27 lutego 2012

Canals of our city

Lania wody nieustającego ciąg dalszy.
Po ostatnim mroźnym wpisie należy się (komu?) odmiana. Późnowiosenna.
Motyw znad kanału z naszego miasta. Spędziłem w ciemni godzinę starając się uzyskać efekt zdjęcia z albumów Włodzimierza Puchalskiego. Lecz nie wiem, która wersja jest najbliższa ideału. W związku z tym, zamieszczam oryginał.





Tytuł zaczerpnięty (!) zaś z ulubionej płyty (żeby nie było, że taka nagle angielszczyzna ad hoc i od czap).

25 lutego 2012

Grupa Laokoona

...zwielokrotniona, to iest zima w mieście.


Zeszłoroczna.
Jak to?...

21 lutego 2012

"Biali bracia" bis

z pozdrowieniami dla P.! jeśli jeszcze czytuje

Korzystając z okazji, że mamy jeszcze luty, zanim ta zima wsiąknie doszczętnie w annały historii, pragnę podzielić się z miłymi telewidzami wspomnieniem muzyczno-tanecznym słowno-zdjęciowym. A na imię mu - "jeden z dwóch razów, kiedy o mało nie zginęliśmy w górach".

Było to równo 20 lat temu. Wziąłem udział w grupowym zdobywaniu Babiej Góry. Pierwszym autobusem, grubo przed świtem, jako że było to zimą (5.40 czy coś) dotransportowaliśmy się do ostatniego kawałka asfaltu znanego kurortu - Zawoi. Potem - wiadomo - per pedes, w górę i w górę. Niestety, właśnie zaczynała się odwilż. Tak więc, gdy dotarliśmy do schroniska Markowe Szczawiny, wszyscy mieli mokro w butach. Dalej jednak czekała nas niespodzianka - wyżej szalała sobie prawdziwa zamarzająca zamieć. I wszystko, co było na nas mokre, tam zamarzło. Nie było nic widać i człowiek zapadał się głęboko w śnieg. Było wesoło, jednak udało nam się w tych warunkach zdobyć tylko Małą Babią Górę. Rozsądek wziął górę i zatrąbiono do odwrotu.

Nie trzeba wspominać, że to, co u podnóża gór nas przemoczyło, i co potem zamarzło, oraz to, co nas na wyżynach oblepiło lodowym pancerzem, na powrót rozmarzło i przemoczyło nas jeszcze bardziej. Podobno są cwaniacy, którzy w takiej sytuacji wlewają sobie w schronisku wrzątek do butów, żeby mieć choć przez jakiś czas cieplej w nogi. Cóż, wówczas jeszcze o tej metodzie nie wiedziałem...


jeszcze w miarę spokojnie...


im wyżej jednak, tym większa tzw. gównowidza


tak wyglądali koledzy:


a tak piszący te słowa:


coraz żmudniej leźć


dotarliśmy ledwie do grani na granicy


Mieliśmy więc okazję przekonać się o kapryśnej i gniewnej naturze Babiej (sic!) Góry, zwanej jednak również Diablakiem (sic!).

***

Skąd, poza równą rocznicą, to wspomnienie? Stąd, że przypomniałem sobie o istnieniu przystawki do skanowania negatywów!
Ha! Niniejszym zaczynia się więc nowy, wspaniały cykl: "wspomnienia ze skanera".

19 lutego 2012

Domy stąd i zowąd oraz ni stąd, ni zowąd

Jak wspomniałem w początkach prowadzenia tego blogu, nie uważam za stosowne zalewać potencjalnego widza ... ...nastu zdjęć z prezentowanego miejsca. Wówczas bowiem, potencjalny widz zostaje za bardzo przygnieciony i oszołomiony ilością materiału wizualnego, i niewiele zapamiętuje. A przynajmniej ja tak mam w analogicznej sytuacji potencjalnego widza. Dlatego staram się ograniczać me wpisy do kilku tyko zdjęć. A już zwłaszcza nie rozmnażać wątków w obrębie jednego wpisu.

Stąd też, dziś małe uzupełnienie do materiałów z cyklu "cztery mile za Warszawą" a jednocześnie uzupełnienie nieustającego cyklu "architektura rodzima".

O tym, że fajnie udać się za róg od Znanego Zabytku i odkryć coś interesującego chyba też wspominałem. A nawet, jeśli nie wspominałem, to nie warto o tym wspominać, jako o rzeczy oczywistej. Poniżej przykłady z już prezentowanych podmiejskich wycieczek z ostatnich czasów.

Obok kościoła w Cegłowie stoi coś jak dom parafialny, Caritas lub siedziba innej związanej z Kościołem instytucji, o czym świadczy dość oryginalnie umieszczona w arkadzie płaskorzeźba pelikana karmiącego młode własną krwią (symbol skądinąd częsty w sztuce sakralnej i tym podobnej). Sam w sobie - ów dom - jest całkiem zgrabnym okazem stylu rodzimego. Ale co zachwyca szczególnie, to jego sąsiad (część zespołu?).


Okaz, ni stąd, ni zowąd zupełnie fenomenalny, krierowski albo wręcz krieresque, albo nawet jeszcze lepszy. Nawet widoczne zwichrowanie poziomej belki podpartej kolumną (zgodne z wykresem działających na nią sił) nie odbiera uroku temu dziełku prowincjonalnej architektury, a wręcz przeciwnie.


Kawałek od Cegłowa znajduje się przyjemny egzemplarz siedziby wiejskiej - Gołębiówka. Co ciekawe, mamy tu przykład dworu w stylu dworkowym. Lata dwudzieste, wiek dwudziesty.
Po bokach  - ryzality będące interpretacją form dawnych alkierzy, centralnie - interesujące wkomponowanie tarasu w dach mansardowy,
Dziś, tak jak i u zarania, dwór pozostaje w rękach prywatnych. Ale jeszcze niedawno, według wielkiego znawcy zakątków Mazowsza, prof. T., można było wmieszać się w tłumek popegieerowskich mieszkańców domostwa i obejrzeć je z bliższa.
Teraz - nasze pojawienie się na brzegu stawu zaowocowało błyskawiczną reakcją majaczącego na fotografii Kerberosa, który pojazdem mechanicznym zbliżył się, by sprawdzić, czy nie rzucamy się na ryby ze stawu.
Aha - obiekt na pierwszym planie, to tzw. mnich, urządzenie hydrotechniczne do regulacji poziomu i  przepływu wody w stawach (uprzedzając uwagi typu "ale komuś sławojkę przelało").


Inny przykład dworu - sąsiadujący z kościołem w Brochowie. Całkiem bezpretensjonalny, ale zacnie łączący część parterową i piętrową. Wokół - równie zapuszczony park ze starorzeczami.


Na koniec coś, co najbardziej urzekło mnie w Brochowie - dom również nieopodal kościoła, tyle że z drugiej strony (plebania?). Krótsza fasada dość skromna, ale kompozycyjnie - znakomita. Coś niemal jak jaki Lutyens lub Voysey na miarę prowincjonalnego zakątku Mazowsza.


16 lutego 2012

Kanał plusk

 Nieustającej sagi o kanałach ciąg dalszy.



G.: Fajnie macie w tej Holandii - tyle kanałów...
A.: A, tak, telewizji mamy sporo.
(1994)

14 lutego 2012

Przygody ludzików

Epoka cyfryzacji fotografii pozwoliła na dokumentowanie szerokiego spektrum zjawisk najdrobniejszego kalibru, że tak powiem. Wcześniej tego rodzaju działalność byłaby ekscentrycznym, choć i ambitnym hobby. Na przykład - oko uzbrojone (?)  w cyfrowy aparat inaczej zaczyna patrzeć na tak powszechny element życia w mieście, jak ludziki sygnalizacji świetlnej. Dopatrując się w nich cech indywidualnych można stworzyć nową kolekcję fotograficzną. 
Dość refleksji natury ogólnej, oto początek takiego właśnie zbioru.

Ludzik "czekaj z laseczką":


Ludzik "idź z laseczką" vel "Johnnie Walker":


Ludzik w areszcie:


 Ludzik na spacerniaku:


Ludzik typu "Himmelfahrt":


Do widzeniaaa.


12 lutego 2012

Życie jest jak wielki żelazny most

Bardzo lubię stalowe mosty o łukowych przęsłach, ale o łukach górnych.
Dlatego żal mi przedwojennego mostu średnicowego Warszawy. Bardziej, niż mostu Kierbedzia, który choć oryginalny ze swą prostokątną kratownicą, niezbyt mi się podobał. Oczywiście, jako produkt epoki gierkowskiej, obydwa znam jeno z fotografii.


Ale z braku mostu o przęsłach górnych, pozostaje cieszyć się mostem kolejowym takim, jaki jest.
I pielgrzymować - jak chasydzi - do Góry Kalwarii lub Nowego Dworu Mazowieckiego Kazunia.


PS spojrzałem TU i zdałem sobie sprawę, iż warszawski most miał jednak dużo piękniejszy rysunek przęseł niż dwa wyżej wymienione.

10 lutego 2012

8 lutego 2012

Brochów - stylowa konfuzja

Uwaga, poniższy materiał zawiera zdjęcia i opisy kościoła! Kliknij
ROZUMIEM I NIE CHCĘ KONTYNUOWAĆ 
jeśli rozumiesz i nie chcesz kontynuować.

Oto przed państwem (świerszcze...) jeden z bardziej oryginalnych zabytków Mazowiecczyzny - kościół w Brochowie. Pojawia się często, gdy wspominana jest biografia Chopina oraz na trasie autokarowych wycieczek szkolnych z Warszawy. Znany ów muzykant, urodzony w pobliskiej wsi, w brochowskim kościele był bowiem chrzczony.
Na zdjęciu - kościół od frontu oraz wierzba pamiętająca Chopina i płacząca za nim w b-moll.


Świątynia ta należy do nielicznej u nas grupy kościołów renesansowych. Na samym Mazowszu jest podobnych sztuk sześć, ich lokalizacje łatwo opanować mnemotechnicznie:
Pułtusk - Płock
Cieksyn - Chruślin
Brochów - Brok

Wszystkie te związane są bez- lub pośrednio z osobą Jana Baptysty Wenecjanina, architekta - jak to w XVI stuleciu - importowanego z Italii. Chociaż był Włochem, i to z epoki przejrzewającego renesansu, na naszych konserwatywnych piaskach zastosował się (częściowo!) do stylówy średniowiecznej.
Jego dzieła noszą więc cechy gotycko-renesansowe. Dobrym przykładem jest tu obiekt wziesiony przezeń, a dobrze znany warszawiakom, jak i rzeszom turystów odwiedzającym stolicę - barbakan. Generalnie bardziej gotycki, bo choć i ma attykę, to jej forma jest jeszcze małorenesansowa (poza tym dobrze obrazuje gotycko-obronną proweniencję tego typowego dla renesansu w Polsce elementu).


Ów swoisty tradycjonalizm formalny cechuje także i kościoły zbudowane lub przebudowane przez Jana Baptystę. Pomijając katedrę płocką, przy której tylko zmajstrował wieże, z zewnątrz każda jest budowlą raczej konserwatywną, tzn. nie przypomina świątyni nowożytnej. Nowość względem gotyku widać dopiero we wnętrzu, które przekryte zostaje półkolistą w wykroju kolebką. Kolebka zaś opierająca się na masywnych przyściennych arkadach ozdobiona jest siatką geometrycznych kasetonów, przez co wygląda jak gigantyczna półpończocha. Sklepienie takie, pozbawione lunet, czyli przesklepień poprzecznych na okna, znawcy i badacze uważają za oryginalny patent Wenecjanina. Jego genezy (patentu) dopatrują się zaś w wizjach idealnych perspektyw malowanych przez artystów włoskiego Odrodzenia.
Poniżej - brochowski kościół widziany z oddalenia, ze ścieżki wiodącej do Bzury.


Kościół brochowski jest jednak w owej grupie wyjątkowy. Jako świątynia obronna, inkastelowana, wydaje się nawiązywać wprost do epoki jeszcze odleglejszej - to znaczy do romańszczyzny. Ma dwie cylindryczne wieże od strony fasady. Za prezbiterium za to jedną, na dodatek w jej dolnej partii wtopiona jest absyda otwarta na wnętrze. Nad nią - jeszcze jedna absyda widoczna za przezroczem. Chór nie jest wyodrębniony od nawy wysokością, natomiast tam, gdzie kończą się nawy boczne pojawiają się zewnątrz w bryle te same półkoliste arkady, które wyznaczają rytm wnętrza - widać to na fotografii nr 2.
Właśnie - lecz cóż innego mogło się odrodzić na ziemiach polskich jak nie romanizm, styl wywodzący się wprost ze sztuki starożytnego Rzymu. Bo przecież nie ta ostatnia - imperium nie dotarło tu wszak ze swoją kulturą, cywilizacją i łaźniami. Jest więc opisywana budowla jedynym polskim przykładem Odrodzenia sensu stricto?
Poniżej - brochowski kościół widziany z jeszcze większego oddalenia, znad samej Bzury.


Wnętrze - zaiste perspektywiczne za sprawą opisanej kolebki ze sztukaterią.
Jakoś nie mogłem przypomnieć sobie z poprzednich wizyt takiej pstrokacizny na sklepieniu oraz tu i ówdzie. Krótka kwerenda w Siacie dowiodła, że ten make-up powstał przed kilku zaledwie laty. Przedtem wnętrze było śnieżnobiałe. O dziwo - bo nie podejrzewałbym na słowo, i wbrew doświadczeniom z innymi zapędami zdobniczymi włodarzy przybytków sakralnych - nie zrobiła na mnie ta zmiana złego wrażenia!
Widoczne absydy w superpozycji (wewnątrz wieży) oraz ganek ponad arkadami służący obrońcom obronnego obiektu do obrony.


Okienko ponad portalem fasady widziane przez otwór w murze obronnym. Mur - poprowadzony po prawie kwadratowym obrysie z bastionami w narożach - zbudowano w XVII wieku dla wzmożenia i poprawy onej obronności.
Niestety, rozwój techniki wojennej i generalna parszywość ludzkiej natury spowodowały, iż kościół został uszkodzony przez Szwedów, a później dwukrotnie poważnie zniszczony - w I i II wojnie światowej. Po obydwu zaś został poważnie odbudowany.


Brochowski kościół jest więc w sumie tak dziwny, że nie wiem, co o nim sądzić. Nawet nie wiem, czy mi się podoba.
Nie, podoba, ale jakoś niepokoi swoją oryginalnością.
Czego i Tobie życzę.





6 lutego 2012

Bulgari transformers

Mały psikus zrobiony kiedyś koledze za pomocą tabletu i chwili nudy.






4 lutego 2012

Montserrat Figueras

Jak już nadmieniałem, nie jest to blog okolicznościowy, albo doraźnie odnoszący się do nurtujących aktualności skrzeczących ze środków masowych, niemniej chciałbym odnotować pewną niepowetowaną a bolesną stratę, jakiej doznała kultura ogólnoświatowa.

Otóż dowiedziałem się z opóźnieniem, iż w listopadzie na galopującego raka zmarła Montserrat Figueras.
Nazwisko (i imię, swoją drogą, to tak, jakby w Polsce nazywać się Jasnagóra) znane każdemu miłośnikowi muzyki dawnej. Była bowiem śpiewaczką specjalizująca się w wykonawstwie tego nurtu. Dlatego nie należy mylić jej z inną Montserrat - Caballe, która występuje w zgoła innej kategorii wagowej.

Była obdarzona przepięknym sopranem, jednym z najbardziej anielskich głosów, jakie można usłyszeć. Poza niezwykłą barwą, także o wielkiej mocy, to chyba o takich mawia się „głos jak dzwon”. Dekadę temu miałem okazję jedyny raz posłuchać Montserrat Figueras z na żywo w Warszawie.
Wraz ze swym mężem, Jordim Savallem, tak samo wychowankiem matecznika ruchu muzyki dawnej - Schola Cantorum Basiliensis - współtworzyła  zespoły będące sewrskim wzorcem dla historycznego wykonawstwa - Hesperion XXI (dawniej - XX), La Capella Reial de Catalunya i Le Concert des Nations. Muzyką zajęła się także i ich dziatwa - Arianna (śpiew, harfa) i Ferran Savall (śpiew, gitara). Razem - we własnej wytwórni Alia Vox - rodzina wydała płytę dokumentującą swe muzyczne możliwości: „Du temps & de l'instant” (oczywiście, nie odmówię sobie odnotowania obecności swoistego polonicum - improwizacji „Jarosław” - uwaga! nazwanej tak od festiwalu w tym zacnym mieście).

Gdy pomyślę „Montserrat Figueras”, w głowie na ogół włącza mi się fraza otwierająca romancę „Una sañosa porfía”. Utwór naczelnego songwritera dworu Ferdynadna i Izabelli opowiada ustami Maura o przewagach wojennych tej pary i wynikających z nich niedolach hiszpańskich muzułmanów. Nagranie sprzed 20 lat znaleźć można na albumie Juan Del Enzina. Romances & Villancicos. Oraz, jak podejrzewam, na wielu innych, gdyż Hesperion nagrał chyba po kilkakroć wszystko z repertuaru iberyjskiej muzyki dawnej. A może i nieiberyjskiej też.

Gdyby jednak chcieć poszukać innego sztandarowego utworu, który zaprezentuje głos i styl Montserrat Figueras, może być nim legenda „El comte Arnau” nagrana na płycie Cançons de la Catalunya millenaria. Katalońską historia zakazanego romansu hrabiego Arnau i ksieni klasztoru Sant Joan opowiedziana jest w formie dialogu pomiędzy żoną-hrabiną a pojawiającym się nocą pokutującym duchem hrabiego (głos męski - Francesc Garrigosa). Nastrój podkreślają powracające zakończenia frazy, rymujące się z „comte l'Arnau”.
Przyjemnością samą w sobie jest tu już wsłuchanie się w melodię języka katalońskiego, o przejmującej melodii właściwej nie wspomniając.
Wielka rzecz. Wielki głos.

Więc i szkoda wielka. Chociaż głos zostaje w nagraniach...


100. Hesperion XX (Jordi Savall) - Cançons de la Catalunya millenaria





1 lutego 2012

Archeologia miejska

Narodziła się nowa, ciekawa gałąź nauki - jest nią archeologia miejska. Na czym polega, najlepiej zobrazować przykładem, zamiast strzępić palce o klawisze po próżnicy. Pokrewną dziedzinę stanowi archeologia podmiejska (regionalna), której próbkę również tutaj prezentowano.
Ku radości, zagadnienia takie mieszczą się w spektrum zainteresowań niejednego domorosłego naukowca-blogera. Nie trzeba dodawać, iż jednym z wzorcowych blogów częściowo poświęconych tytułowej dziedzinie jest gazetka kol. Astrowiktora, który kopie czasem i przestrzenią w warstwach warszawskiej Woli.

Oczywiście, wyszukiwanie dawnych traktów i tropienie znaków przeszłości w strukturze miasta nie zamyka zagadnienia. Do archeologii miejskiej możemy zaliczyć też dokumentowanie rozmaitych artefaktów, jak na przykład prezentowany poniżej, na kolejnej nudnej pocztówce z Gandawy.
Pozostaje tylko otwartą na spekulacje i naukowe dociekania kwestia, czy próżna butelka jałowcówki jest tu jakąś wskazówką co do praprzyczyny zaistniałego stanu, czy po prostu towarzyszyła zespołowi archeonurków.


 A już wkrótce szokujące odkrycia urbarcheologiczne z terenu Warszawy! 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...