29 grudnia 2013

Korzenioplastyka na mrozie

Tak. Tytuł wpisu jest zastępczy. Nie mogłem wymyślić innego.

Intuicja mnie nie myliła, gdy w lutym wieszczyłem w blogu, że rok 2013 ma się ku końcowi. Proszę, mam dowód na piśmie. I kto miał rację?
Ludność zaczyna się szykować na bale, party* i imprezy z okazji zmiany daty. A to wcale nie jest śmieszne. Dopiero co uświadomiłem sobie, że to, do kroćset, już druga dekada XXI wieku! Jakoś do tej pory nie zauważyłem. Rok 2011 mnie nie zastanowił w tę stronę. A teraz już blisko jej połowa. Czy się różni, ta dekada, od poprzedniej? Chyba trudno to określić, przynajmniej teraz. A przecież dość wyraźnie różniły się od siebie lata 60. od 50., 80. od 70. itd. Nawet 90. - szalone! Od... zerowych? dwutysięcznych?
Może nastąpił jednak koniec historii? Cha, cha. Wcale nie. Jeszcze się o tym przekonamy. Jeszcze pojeździmy dupskiem po nieheblowanej desce dziejów.
Tymczasem więc najlepiej oddać się orgii rozpusty i pijaństwa, jak stwory wypełniające tympanon pałacu w Otwocku Wielkim. Czego i Wam życzę.


No i znowu powstał wpis okolicznościowy, jak na jakimś najgorszym fejsbrzuchu.
A skoro już taki jest, to jeszcze dodam, że uroniłem łezkę po Kilarze. Bo to wielki był artysta.





*) polska liczba mnoga od słowa „party”

26 grudnia 2013

Klatex radomski

Urbex - urban exploration.
Klatex - klatki (schodowe) expolration.

Owoc (sic!) wyprawy klatexowej do Radomia podjętej przez grupę klatexową z Warszawy.
Atoli - nie było w owym gronie koryfeusza stołecznego klatexu, Marcina.









Inne przykłady klatexu warszawskiego
tutaj
i tu.





23 grudnia 2013

Pałacyk generała

Nie da się ukryć, że wpisem tym blog wjeżdża ponownie do zacnego miasta Łowicza. Niech to nie dziwi jednak przygodnego przechodnia, gdyż Łowicz należy do nielicznej, a już zwłaszcza na Mazowszu, puli miejscowości w miarę malowniczych.

Nie każde miasto w Polsce jest Kazimierzem lub Sandomierzem. Większość padła ofiarą trzech najgorszych -izmów dwudziestego wieku, to jest: nazizmu, komunizmu i modernizmu.


Łowiczowi malowniczości dodaje nieoczywisty do odnalezienia mikrozespolik zabytkowy związany z osobą i działalnością generała wojsk Królestwa Polskiego, Stanisława Klickiego.

Mikrozespolik składa się z wieży niewiadomego przeznaczenia, w której nie wiadomo co się dziś mieści, pałacyku oraz - tu muszę wierzyć na słowo katalogom zabytków - kapliczki i domku dozorcy.
W pałacyku wymościła sobie gniazdko instytucja kultury, jakiegoś rodzaju galeria sztuki lub rzeczy tej podobnych. Niestety, otwiera swoje trzewia tylko w czwartki w godzinach 11-14, a więc turysta bawiący w grodzie nad Bzurą, dajmy na to w niedzielę, skazany jest na pocałowanie klamki. I to tej od furtki w ogrodzeniu, a nie od drzwi.

Obiekty zaprojektowane nie przez Karola Krauzego (przez Karola Brochockiego?), podobnie jak urządzenia parkowe w pobliskiej Arkadii, zbudowane zostały z cegieł i rudy darniowej, i tak samo z wykorzystaniem starych elementów lapidarnych, tyle że z rozebranego w czasach Księstwa Łowickiego renesansowego zamku biskupiego.


Równie mało znana, co zespolik pałacykowy, jest postać generała Klickiego. A niesłusznie, gdyż w jego życiorysie skupiają się jak w soczewce losy modelowego wojaka polskiego epoki, w której to niestety głównie wojacy wchodzili w grę: od Sejmu Wielkiego do powstania listopadowego.

A więc, jak widać, istne „Popioły”, „Koniec świata szwoleżerów” i „Warszawianka” w jednym (losie). Brak tylko w tej biografii z gruntu niefortunnej wycieczki na San Domingo, ale to i dobrze, bo lepiej było oddać ducha później w Rzymie niż wcześniej na Karaibach, co niechybnie mogłoby nastąpić, gdyby generał trafił i tam.

Zwięzłe CV Stanisława Klickiego odczytać można pod tym adresem.






20 grudnia 2013

Poniatowskiemu

Jeszcze raz - w nawiązaniu do tegorocznej rocznicy - skromny hołdzik dla księcia Pepiego.


Cenię ten pomnik. Kocham Krakowskie Przedmieście. I lubię to zdjęcie, które zrobiłem na pierwszym spacerze ze świeżo nabytym aparatusem w upalne sierpniowe wakacje warszawskie. Kolory są trochę nieprawdziwe, ale to dlatego, że ustawiałem różne ustawienia na próbę - tu na przykład balans bieli dla cienia. Ale co tam, wyszło trochę jak stary, stuknięty slajd Orwo.





17 grudnia 2013

Kijów - polonicum vandalorum

Cel i kres pierwszego etapu wyprawy: Kijów.
Po trzech dniach podróży na osi zachód-wschód w stolicy Ukrainy spędziliśmy trzy kolejne dni. Nie to, żeby była okazja odsapnąć od pędu turystyczno-krajoznawczego. Przeciwnie!
Dość rzec, że - niestety - na moim er-o-mierzu, Kijów osiąga na skalach atrakcyjności turystycznej i metropolitalności (o ile jest takie słowo) wyższą notę niż najwyżej punktowane miasta Polski.

Na razie jednak - jedno tylko zdjęcie, dokumentujące ciekawe znalezisko-polonicum (a może jednocześnie ruthenicum), czyli podpisy staropolskich turystów-wandali. Przypominam aliści, że nawet i Stanisław August Król podpisał się (choć pewnie niewłasnoręcznie) na pomniku nagrobnym księcia Prońskiego w Beresteczku! (Ponieważ w internecie wszystko jest, znalazłem i zdjęcie tego podpisu).

Sobór Sofijski w Kijowie w roku 1614 zwiedzali: pan [!] Hołowiński i Baltazar Stocki.


Wspomnieć tu trzeba, że w czasach gdy Baltazar Stocki (a może Słucki?) i pan Hołowiński ryli swe nazwiska na jedenastowiecznym zabytku (dziś chronione szybą!), Kijów należał do Polski. Stan ten trwał od zawarcia unii lubelskiej w 1569 roku nominalnie do rozejmu andruszowskiego w 1667, w rzeczywistości jednak do wcześniejszej ugody perejasławskiej, która w praktyce włączyła Naddnieprze do Rosji. Szkoda, że nic nie wyszło z tej unii hadziackiej...
Co ciekawe, w myśl pierwotnych ustaleń z 1667, Kijów miał powrócić po dwóch latach do Korony, ale już nie wrócił. W traktacie pokojowym z 1686, Moskwa zapłaciła za miasto 146 tysięcy rubli plus zagarnięte uprzednio skrawki terenów na północy Litwy.

Ponieważ to, jak się rzekło, Kijów zamyka pierwszy rozdział podróży przekuwanej na cykl wpisów blogowych, pora odpocząć od wątku ukraińskiego wraz z jego natłokiem zdjęć i informacji.
Zdjęć i informacji z Kijowa mam w zanadrzu oczywiście gzylion razy więcej, ale nie będę już wsypywać ich tu w ujęciu chronologicznym. Raczej posłużą jako okruchy w kalejdoskopie (nie)konsekwentnej różnorodności tematyczno-geograficznej blogu.

Na dalszy ciąg ruskiej sagi wpisowej, to jest na dalsze etapy wspomnień z podróży, zapraszam zainteresowanych czytelników w przyszłym roku, o ile nie przygniecie mnie (lub ich) urwana iglica Pałacu Kultury.
Na zachętę dodam, że obrazki z drugiego etapu w środku mroźnej zimy przydać się będą mogły na rozgrzewkę.





15 grudnia 2013

Berdyczów

Przystankiem drugim trzeciego dnia podróży jest miasto, którego nazwa na trwale zapisała się w potocznej polszczyznie.
Jest ono - było - ponadto ukraińską Jasną Górą / Ostrą Bramą, to znaczy ośrodkiem polskiego katolickiego kultu maryjnego. Kultowi oddawano się w klasztorze i kościele karmelitów, ufundowanym w XVII wieku przez wojewodę Tyszkiewicza, jako wotum za uwolnienie z niewoli bisurmańskiej. Zamęt wojen, o których rzekło się co nieco w poprzednich wpisach, nie pozwolił jednak na ukończenie inwestycji.
Ukończono ją w następnym stuleciu, podług planów inżyniera Jana de Witte. To właśnie tę postać miałem na myśli wspominając nieistniejący pałac Lubomirskich w Równem. Nie dość, że był inżynierem i generałem, to jeszcze architektem. Rzadkość w dzisiejszych czasach wąskich specjalizacji, kiedy architekt nie jest inżynierem, a inżynier nie jest architetktem. A co dopiero jeszcze generałem! Chociaż był i wyjątek: Marian Spychalski. Ba, ten dochrapał się wręcz marszałka! Ale to zupełnie inna historia.

Nazwisko Witte lub de Witte pojawi się jeszcze nie raz na Ukrainie i tym blogu. Choćby już wkrótce dalej w głębi wpisu.


W czasach radzieckich zespół klasztorny spłonął, a obraz MB Berdyczowskiej zaginął - najprawdopodobniej w płomieniach. Dziś kompleks jest odbudowany (za pieniądze z polskiego budżetu ministerialnego) i przywrócony funkcji sakralnej. Odbudowano nawet klasztorne fortyfikacje, w których swego czasu bronili się oblegani konfederaci barscy, widoczne fragmentarycznie powyżej.


W budynkach poklasztornych natomiast mieszczą się berdyczowskie średnie szkoły artystyczne: muzyczna i plastyczna.


Generał-inżynier był na dodatek całkiem niezłym architektem, co trzeba mu przyznać patrząc na kopułę karmelicką, która tak prezentuje się od zaplecza. Patrzyliśmy przyznając przez chwilę dłuższą in situ.


Przyczynek do nieustającego podwątku przyrodniczego: piesek berdyczowski, okołoklasztorny.


Berdyczów przysłużył się literaturze - tu urodził się Joseph Conrad, oraz literaturze zaszkodził - tu wziął ślub z panią Hańską Balzak, który wkrótce potem zmarł. Informuje o tym - to znaczy, o ślubie - skromna tabliczka na skromnym kościele świętej Barbary.
Podróż zakochanego Balzaka na Ukrainę fenomenalnie opisał Jerzy Stefan Stawiński w projekcie scenariusza serialu o tym romansie (zamieszczonym w książce „Notatki scenarzysty”). Serial taki zresztą powstał, ale go nie oglądałem. Hmm... nie czytałem też nic Balzaka, choć nie przeszkodziło mi to jednak bredzić czegoś, pamiętam, o Rastignaku w wypracowaniu maturalnym...


A propos jeszcze tej wyśmienitej pary, czas na nieco plotek z zakurzonej przeszłości. Otóż pani Hańska, secudno voto de Balzac, z domu Rzewuska, była siostrą Henryka Rzewuskiego, gawędziarza staropolskiego, oraz Karoliny Sobańskiej. Karolina Sobańska była zaś carską konfidentką współpracującą w konfidenckiej robocie oraz w łożu z niejakim Janem Witte, synem syna architekta Witte. Skurwysyn ten był carskim generałem, brał udział w szturmie Warszawy w 1831 roku, a potem został wojskowym gubernatorem zdobytej stolicy Królestwa Kongresowego. Parę jednak lat wcześniej obydwoje wybrali się na pewną wycieczkę w gronie, w którym znalazł się pewien młody, zdolny poeta - co także przysłużyło się wielce literaturze... Ale będzie jeszcze okazja poruszyć to szerzej i dalej, że tak powiem używając licentia poetica.

Na koniec coś, czego nie mogłem nie sfotografować bawiąc w tym właśnie mieście!


Po krótkim spacerze w downtown Berdyczowa, łykamy kwasu i udajemy się w drogę ostatnią prostą (choć krzywą) tego dnia: przed nami stolica Świętej Rusi.





Autor przeprasza co wrażliwsze uszy oczy, za użycie słowa skurwysyn, ale wyjątkowo jest tu ono uzasadnione. O tem również szerzej w przyszłej przyszłości.

13 grudnia 2013

Cmentarz w Żytomierzu

Żytomierz - miejsce drugiej kwatery nanocnej i punkt pierwszy programu trzeciego dnia dnia podróży - a przy tym spore miasto na Ukrainie właściwej, o pięknej chlebodajnej nazwie.

Ukraina właściwa to ten pas wzdłuż Dniepru, zaczynający się na wschód od Wołynia i biegnący łukiem ku południowi. Jak sama nazwa wskazuje, znaczy tyle, co „ziemie na skraju”. W pewnym sensie potwierdza więc przynależność ich do (dawnej) Rzeczypospolitej, czyż nie, panie dzieju.
G.M. zauważył raz nie bez złośliwości: Co to za państwo, co się samo nazwało „Zadupie”?...
Faktycznie, inaczej to niż w przypadku Chin...

W czasach staropolskich, to jest, przepraszam, starorzeczpospoliych Żytomierz przejął rolę stolicy województwa kijowskiego od zajętego przez Moskwę Kijowa. Może stąd było to dość znaczne - i jest do chwili obecnej - centrum polactwa na Ukrainie?

Na obrzeżach Żytomierza uświadczyć można - co też zostało nam polecone przez lokalsów - niewąski polski cmentarz katolicki, jak większość starych, zapuszczonych cmentarzy - stary i zapuszczony.
I wielce malowniczy. Działa on od początku XVIII wieku po dziś dzień. Zajrzyjmy więc w głąb.

Jak każdy porządny stary cmentarz, wyposażony jest w katakumby.


Niektóre epitafia są frapujące z sepulkralno-poetyckiego względu, inne z przyczyn okołohistorycznych. Na przykład poniższy. Mógłbym spędzić dużo więcej czasu w takim miejscu odcyfrowując i dokumentując napisy nagrobne...


Tu zaś wzruszający przykład nieporadności w polszczyznie i takiż zastanawiający brak łacińskiej litery d w inskrypcji.


Pozostałość Bolesława M... ack?... owicza. To znaczy - grobu.


Coś prawie jak Nike z Samotraki wieńczy pomnnik żytomierskiego polskiego biskupa katolickiego, Ludwika Bartłomieja Brynka (z trudem odczytałem ze zdjęcia nazwisko, ale - proszę - jest w wikipedii).


Ogólne patrzydło cmentarza z kaplicowego wzgórza.


Pod tym kamieniem spoczął Adolf Knot[he?]. Tacy Adolfowie umierali wtedy młodo.


Las nagrobków.


Przebłysk ze współczesności. Komputerowo trawione, ruskojęzyczne przeważnie już nagrobki państwa Zaklikowskich i Myszyńskich. Jak widać, nie w pełni jeszcze wypelnione.


Za zmurszałym murem widnieją pozostałości jak gdyby aneksu cmentarza właściwego. Rzut oka na napisy wyjaśnia sprawę: to cmentarz poniemiecki, prawdopodobnie ewangelicki. Dużo bardziej zniszczony.
Wnętrze rozbitego grobowca w formie stożka, skrywa na swym dnie rozbite trumny.


W przeciwieństwie do głównej, polskiej katolickiej części cmentarza, tu nie ma już komu upomnieć się o te pamiątki. W rozumieniu radzieckim, co niemieckie wszak to faszystowskie - odpowiedzialność zbiorowa unicestwiła i groby. Ale co się dziwić, znamy to choćby z opuszczonych cmentarzy poniemieckich z okolic Warszawy lub z jej granic współczesnych... Niestety.


Na koniec suplemet do pictorialu z cmentarza: staropolskie epitafium „nie w grobie schowanego, w ziemi zakopanego...” Józefa Trzeciaka wmurowane w ścianę polskiej katedry katolickiej w centrum miasta.






11 grudnia 2013

Mogiła Mohorta, Lubar, historia

Dzień dobry. W dzisiejszym wpisie mniej zdjęć, trochę więcej treści. Choć kto by w dzisiejszych czasach miał czas dużo pisać i - zwłaszcza - dużo czytać? Zresztą, zobaczymy.

Wyjeżdżamy powoli z Wołynia. Z dzisiejszego, trzeba dodać nawiasem, bo dawniej miano to nie było tak wąskie i zdefiniowane. Dzisiejszy Wołyń nazywany był Wołyniem Górnym. Dolny - zaczynający się tam, kędy wiedzie szlak niniejszego odcinka, ciągnął się hen! za Dniepr po kres kresów dawniej Ukrainy. Tam, gdzie książę Jarema zapuściwszy się z wojskiem kazał „mogiłę wielką z kamieni usypać na pamiątkę i na znak, że tamtą stroną żaden jeszcze pan nie bywał tak daleko”. No właśnie, przez geografię znów dopadła nas historia, cóż że w wydaniu popularnym, sienkiewiczowskim. Polskiego wędrowca na Rusi historia dopada co rusz, i o tym będzie poniekąd ten wpis.

Pisząc dziś o Ukrainie należałoby się w zasadzie odnieść do jakże napiętej obecnie sytuacji obecnej, ale blog ten z założenia nie służy do sączenia refleksji polityczno-społecznych, bieżących i okolicznościowych. Tym bardziej, że się nie jest politologiem, nie ma się telewizora, nie słucha radia i nie czyta gazet. Co innego natomiast szumy, zlepy i ciągi historyczne, chociaż czasem historia zahacza i zawadza nam o dzień dzisiejszy.

W tym miejscu - przy okazji opuszczania - należy wreszcie zaznaczyć, że znaleźliśmy się w tej gościnnej dziś krainie w okrągłą, 70. rocznicę rzezi wołyńskiej, to jest zorganizowanego ludobójstwa, czystek etnicznych, małego (w skali geograficznej) holocaustu tutejszej ludności, głównie polskiej. Bolesna ta sprawa jest wciąż dość mało znana w dzisiejszej Polsce, aczkolwiek okazja rocznicowa zawszeć coś wiedzy powszechniej dodaje. Nie chodzi tu o napawanie się martyrologią narodową – jakby jej było za mało wciąż wokół – ale o to, by dać świadectwo prawdzie.

O świadomości Ukraińców nie ma w ogóle co mówić, gdyż do świadomości zbiorowej najtrudniej docierają kwestie tego kalibru winy rodaków. Rodaków? Toż jeszcze żyje pokolenie pamiętające te wydarzenia, ba, biorące w nich udział... Trudne to sprawy, bo krom sympatii dla Ukraińców i ich aspiracji, i w ogóle charakteru narodowego (o ile coś tak generalnego istnieje), nie sposób nie krzywić się na budowanie ich tożsamości narodowej i poczucia państwowości z wykorzystaniem postaci ewidentnych zbrodniarzy wojennych. Cóż, polityka historyczna dzisiejszej Ukrainy jest kształtowana obecnie w dużym stopniu przez koncepcje nacjonalistyczne. Nie jest to nic nowego i dla „starych” państw, ale odrzucenie nacjonalistycznego spojrzenia jest chyba ostatecznie przejawem dojrzałość politycznej państwa i zbiorowości...

Nie miejsce tu na żadne gory details, kto zechce, i do nich dotrze, także w internetach. Chciałem tylko na marginesie odnotować drobne prywatne znalezisko – byłby fragmencik „Siekierezady” Edwarda Stachury pierwszym w literaturze (przynajmniej tej nieemigracyjnej) śladem wydarzeń z Wołynia lat II wojny światowej?

Babcia Oleńka siedziała cichuteńko na łóżku przy piecu w swojej słynnej lekko kiwającej się pozycji. W pewnej chwili zaczęła mówić. Pół do siebie, pół do mnie, ale jakby jeszcze do kogoś.

— Nas to dużo strachy dobiły. W domu się nie nocowało, tylko w lesie my się chowały przed bandami. Albo w kościele. Po innych wioskach napadały nawet na kościoły. Ale u nas jakoś nie. I tak to my albo w lesie, albo w kościele. Jak trwoga, to do Boga. Co noc, co noc. Dwieście, trzysta ludzi w tym kościele, bo nasza wioska duża. Czterysta numerów. Kobiety młode, stare baby i dzieci. Wszystko w kościele siedziało. Cicho, nie brechać, nie brechać. Rano my wracały i albo karteczka przyklejona na szybie „won uciekajcie na wasze piachy” albo dom spalony. Dymi się jeszcze.


No ale zjawiska te sięgają głęboko w historię. Nie pierwszy to raz, kiedy ziemia ta - i inne w okolicy - spłynęły krwią niewinnych ludzi, którzy dostali się w tryby historii. Weźmy powstanie Chmielnickiego, dla współczesnych Ukraińców: Narodowo-wyzwoleńcza Wojna Narodu Ukraińskiego. Można uznać takie spojrzenie. To faktycznie była taka wojna. Zresztą i ówcześni współcześni uznali konieczność zmiany dotychczasowego statusu quo Ukrainy, zawierając w 1658 roku w Hadziaczu unię, która miała powołać do życia Rzeczpospolitą TROJGA Narodów... Ale, że tak powiem, nie osiągnięto konsensusu, a w dodatku wmieszały się czynniki zewnętrzne - wiadomo jakie - które najwięcej zyskały na tym interesie. I aż do dziś odbija się to polityczną czkawką na Ukrainie.

Tylko dlaczego te wszystkie narodowo-wyzwoleńcze walki musiały być naznaczone tak strasznym okrucieństwem, ksenofobią, last but not least, antysemityzmem? Na przykład taki Ostróg: „pułkownik Tysza napadł miasto, wyrżnął żydów, niemowlętami trzy studnie napełnił a żydami i mieszkańcami greckiego wyznania jednę ulicę wyłożył”. Zresztą i w „Ogniem i mieczem”, kto czytał, temu też chyba wryły się w pamięć drastyczne opisy „hulania” hajdamaków w zdobytych miasteczkach...

Cóż, takie to były czasy, obyczaje i taki właśnie kraj – poniekąd po prostu niezdolny do wspięcia się na wyższy stopień cywilizacji ze względów geopolitycznych. Za dużo opresyjnych czynników, z najazdami tatarskimi na czele.
No i strona polska, czy szlachecka (wielu „panów” było wszak ruskiej narodowości) nie pozostawała dłużna, z dużym okrucieństwem „pacyfikując” kraj, nierzadko na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej.

Czy więc ostatecznie można być z tego dumnym i budować na tym tożsamość narodową? Brrr.

Wróćmy do „czynników zewnętrznych”, którym na imię Moskwa, a przy okazji do trasy tegorocznej wyprawy ukraińskiej. Trasa na wschód od Zasławia prowadzi tuż obok wsi Zieleńce, na której polach rozegrała się bitewka wojny polsko-rosyjskiej 1792 roku. Wygrana polska nieubłaganego biegu wydarzeń zmierzających do likwidacji państwa nie zmieniła, ale zapisała się w historii jako pierwsze zwycięstwo nad Moskwą od XVII wieku, była przyczyną ustanowienia orderu Virtuti Militari i wreszcie dała nazwę alei biegnącej koło parku Skaryszewskiego w Warszawie.

W Zieleńcach nie zatrzymawszy koni (mechanicznych), pokusiliśmy się jednak o próbę poszukania innej pamiątki z tamtej wojny: mogiły Mohorta z grobli w Boryszkowcach, legendarnego żołnierza, którego postać utrwalił poemat Wincetnego Pola:

Jest w Boryszkowcach staw i grobla długa,
Grobla szeroka, i niby bezpieczna,
Poniżej grobli płynie w bagnach struga,
A na niej stoi mogiła odwieczna.

itd.


Poszukiwania były bezskuteczne, gdybyśmy wcześniej byli zajrzeli do pisma „Ziemia” ze stycznia 1911 roku, wiedzielibyśmy, że wskutek podniesienia się poziomu wody, mogiła nie istnieje… Nienajlepsze technicznie zdjęcie jest atoli pamiątką i dowodem naszych starań.


Przemieszczając się do leżącego nieopodal boryszkowskiej grobli Lubaru mogliśmy spojrzeć następnie na miejsca tych poprzednich, siedemnastowiecznych zwycięstw Rzeczypospolitej nad Moskovią. Pod miastem, założonym swego czasu przez księcia z Giedyminowiczów Lubarta („t” w nazwie miejscowości zjadła historia), wojska koronne pod wodzą hetmanów Potockiego i Lubomirskiego wraz z Tatarami w tamtym okresie sprzymierzonymi z Rzeczpospolitą pokonały armię Szeremietiewa.


W miasteczku zapuścliśmy żurawia na przywrócony pierwotnej funkcji podominikański polski kościół katolicki oraz – już o zmroku – na zarośnięte pozostałości takiegoż cmentarza.


W czasach, kiedy Sienkiewicz pisał swoje bestsellery, oraz długo potem istniała cenzura na pewne zjawiska. Dlatego siedemnastowieczna wojna rzeczpospolito-moskiewska nie odcisnęła się w świadomości narodowej tak, jak powstanie Chmielnickiego, „potop” szwedzki, czy późniejsze zmagania Sobieskiego z Turcją. A przecież trwała ona aż 13 lat! W początkowym okresie była triumfalna dla Moskwy, która okupowała niemal całą Litwę, pół Ukrainy, a jej wojska doszły do Wisły. Potem fortuna odwróciła się - państwo tak osłabione ciągłymi od 1648 wojnami, okupacjami i tym co się ciągnie za wojskiem, czyli nie tylko smrodem, ale i epidemiami i głodem, zdobyło się na wysiłek wyparcia i rozbicia wojsk moskiewskich. Kampania 1660 roku jest najlepszym przejawem tej skuteczności. Koniec z końcem, rezultatem wojny stał się podział Ukrainy między Rosję a RON na dalsze 120 lat. Przy okazji kolejny ciekawy przypadek rozbieżności różnych wersji historii w różnych wersjach językowych Wikipedii, czyli kształtowania polityki historycznej. Dotyczy on innej bitwy tej wojny.


I komu tu wierzyć? Dla bezpieczeństwa wybieram wersję anglojęzyczną.

Bitwa pod Lubarem była preludium do sześciotygodniowego oblężenia wojsk moskiewskich pod pobliskim Cudnowem i kozackich pod pobliskimi Słobodyszczami, które to wydarzenia doprowadziły do kompletnej kapitulacji oblężonych.

Przez Cudnów tylko przejechaliśmy. Była już noc, a tą porą prowadzenie samojazdu po dziurawych lokalnych drogach Rusi należy do szczególnych wyzwań. Na dodatek miałem okazję jechać dłuższy czas za motorowerem, którego właściciel nie włączył lub nie miał świateł. Sic! I w ten sposób dotarliśmy na drugą kwaterę.

I tak upłynął wieczór i poranek – dzień drugi.





8 grudnia 2013

Niezwykłe zabytki Zasławia

Zasław - przystanek drugi (i pół, licząc Sławutę) drugiego dnia pierwszego etapu.

Założony został przez księcia kijowskiego, Izjasława (po ukraińsku miasto tak właśnie się nazywa) w XII wieku. Potem stał się, jak to się mówi, gniazdem książąt Zasławskich. Zdumiewać może, jak gęsto na naszej trasie od siedzib wielkiej arystokracji polsko-rusko-litewskiej. To już piąta po Ołyce, Klewaniu, Ostrogu i Sławucie, a wszak ominęliśmy Czartorysk, Czetwertnię Czetwertyńskich i Korzec książąt Koreckich. I nie ostatnie to takie miejsce!... Niesamowite.
Mniej tam jednak było w dawnych czasach drobniejszej szlachty, niż na przykład na takim Mazowszu. Za to pełno Rurykowiczów i Giedyminowiczów.

Zasławscy wywodzili się z tego samego pnia rodowego, prawdopodobnie od Ruryka pochodzącego, co Ostrogscy. Po wygaśnięciu tego ostatniego rodu, odziedziczyli ich włości i majętności, i zaczęli używać nazwiska podwójnego Zasławscy-Ostrogscy. Rychło jednak też wymarli. Sic transit gloria mundi.

Przedostatnim z Zasławskich-Ostrogskich był książę Władysław Dominik, uwieczniony w „Trylogii” Sienkiewicza i niezbyt pochlebnej sobie legendzie, jako pierwszy z niefortunnych regimentarzy roku 1648: „Pierzyny” - „Łaciny” - „Dzieciny”. Że niby był gnuśny. A to ponoć nie do końca prawda. Dwaj pozostali to „uczony” Mikołaj Ostroróg i „niedorosły” (w rzeczywistości: 28 lat!) Aleksander Koniecpolski.
Faktem jest, że dostali bęcki od Chmielnickiego, zwłaszcza pod Piławcami. Ale tam główną winę poniósł późniejszy szwedzki kolaborant, Hieronim Radziejowski, który pierwszy podał tyły, zanim w ogóle doszło do bitwy. Wojsko - a zwłaszcza pospolite ruszenie - na wieść o zniknięciu wodzów spanikowało, zostawiając swe wozy, tabory i armaty łupem Kozaków, których wcześniej zapowiadało „poskromić batami”...

Dość powiedzieć, że postać księcia - bez wnikania w trudne do wyceny oceny i bilanse jej działalności - jest w pewnym sensie dla mnie uosobieniem ostatniej potęgi Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ostatniego etapu jej Złotego Wieku (zwanego czasem Srebrnym), czyli pierwszej połowy XVII wieku. Były to ostatki renesansu, dawnej chwały i wielkości państwa, tak w dziedzinie polityki, jak kultury.

Jeśli chodzi o to drugie zagadnienie - oprócz pozostałości stylowych epoki renesansu w architekturze (i rzeźbie, także sepulkralnej) - wymownym symbolem pełnego uczestnictwa w kulturze europejskiej na równych prawach jest postać i twórczość Adama Jarzębskiego, pochodzącego z mieszczaństwa muzyka i kompozytora (oraz pierwszego przewodnika po Warszawie!). Ale to temat na osobny wpis z nalepką „muzyka”, który jakBógda niechybnie tu kiedyś wysmażę.

Wracając do przedostatniego kniazia Zasławskiego-Ostrogskiego, to rzec trza, iż niezwykłym przejawem europejskości pełną gębą czasów dwóch pierwszych Wazów, jest jego portret z lat młodzieńczych, obecnie w kolekcji muzeum pałacu w Wilanowie. A ściślej mówiąc, jego niezwykle bogaty, wspaniale oddany na obrazie strój! Chociaż rzeczywiście sam model wygląda, jakby przejawiał zamiłowanie do pierzyny, a jeszcze większe do wołowiny, wieprzowiny, cielęciny itd.
(fragmenty stroju ze strony muzeum wilanowskiego).

Znów poniósł mnie rumak dygresji tak zwanego tła historycznego. Pora rozejrzeć się po Zasławiu, gdzie - jak wspominałem - znaleźliśmy się bez przewodnika, mapy ani internetu. Zwiedzamy więc na czuja i miejskie „visty”.

Pierwszym widokiem, który przykuwa uwagę, jest słusznych rozmiarów ruina, czyli tzw. ex-cathedra.


Jest to pozostałość parafialnego kościoła staromiejskiego pod wezwaniem świętego Jana.
Fasada świadczy, jak stara to budowla. Co najmniej wczesnobarokowa, jeśli nie rene(...)


...lub wręcz partiami gotyckawa, wnosząc z kształtu niektórych łuków.


Cóż, świątynia nie miała tyle szczęścia, co jej koleżanka ołycka, która mimo zaawansowanego obszarpania trwa i działa. Tutaj pochowani byli książęta Zasławscy oraz dziedziczący po nich Sanguszkowie. Nie sądzę, żeby coś zostało z tego asortymentu.
Nawet Natasza Szuhaj podpisała się już przeszło 20 lat temu...


Gdy wyjdzie się na ulicę i obróci od resztek kościoła, ujrzeć można następny zagadkowy obiekt-zabytek...


Co to może być? Zamek? Kościół? Krzyży na zwieńczeniach brak...


Jednak obiekt sakralny - kolejna dzwonnica arkadowa, tym razem skromnie na dwa łuki.
Ale zabudowania za nią - z pewnością klasztorne -  przepiękne! Toż to ukochany renesans, chociaż po kądzieli... to znaczy, przepraszam, chociaż późny.
Ale wejść nie można. I te druty... Jegomość widoczny na zdjęciu wyżej poinformował nas, że wejście jest z bocznej ulicy.


Ba, wejście jest, ale wyjść trudniej: okazuje się bowiem, że to dzisiaj gigantyczne więzienie. Dawny klasztor bernardynów z dawnym kościołem świętego Michała zajmuje niewielką część kompleksu penitencjarnego.

Zwiedzanie jest więc niemożliwe. Przynajmniej dla uczciwych obywateli. Nasza miłość do zabytków architektury nie sięga tak daleko, by popełnić w Zasławiu jakąś zbrodnię, i dzięki temu mieć szansę na bliższe oględziny poklasztornych zabudowań. Bo co, jeśli trafiłoby się do innego zakładu?

Pociechą jest przynajmniej, że piękne te budynki wyglądają na w miarę dobrze zachowane i utrzymane. Nie to, co zasławska fara...


Wysoki brzeg staromiejski z byłym klasztorem malowniczo maluje się nad rozlewiskami Horynia.
Zachęcam do spojrzenia na powiększenie poklikowe zdjęć, które umknąć mogą w tłumie innych niniejszego wpisu.


Po drugiej stronie rzeki uświadczyć możemy polski kościół katolicki na chodzie. Fundowany wraz z klasztorem księży misjonarzy przez Sanguszków w 1750 roku. Naprzeciwko tkwi na postumencie obowiązkowy czołg fundowany przez Stalina, jedna z licznych pomnikowych pamiątek Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945.


Mało brakowało, żebyśmy sprzed kościoła nie zrobili paru kroków dalej i nie spojrzeli w drugą stronę, to jest w prawo. Ponieważ jednak to uczyniliśmy, naszym oszołomionym oczom ukazał się oszałamiający widok.


Kolejne pozostałości, tym razem - olbrzymiego założenia pałacowego.


Jak się okazuje, osiemnastowieczna siedziba Sanguszków, wzniesiona na miejscu dawnego zamku nad Horyniem, została przez nich przekazana rządowi carskiemu już w 1870 roku z przeznaczeniem na koszary.


Dziś w - imponującej - ruinie, jak można podejrzewać, wyniku rządów radjanskich.


Dla zobrazowania rozmiarów pałacowiska (jeśli zamczysko to ruina zamku, pałacowisko -pałaczysko? - byłoby więc ruiną pałacu, nieprawdaż?), skleciłem na chybcika klejem PS panoramę:



Na koniec, coś z obowiązkowego wątku przyrodniczo-krajoznawczego. Na błoniu okołowięziennym wypasa się taka oto malownicza koza:


Jak śpiewał Bogusław Mec - jej portret:


A tu zaciekawione bydlę przygląda się poczynaniom człowieka, który zafascynowany pięknem poklasztornych obiektów drapie się na drzewo dla lepszych widoków i zdjęć. Jest nim Wasz autor, który, korzystając z okazji, pozdrawia czytelników tego odcinka i dziękuje za łaskawą uwagę.


fot. kozy - Em.


Post scriptum tradycyjne z archiwów i bibliotek! W listach z epoki zachowało się następujące świadectwo:

W miłostek sferze książę, pan z Zasławia,
dziwne zwyczaje zwykł nieraz przejawiać:
Gdy schadzkę dama z nim umówiła,
to delegację do niej wysyłał.
D o l c e  f a r  n i e n t e  sam się zaś napawał.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...