30 grudnia 2018

The Beatles – The Beatles

Rok 1968 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.

Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się... Co? Nie. Wróć. Oczywiście samo mi się to zaczęło pisać.

Rok 1968 był to dziwny rok, a raczej: szczególny rok. Coś się kisiło, przetrawiało i fermentowało, jak nie przymierzając w 1848, czy 1791... Czasem bowiem zdarzają się takie lata (w sumie - oby jak najrzadziej). Dość wymienić (roz)ruchy młodzieżowe na całym świecie – nawet nie tylko zachodnim, bo i u nas. „Praską wiosnę” i jej breżniewowskie zmrożenie z udziałem PRL. Mafijne porachunki w łonie PZPR. Zabójstwa Kennedy’ego nr 2 i MLK. Nową odsłonę wojny w Wietnamie. Itd.

W muzyce (rozrywkowawej): kilka epokowych debiutów, parę prześwietnych kontynuacji, w praktyce - początek najświetlistszej pięciolatki rock and drola.

W końcówce tegoż roku swoją nietuzinkową płytę wypuścili także Beatlesi i właśnie nieopodal wybiła tego rocznica pięćdziesiąta. Dla mnie osobiście wydawnictwo Beatlesów numer (na podium) 4: beztytułowy i bezokładkowy podwójny album AD 1968. W zeszłym roku napomknąłem nablożnie z okazji podobnej rocznicy o poprzednim – Sgt. Pepper’s…, którego NIE wybrałem do żelaznego zestawu 100 płyt z tworzywa. Tym bardziej więc powinienem wspomnieć o płycie, która w tym zestawie figuruje.

I tytuł (maksymalnie bezpretensjonalny, w innych przypadkach rezerwowany przeważnie dla debiutów płytowych) i owa bezokładkowość chyba miały stać w radykalnym kontraście do dziwacznego (pretensjonalnego? co najmniej wydziwionego) tytułu oraz superpstrej okładki płyty poprzedniej, z ’67. Zawartość muzyczna też odmienna: bo choć równie skrząca się formalnie, to jednocześnie skrajnie eklektyczna, w przeciwieństwie do przykrojonej na psychodeliczną modłę poprzedniczki. Tak, jest tu chyba wszystko, jeśli chodzi o podgatunki muzyczne na rok 1968, a kilka momentów nawet wyprzedza w tej dyscyplinie epokę.

Zanim zagłąbimy się w ową zawartość, spójrzmy najpierw jednak na futerał materialny tego dokonania. Jest to album dwupłytowy – relatywnie rzadkość zarówno wówczas, jak i dziś w regularnej dyskografii studyjnej zespołu rockowego. Okładka, jak się rzekło, krańcowo minimalistyczna: kompletnie biała, tylko z nazwą zespołu w takimż kolorze, dlatego wytłoczoną na wypukło (stąd potoczna nazwa „Biały album”). W środku jeno dostajemy portretowe podobizny czterech muzyków (w formie osobnych fotosów) oraz dziwny foto-kolaż stanowiący tło dla tekstów piosenek.

Mówi się czasem o przy okazji wydawnictw dwupłytowych, że z powodzeniem można by wycisnąć z każdego krążek jeden, za to prześwietny. A jeśli się nie mówi, to tak po prostu bywa. Pewnie nie inaczej w przypadku The Beatles The Beatles. Pokuśmy się o próbę takiej selekcji – pamiętając, że to jednak zespół jedyny w swoim rodzaju, i że nawet niezbyt udanego (wbrew obowiązującej opinii) Sierżanta nie jesteśmy w stanie ot, tak skreślić. A więc leciem po kolei z opinią własną na temat każdego z utworów. Dla ułatwienia i zbliżenia się formalnego do formy infografiki, która staje się powoli jedynym przyswajalnym źródłem informacji, zastosowano kod kolorystyczny. Żółte – tak, czerwone – nie. Voilà:

strona 1

1. Back in the U.S.S.R.
Odgłos lądującego samolotu wprowadza prawidłowo w rockandrollowy nastrój tego klasycznego rockandrolla, przeszkadza jednak jego toporność i po prostu wybeczany przez McCartneya wokal. Choć to skąd inąd bardzo dobry wokalista. No, jednak nie tutaj. Jednak nie.

2. Dear Prudence
Na ukojenie dostajemy doskonałą piosenkę Lennona, jeden z najlepszych momentów całego albumu. McCartney rehabilituje się kapitalnie grając na perkusji, które to stanowisko opuścił chwilowo w wyniku kryzysu egzystencjalnego etatowy perkusista zespołu, Ringo Starr. Piosenka ponoć napisana gwoli ośmielenia nieśmiałej siostry Mii Farrow (?!), co jest zresztą nieważne. Warto zwrócić na typowo beatlesowskie zaśpiewy, solo gitary elektrycznej, no i te nietuzinkowe bębny.

3. Glass Onion
Znów mocny numer – jakby echo psychodelicznych dokonań z pamiętnie kwasowatego roku poprzedniego, ale wyższej próby, może po prostu prościej rockowy. Lennon dobrze też drze paszczę, co zapowiada jego świadomy styl z lat mających nadejść. Tytuły okolicznych piosenek wplecione w tekst.

4. Ob-La-Di, Ob-La-Da
Kuźwa, nie. Melodia, nawet sam pianinkowy wstęp, osobliwie zaś refren są megachwytliwe, ale już po kilku przesłuchaniach spod pozłotki przeświecać zaczyna tani plastik. McCartney. Nic do dodania.

5. Wild Honey Pie
A to też McCartney i niby kuriozum, ale jednak coś w nim jest. Jakaś bezczelność przynajmniej. W sumie więc wyżej cenię „Wild Honey Pie” niż „Honey Pie” właściwe, o czym poniżej.

6. The Continuing Story of Bungalow Bill
Tu z kolei Lennon stara się znów błysnąć piosenkopisarstwem dla milusińskich, ale gorzej mu to wychodzi niż w przypadku choćby „Yellow Submarine”. Śpiewać do wtóru jednak można, wyzwoliwszy swoje wewnętrzne dziecko. W sumie chodzi o zabawę, nie?

(Ciekawostka: fragment wymiałczany przez Yoko Ono jest jedynym niebeatlesowskim wokalem w dorobku grupy. Uwaga, ponoć piękna kadencja hiszpańskiej gitary poprzedzająca piosenkę pochodzi z biblioteki dźwięków instrumentu melotron. Ech).

7. While My Guitar Gently Weeps
No, robi się poważnie, chyba po raz pierwszy od początku płyty. Solenny rockowy hymn Harrisona z gościnnym udziałem kolegi E. Claptona na tytułowej łkającej gitarze. Utwór niby tradycyjny w strukturze, ale brzmiący bardzo nowocześnie, jak na 1968 rok…

8. Happiness Is a Warm Gun
Niezależnie od kolejności rzeczywistego nagrywania nagrań, która oczywiście ma się nijak do kolejności utworów na płycie – tutaj mamy jakby przedłużenie nastroju poprzedniej piosenki. Bardzo piękny początek wprowadza w łańcuszek muzycznych pomysłów w skondensowanej pigułce zapowiadających jakby modus operandi zespołów progresywnych z następnej dekady (tak, są i zmiany tempa!). Wszystko osadzone w najlepszej próby lennonowskiej niejednoznaczności. Końcówka bardzo beatlesowska.

strona 2

9. Martha My Dear
Pierwsza z łańcuszka ballad akustycznych i nieakustycznych albumu. McCartney śpiewa z towarzyszeniem smyczków i dętków o swoim psie, ale tak uroczo, że mu to ostatecznie odpuszczamy.

10. I'm So Tired
Typowa dla Lennona introspekcja / psychoanaliza. A przy tym bardzo dobra piosenka, ciekawa aranżacja też, aż po zwartą kulminację.

11. Blackbird
Kos. Druga ballada McC, w pełni akustyczna, tzn. głos i gitara (pukanie w tle jest podobno po prostu metronomem). Jedna z najlepszych w dorobku tego z całych sił aspirującego do bohemy piosenkopisarza. No i kos.

12. Piggies
Zabawne, ale nie aż tak, jak miało być. Plus za pastisz muzyki rokokokowej. I ogólnie dopracowaną produkcję. Harrisona stać jednak na więcej. Nie tylko na góralską nutę z końcówki.

13. Rocky Raccoon
Pastiszowania ciąg dalszy, trudno wszak powiedzieć co pastiszuje McCartney. Samego siebie? Eklektyzm albumu sięga wysokich stężeń, a to jeszcze nie koniec! W sumie fajnie się ta piosenka nawarstwia instrumentalnie (i wokalnie) i kumuluje, ale daleko jej do miejsc medalowych.

14. Don't Pass Me By
Ringo Starr to koleś bardzo sympatyczny, i, jak wiadomo, obdarzony sporą vis comica. Można mu więc wybaczyć i ten jej przejaw. W końcu to też pierwszy (z dwóch w ogóle w karierze zespołu) wysiłków twórczych perkusisty.

15. Why Don't We Do It In The Road
No i można było tak więcej i dłużej, McCartneyu. Podobno inspirowane przez małpy w Indiach.

16. I Will
Wątku kameralnie balladowego ciąg dalszy. Jest zwięźle, uroczo, ale ów płód talentu McCartney jest o klasę gleby niżej niż zestawiony z nim w parze ten jego kolegi po gitarze.

17. Julia
Czyli właśnie to. Jedna z licznych - i bodaj czy nie pierwsza - serenad Lennona skierowanych do jego kosookiej muzy. Tak czy siak, jest pięknie, jak być powinno.
Koniec płyty pierwszej.

strona 3

1. Birthday
Z biglem zagrany biglowaty kawałek, razem napisany ad hoc i razem zaśpiewany przez duet Lennon/Mccartney – rzadkość już na tamtym etapie. I cóż poradzę na to, że kojarzy mi się z sygnałem wiadomości Rozgłośni Harcerskiej z końca lat 80. ...

2. Yer Blues
Samobiczowania Lennona ciąg dalszy (zapoczątkowanego już w „Misery” z pierwszej płyty, kontunuowanego w „Nowhere Man”, uwieńczonego „I Hate Myself and I Want to Die”… A nie, to nie jego…). Przy tym świetny, surowy i korzenny kawałek. Podobno muzycy zamknęli się w ciasnej kanciapie obok studia nagrań i tam zagrali na żywo, tworząc prawdziwy rockowy kamień, ba – głaz.

Ech, można puścić też wodza fantazji i wyobrazić sobie wykonanie w składzie Lennon, Keith Richards (na basie), Clapton i Mitch Mitchell (na garach). Zaraz, zaraz – było takie wykonanie! Też właśnie stuknęło mu 50 lat.

3. Mother Nautre's Son
Powtórka z rozrywki – coś jak melanż „Martha My Dear” z „I Will”, czyli kolejna ballada McC. Może być, lecz ciężar gatunkowy nie ten. Lekkie to jak kisiel, i tak smakuje. „Ło ło ło” z końcówki delikatnie sugeruje leciutką zbędność bytu tego nagrania.

4. Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey
Długi tytuł, to można powiedzieć przede wszystkim o tym rockerze Lennona. Też klasyk, ciekawe brzmienie… ale czegoś jakby za mało. Dziwnie!

5. Sexy Sadie
Może gdyby zamienić tempa w tym i poprzednim utworze otrzymalibyśmy ewidentny odpad i ewidentne dzieło? Trudno powiedzieć. Song generalnie poświęcony (?) guru, u którego Beatlesi terminowali wiosną 1968 w Indiach, a który, jak się okazało, prócz ascezy i medytacji cenił także zmolestować sobie tę czy ową damę.

Temat modny i (nie)wygodny i dziś. Piosenka zaś w warstwie muzycznej (wokale tudzież instrumentacja) wzorcowo beatlesowska.

6. Helter Skelter
A teraz z innej beczki!
Beatlesowszczyzna przebija może z chórków, ale czegoś tak ciężkiego i brudnego nawet Black Sabbath wówczas nie nagrywał (bo go jeszcze nie było)! Ostra jazda od pierwszego szarpnięcia drutów! Protoheavymetal w pełnej krasie. I GOT BLISTERS ON MY FINGERS! JEB!
Uff! Szapo ba, mister McCartney.

7. Long, Long, Long
Genialne uzupełnienie poprzedniego utworu w formie zaprzeczenia i ukojenia. Harrison najwyższych lotów w rytmie walca. Światło na organy Hammonda. Światło.

strona 4

8. Revolution I
Pierwsza z kilku „Rewolucji” Lennona. Zagrana z największą bluesową dezynwolturą, toteż gładko przyswajalna i lekkostrawna. Źródło nb. przyszłego nieporozumienia pod nazwą No. 9. Szubidu-a, ooł, szubidu-a, ooł. Ołrajt!

9. Honey Pie
Kolejny – który to już – pastisz McC. Tym razem w wersji wodewilowej. Kiwać palcem w bucie można, nic ponad to.

10. Savoy Truffle
Harrison trzyma poziom, ale znów – stać go na więcej. Dlaczego, ach, dlaczego nie weszło na płytę przezacne „Not Guilty”? No ale funkujące dęciaki nie pozwalają głosować na „nie”.

11. Cry Baby Cry
W tej piosence Lennon (nie po raz pierwszy) ociera się o jakiś absolut, jakąś tajemnicę. Cholera wie, o co chodzi, ale jakąś elektryczność czuć w powietrzu. Beatlesi wysublimowani, skondensowani i skropleni. Tylko zażywać.
Ukryty bonus (tzw. obecnie hidden track): „Can You Take Me Back?” McCartneya stawia kropkę nad tym ypsylonem.

12. Revolution 9
Kiedy to pisałem, to jednocześnie albumu słuchałem. Tę ścieżkę tradycyjnie pominąłem. Ciekawe na swój sposób, ale absolutnie pozamuzyczny. Zaczyna się nawet intrygująco, ale szybko to mija, choć mamy do czynienia z najdłuższym utworem (?) w dyskografii zespołu. Plus za odwagę umieszczania tego rodzaju wykwitów w 1968 na albumie rockowym (choć pewnie Beatlesom i tak wszystko było(by) wolno). Minus za całokształt. Na „Biały kwadrat na białym tle” Malewicza można spojrzeć raz, Revolution 9 raz przesłuchać – żeby zapoznać się, dowiedzieć, raz pokiwać głową, raz się po niej podrapać. I iść w swoją stronę.

13. Good Night
Na dobranoc - he – kołysanka. Aranżacja może przekracza ramy zanadto, ale słodkość wykonania tego napisanego przez Lennona dla Ringo kawałka niweczy wszystko do cna (?). Dream sweet dreams

No i koniec. No i tyle. Krótkie chwile.

Czym jest więc ta płyta? Podsumowaniem dostępnych gatunków w muzyce rozrywkowej, nakreśleniem kierunków na przyszłość, przeglądem możliwości twórczych każdego z członków zespołu, prezentacją umiejętności produkcyjno-aranżacyjnych George’a Martina i EMI…? Wszystkim po trochu. Brak może dziełu temu zwartości, kolejne numery lecą nieprzerwanie na zasadzie „a teraz z zupełnie innej beczki”… Ale da się z tego natłoku wyłowić perły najczystsze.



Dwupłytowy album prawie bez mała wypełnił plan wydawniczy kwartetu na rok 1968. Oprócz niego wyszły (inaczej niż w poprzednich latach) tylko dwa single: pierwszy „Lady Madonna” / „Inner Light” – odpowiednio Mccratneya (pastisz? jazzowy) i Harrisona (inspiracja? hinduska).  W porządku, zacne obiedwie, ale znamienny jest singiel drugi. Epokowa pieśń McCartneya „Hey Jude” sparowana z inną, szybszą wersją „Revolution” (bez numeru) Lennona. Cóż mogę rzec? „Revolution” w tej wersji – mimo drapieżnego wstępu – podoba mi się mniej, niż ta albumowa (oczywiście 1, nie 9). Co do „Hey Jude”… Jest to zarówno subiektywnie jak i obiektywnie jeden z najlepszych kawałków wszechświata. Rockowy hymn, stojący na jednej półce w lamusie z „Bohemian Rhapsody”, „Stairway to Heaven” i „Laylą” – cokolwiek by się sądziło o każdym z tych przypadków… Powiem tylko, że u zarania mojej młodości byłem na obozie wakacyjnym, mniejsza gdzie i o jakim profilu… Najstarszy z nas miał magnetofon – zebrało się kilka kaset. Szybko wyeliminowaliśmy „Mury” Kaczmarskiego wreszcie dostępne w oficjalnym obiegu, itp. Zostały właściwie tylko dwie składanki: Janis Joplin i „Ballady” Beatlesów. Skończyło się na tym, że raz dziennie leciało „Summertime” i… z kilkanaście razy „Hey Jude”. Mniej odporni stopniowo wymiękli - wychodzili. Ja nie.


Przed rozpoczęciem sesji do Białego albumu Lennon i McCartney wpadli do wiejskiej chaty Harrisona w Esher i tam, na czterościeżkowym magnetofonie, nagrali po kolei solo z akompaniamentem gitary wszystkie swoje bieżące pomysły. Większość z nich naturalnie trafiła w dopracowanych studyjnie wersjach na płytę. Nagrania poczynione wówczas są jednak kapitalnym dokumentem roboczym, brudnopisem tych trzech mistrzów piosenkopisarstwa.  W oszczędnej aranżacji gitara-tamburyn-śpiew, nawet „Ob-la-di, Ob-la-da” nabiera surowego, naturalnego uroku! A co dopiero takie arcydzieła jak „While My Guitar Gently Weeps”, które błyszczą tu nowym, chropowatym blaskiem.

Przez lata ukazywał się co rusz ten materiał jako bootleg w bardziej lub mniej „zremasterowanej” formie. To jednak, jak w klikupiosenkowym wyborze zabrzmiały na oficjalnej kompilacji Anthology 3, spowodowało, iż niejednokrotnie zastanawiałem się, dlaczego nie wydadzą kompletu – albo czy i kiedy – w końcu w postaci regularnej płyty, „White Album Unplugged”.

No i jest! Jak to mówią: mówisz – masz. Z okazji L-lecia wydania albumu ukazała się nowozmiksowana wersja WRAZ z bonusową płytką zawierającą komplet sesji z Esher.  Tu nie tylko działa mechanizm „jak sprzedać zdechłego psa”. Jak się okazuje, po 50 latach nagrania trafiają do tzw. publicznej domeny. Aby tego uniknąć, materiał należy przepakować i wydać – na nowo lub po raz pierwszy. Stąd wysyp reedycji z bonusami w ostatnich latach!

Nie tylko zresztą wypuszczono wreszcie „Esher Demos”, jak ktoś chce się szarpnąć, to za jedyne 500-600 złotych może dostać wersję sześciopłytową, w której trzy ostatnie dyski zawierają wszelkie uwagi godne nagrania z pracy w studio nad Białym albumem. W tym także nareszcie nieskróconą, dziesięciominutową, ospałą i senną wersję „Helter Skelter”. Itp.

Ciekawe, czy w przyszłym roku pojawią się archiwalia z nagrań do Let It Be (kilkadziesiąt godzin muzyki) oraz Abbey Road!




75. The Beatles – The Beatles  1968





19 grudnia 2018

W Reszlu (zmierzyć się z prawdą)

W ludzkiej naturze leży poruszać się możliwie najmniej. Oszczędzać siły. Gromadzić energię, nie trwonić. Z drugiej strony słyszy się też, że ruch to zdrowie. Gdzie leży prawda?

Aby wyrobić sobie własny ogląd, postanowiłem któregoś letniego dnia odbyć ruch. I to na świeżym powietrzu, nie byle gdzie - w zzieleniałych płucach Polski. Krótko mówiąc: na Warmii (i Mazurach). Opracowałem trasę około stukilometrowa, Reszel - Olsztyn via Święta Lipka itp.

Nigdy wcześniej w Reszlu i okolicy nie byłem, więc tym ciekawiej nęcąco jawiła się wycieczka. Lecz w tym tkwiło też ziarno zguby. Drugie zaś (ziarno) w tym, że nie pojechałem sam, a zez z przyjacielem.


Wylądowaliśmy na miejscu po podróży pociągowej. Wszystko było początkowo w porządku: potoczyliśmy się pofałdowaną i krętą warmińską drogą od stacji do odległego o kilka mil miasteczka.

Ale









na


 miejscu











okazało się, że jednak trudno nam będzie z niego wyjechać...

Jakiś czas temu w ręce wpadła mi księga psychologiczna - nie to, bym ją czytał - ale zajrzałem - w której autor postuluje wciąż i wciąż, iż należy zmierzyć się z prawdą, by uzyskać upragnioną równowagę psychiczną. "We have to face the truth" - slogan ten w niemal niezmiennym brzmieniu punktował każdy bez mała akapit tekstu!
Przypomniała mi się ta mądralistyczna publikacja w Reszlu. Zdałem sobie sprawę, iż czas zmierzyć się z prawdą: wolimy pobyć w miasteczku, niż pedałować 100 kilometrów przez pola i lasy.

Ruszyliśmy więc zwiedzać i doznawać. Na koniec wstąpiliśmy do cukierni i skróciwszy pierwotnie zakładaną trasę o 2/3, złapali pociąg powrotny do Olsztyna, gdzie z kolei (wysiadłszy) udaliśmy się na zasłużony obiad.

Energia zachowana.

Fotoplon pobytu zaś w Reszlu - miejscu pięknym i prawdziwym - jak następuje:




















23 listopada 2018

Château de... du... à...

A więc znów sięgam do zasobów cyfrowych sprzed dekady. Dwa lata temu popełniłem wpis "Cyfrowe dziesięciolecie" - o tym, że tyle już czasu używam aparatów bezbłoniastych. Co wiąże się z tym zjawiskiem, to że powstaje dużo bardziej szczegółowa kronika życia, niż w minionej epoce odbitek foto. Tkwiąc z laptopem na brzuchu mogę zawsze uświadomić sobie, co działo się z moim ja lat temu dwa, siedem, dziesięć... Ba, nawet jaka była obok pogoda. Nie to, by ta wiedza była do życia nieodzowna, albo popychała je w jakimś pożądanym kierunku... Ale czasem miło spojrzeć wstecz, w końcu od tego np. jest fotografia, czyż nie?

A więc znów zerkam, gdzie bawiłem dziesięć lat temu (drugą ręką natychmiast wpychając, co zobaczę, w blog). Ściśle: 11 XI 2008. Tego dnia byłem na wycieczce w górzystych rejonach Walonii, tam też uświadczyłem malowniczy obiekt. Ewidentnie jakieś château. W języku francuskim - ciekawostka - termin ten oznacza zarówno zamek, jak i pałac (ale nie w mieście, pałac w mieście to palais, stąd np. Palais Royal, ale w Wersalu już znów château), a także dwór. W tym przypadku nazwa zgadza się o tyle, że mamy ewidentnie do czynienia z mieszanką tych trzech rodzajów budowli, co zresztą jest typowe dla typowych châteaux z tamtych stron zachodniej Europy.

Sęk w tym, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie dokładnie to było, jak nazywała się miejscowość, co to za rzeka przez nią płynęła itd. Zwykle mam dobrą pamięć przestrzenną i kartograficzną, niezłą także orientację w terenie. Tutaj jakoś wyparłem szczegóły geograficzne. Musiałbym przemapować internet, albo strzępy map sprzed dekady. Ale w sumie co to szkodzi? Przyjemnie popatrzeć i tak.

Do środka nie wchodziłem - było zajęte.








Ostatnie z powyższych zdjęć zdjęto ze wzgórza, na którym figurowała taka oto figuratywna grupa pasyjna:




Jednak nie wytrzymałem i odnalazłem tę lokalizację. Hmm. Odkąd są GE, GM i SV właściwie nie ma już po co ruszać się z domu.





11 listopada 2018

C

Z okazji niecodziennego święta państwowego składam gościom "Sadu" najserdeczniejsze życzenia pomyślności, powodzenia, prosperity w Polsce i oby tak dalej!





5 października 2018

Łódź - hic sunt leones

Na dodatek: leones persicae!


Niedawno zadano mi znienacka pytanie: czy w Azji też żyją lwy? Muszę powiedzieć, że nie znalazłem odpowiedzi w zwojach swojego twardego mózgu. Musiałem sięgnąć do miarodajnych źródeł - to jest do internetu i Wikipedii. Co się okazuje: owszem, żyją. W jednym, jedynym miejscu: w rezerwacie w Indiach. Panthera leo persica, lew azjatycki. Dawniej był to gatunek wielce rozpowszechniony - w całej południowej Azji aż po Europę. Do początku XX wieku populacja skurczyła się do dramatycznej liczby trzynastu osobników. Potem, wskutek podjętej ochrony, zasób tych zwierząt zaczął się rozrastać... I oby tak dalej.

Lwy azjatyckie (samce) chlubią się grzywą sięgającą po brzuch, czym też odróżniają się od afrykańskich.

Okazało się atoli, że kilka osobników uświadczyć można naocznie w łódzkim zoo. Stąd też podjęta została niedaleka wyprawa badawcza celem tegoż. Oprócz lwów azjatyckich zwierzyniec ten naturalnie dysponuje także szeregiem innej gadziny.




.




27 września 2018

Pamięci Alojzego Towpika

Czy znacie Alojzego? Czy znany wam Alojzy? Alojzy?

Pewnie nie. Pewnie mało kto uświadamia sobie tę postać. A może szkoda? Może trzeba by ją jakoś upamiętnić?

Ludzie, a nierzadko i blogerzy, przypominają sobie o powstaniu warszawskim okolicznościowo, gdy wybije data pierwszego sierpnia. Potem, jakby, zapominają, co zresztą jest całkiem naturalne. Trudno pamiętać o tym cały czas, chociaż ja akurat prawie tak mam. O – a dziś właśnie – rocznica upadku Mokotowa…

A skoro Mokotów, to i m.in. Alojzy Towpik.

Oto 1 sierpnia 1944 przed godziną „W” następuje koncentracja oddziałów operującego na Mokotowie pułku Baszta, jeden z plutonów gromadzi się w byłej willi prezydenta Starzyńskiego na rogu al. Niepodległości i Szustra (dziś Dąbrowskiego). Rozdysponowana zostaje broń: dwa pistolety maszynowe, osiem karabinów, czterdzieści pistoletów na bez mała setkę ludzi. Pada komenda…


– Pluton – wymarsz! Drużyna pierwsza na czele!
Ogarnia nas zdumienie. Wtem ktoś z mojej drużyny woła:
–  Protestuję!
Podbiega „Szary” krzycząc:
–  Kto to powiedział?
–  Ja powiedziałem, ja protestuję jako obywatel i człowiek, toż to szaleństwo zaczynać teraz w biały dzień, a tu Niemcy pod bokiem!
– Stul pysk – wrzeszczy „Szary” – jak wy się nazywacie?!
– Starszy strzelec „Żarłoczny”.
Jeszcze przed sekundą wydawało się, że pluton pójdzie za głosem buntownika i odmówi wykonania rozkazu. Teraz na dźwięk komicznego pseudonimu czar pryska, chłopcy wybuchają śmiechem…


No cóż. I tak oto groźna mina buntu w imię zdrowego rozsądku została rozbrojona za sprawą zupełnie przypadkowego czynnika. Mocna, znamienna scena! Mokotowscy bojownicy wyruszyli więc na bój, a dla sporej części był to bój ich ostatni, nierzadko też ostatni dzień.

Wśród nich zaś i Alojzy Towpik. Jak pisze twórca relacji („W powstaniu na Mokotowie” Bronisław Wojciechowski), „Żarłoczny” „okazał się żołnierzem równie dzielnym, jak i wesołym”. Żartował ponoć, że jeśli polegnie, to prawdopodobnie przy zdobywaniu żywności. I tak się stało – zginął 11 sierpnia na folwarku przy ulicy Pyrskiej, będącym wysuniętą placówką obserwacyjną, jak i zapleczem zaopatrzeniowym mokotowskich oddziałów AK.

Nie ma już ulicy Pyrskiej. Nie ma oczywiście i folwarku. Dokładnie na ich miejscu istnieje dziś coś zgoła odmiennego…



Marzy mi się, by gdzieś wśród zawirowań przestrzennych tej lokalizacji pojawiło się jakieś skromne upamiętnienie dzielnego Alojzego Towpika, który zdobył się na głos sumienia w godzinie „W”, lecz życie sprawie swe oddał.


Mój prywatny nasłuch rzeczywistości wychwycił, że właśnie co, konkretnie w czerwcu tego roku, na łono Abrahama przeniósł się był również Jan Kurdwanowski. Kolejny żołnierz powstania - taki, który, jak widać, je przeżył. Autor wspomnień „Mrówka na szachownicy”.

Kapitalna książka, wliczając w to i jej wady! Jest to pozycja obowiązkowa tym bardziej, że można ją pobrać gratis i legalnie via sieć (ze strony kurdwanowski.pl). Dość powiedzieć, że autor – niemal przypadkiem – przeszedł cały szlak bojowy zgrupowania „Radosław”: z Woli na Starówkę – tutaj jako jeden z nielicznych żołnierzy batalionu „Chrobry” przeżył bombardowanie pasażu Simonsa (tylko dlatego, że zachciało mu się umyć) – kanałami do Śródmieścia i wreszcie na Powiśle Czerniakowskie, niechcący znów w piekło na ziemi…

Powoli dojrzewam do przeczytania po raz trzeci.

No, z drugiej strony, nie chcę już tak traktować tego powstania jak chłopca do bicia…


PS Cztery lata temu wpisałem wpis pt. „Żoliborz i Mokotów”. Stracił on na aktualności – w tym czasie odnowiono bowiem jeden z analogicznych budynków autorstwa Koszczyca-Witkiewicza, ten mokotowski. Pozostawiono kilka „ran” w murze na pamiątkę za szybką.

Odchodzą więc nie tylko ludzie powstania, ale i jego materialne ślady. Takie czasy.






14 września 2018

31 sierpnia 2018

14 sierpnia 2018

31 lipca 2018

Proste przyjemności

I oto wakacje osiągnęły swój półmetek. Niewątpliwie lato daje się odczuć i czerpać garściami.

Co z tym zrobić? Praktykować HYGGE??



Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna?

Lecz wszak -

Giną ludzie, gdy głosujesz
za spokojem - i próbujesz
bunt sumienia zbić doktryną
- obcy giną.

W chwili, gdy rozrywki żądasz,

w telewizji mecz oglądasz,
lub się pławisz w słodkiej nudzie
- giną ludzie.

?

Pomyślę o tym jutro...





20 lipca 2018

Natura i energetyka


A Ty? Co robisz tego lata?





14 lipca 2018

Ojciec w podróży służbowej

cz. 1 Dziwny most

cz. 2 "Lost"

cz. 3 Noc

14 VII 2008





6 lipca 2018

Ceglany dzień w Toruniu

Wydaję wypadkowy wybór z miasta Torunia, wyrób z zimowego dnia ocieplonego cegłą wypalaną czerwienią promieni.










Toruń to ciekawe miejsce. Ma sporo tego zachodnio-północnoeuropejskiego sznytu, tak znanego mi z Nidelrlandziech. Nawet w tych kadrach przypomina także wielce ceglane Martwe Miasto... A i pewne motywy wręcz brytyjskie dają się tam odczuć. W Polsce może jeszcze można znaleźć to w Gdańsku. Ale Gdańsk jest bardziej małopolski niż Toruń, stojący okrakiem między krzyżacką Unią Europejską a prokurpiowskimi Kujawami, gdzie tylko piach, Piast i pies.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...