problemu rozpoznamy charakterystyczne trzy skrzydła obiektu południowego. 
To, co mu towarzyszyło przyjmuje zaś różne formy - a to jakieś luźne zabudowania, a to regularny czworobok z dziedzińcem. W każdym razie - mamy poszlakę świadczącą o przynajmniej dwustuletnim istnieniu zachowanych reliktów.


A tak oto wygląda opisywana budowla obecnie, widziana już z perspektywy ludzkiej, czyli żabiej.
Do czego służyła? Można domyślać się, że przynajmniej w części były to stajnie albo obora.
W rozebranym niedawno zakończeniu widocznego skrzydła, wokół mniejszego wejścia, tkwiły jeszcze w murze spore zawiasy, świadczące o istnieniu wcześniej odrzwi dużo większych.


Skrzydło zachodnie zamyka piętrowy budynek (mieszkalny?), niedawno wyremontowany.
Miejmy nadzieję, że jest to znak, iż obiekt ten, przynajmniej przez jakiś czas, nie ulegnie dalszej anihilacji.
(Stan sprzed remontu można sprawdzić na zdjęciu p. Yorryka w serwisie Panoramio).


Czy jest w sali ekspert od rozwarstwiania i datowania budynków po formie cegieł?


Pobudka! Już koniec wycieczki w czasie i przestrzeni. To tylko teoria, ale być może mamy nowy wspaniały zabytek, prawdopodobnie częściowo przynajmniej jeszcze z czasów saskich. Nie jest to wprawdzie pałac Brühla, ale zawsze... Coś...

Dla wytrwałego czytelnika nagroda w pakiecie - bujające gołąbki starosłużewskie.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...