A propos uzupełniania braków w kanonicznej płytotece, niedawno wydawnictwo DUX - co oznacza po polsku, jak może niektórzy pamiętają, "Pomarszczony na pysku" - wznowiło wydany przed dekadą w innej, efemerycznej na polskim rynku wytwórni koncert fortepianowy Wojciecha Kilara w wykonaniu Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Wojciecha Rajskiego z Peterem Jablonskim jako solistą, które to wydawnictwo miałem dotąd skopiowane dzięki temu, iż koleżanka była w posiadaniu tego do niedawna "białego kruka" i tak, jak spieszę o tym donieść, tak pospieszyłem zaraz do sklepiku by zakupić sobie nagranie dzieła, z którym pierwszy raz, pamiętam, zetknąłem się lat temu 12, dokładnie 3-go maja, a spędzaliśmy z Em. to Narodowe Święto na krótkim wypadzie w Karkonosze i właśnie wróciłem pierwszy z długiej wycieczki przez Śnieżne Kotły, gdzie mimo ciepłego dnia, lecz za to, jak nazwa wskazuje, leżało sporo śniegu i było dość zimno, wiec bylem trochę zmarznięty i trochę zmęczony, i na kwaterze, która była jak na nasze dotychczasowe górskie doświadczenia dość luksusowa, był nawet stół pingpongowy, z którego chętnie korzystaliśmy, po wzięciu prysznica położyłem się gwoli regeneracji sił oraz gromadzenia energii i ciepła pod kołdrę i włączyłem telewizor, który, co istotne dla tego opowiadania również się tam znajdował, i w którym właśnie można było w tej chwili zobaczyć i usłyszeć orkiestrę symfoniczna, grająca jakiś utwór symfoniczny, oddawałem się wiec relaksowi, który owa muzyka wybitnie wspierała swoimi rozciągniętymi w przestrzeni strukturami, jak to mówi znawca, spowalniającymi czas, reakcje organizmu, otaczającymi jak ciepły kokon, swoim powabem nie dając jednak uciec świadomości w sen, w takich to więc błogich okolicznościach słuchałem owego frapującego dzieła orkiestrowego, by w końcu, ze tak powiem, kokon błogości został rozdarty ostatnia częścią utworu, której jakże żywe tempo i ekspresyjne środki formalne, kazały mi powstać z barłogu i przyjrzeć się uważniej temu co się działo na ekranie, a gdy zaś utwór dobiegł końca, mogłem zapoznać się z jego nazwą, postacią kompozytora, która wynurzyła się na proscenium oraz z nazwiskiem solisty-pianisty, bo utworem tym był wspomniany Koncert Fortepianowy, którego dwie pierwsze, spokojne części to Preludium - andante con moto i Corale - largo religiosamente, a owo "religiosamente" można znaleźć w motywie, w którym da się rozpoznać zapożyczenie z jednej z części mszy, i która przypomina mi podobny zabieg z trochę starszego dzieła, choć równie ciekawego, sonaty "Pauern Kirchfahrt", czyli "Chłopska procesja" Heinricha Ignaza Franza von Bibera, gdzie także przedstawiona jest programowymi środkami idąca i śpiewająca litanię grupa ludzi, podczas gdy trzecia część koncertu, Toccata - vivacissimo, jak już napisałem, zupełnie odchodzi od kontemplacyjnego i introwertycznego charakteru poprzednich, i jest błyskotliwym popisem ekspresyjnego walenia w klawiaturę fortepianu, z wielką zatem przyjemnością odnalazłem ten utwór na płycie kompaktowej, na której poza błyskotliwym Koncertem można usłyszeć Preludium chorałowe, korespondujące w nastroju z pierwszymi dwiema częściami Koncertu, o którego skupionym charakterze świadczą oznaczenia: dolce, misterioso, piu largo, oraz słynną "Orawę" na smyczki, korespondującą charakterem z kolei z żywym finałem koncertu za sprawą pandemonicznego sabatu "góralskich" smyczków, notabene jedyny znany mi utwór w muzyce klasycznej, w którym orkiestra wznosi okrzyk: na zakończenie gromkie góralskie
HEJ!
97. Wojciech Kilar (Polska Orkiestra Radiowa, Wojciech Rajski, Peter Jablonski) - Piano Concerto, Choral Prelude, Orawa
No.
OdpowiedzUsuńZnaczy hej.
A, śnieg leży nadal.
OdpowiedzUsuńcałkiem andante a nawet, rzekłabym, moderato sobie on leży, jeszcze.
Chryste, muszę sie chyba napić.
na zdrowie, ale bez przesady ;-)
UsuńBez wodki nie razbieriosz, jak mawiali starozytni;)
OdpowiedzUsuńFajne (dla mnie przynajmniej) jest, gdy utwór muzyczny, poważny bądź nie, kojarzy się z jakimś miejscem, scenerią, przygodą, wydarzeniem. Mnie z wyprawą w góry - z czasów licealnych jeszcze - kojarzyć się będzie już zawsze "Walking In The Air" Howarda Blake'a, gdyż zadebiutował on w moich uszach podczas zmagań z ostrą zimą na Słowacji. Ech, łezka w oku i takie tam.
OdpowiedzUsuńbywa, bywa...
Usuń