31 stycznia 2014

Nagrobki z Warszawy, cz. 1

Warszawa to nie Kraków. 
O tym już chyba wspominałem?
Sens zaś tego zdania tkwi między innymi w tym, że w porównaniu z poprzednią stolicą - oraz innymi dawniejszymi metropoliami kraju - Warszawa jest miastem młodym i do pewnego momentu historii - prowincjonalnym (choć jednocześnie lokalnie stołecznym).

Mało z tego względu nie tylko zabytków gotyku. Nagrobków renesansowych też tyle, co kot napłakał. Więcej jest ich choćby w Łomży lub w Łowiczu, jeśli o Mazowszu mówimy. O Krakowie - kolebce i stolicy nagrobkarstwa odrodzeniowego (o paradoksie!) - nawet nie ma co wspominać.


W tworzonym tu z wolna amatorskim katalogu polskich sepulkraliów (nie jestem pewien, czy istnieje takie słowo, ale ktoś go już użył i brzmi poręcznie) renesansu, nie może jednak zabraknąć przykładu warszawskiego. Tym bardziej, że jest szczególnie osobliwy i wyjątkowo nieprzeciętny. 

No i dlatego, że mam do niego najbliżej.


Wiadomo jak było: pięć lat wojny, pięć lat okupacji, a wcześniej prawie 200 lat rozdrobnienia vel rozbicia dzielnicowego. Państwo polskie wyszło z niego w nieco innym kształcie niż było weszło: straciło nibynóżki na zachodzie i północy w postaci Śląska i Pomorza. Wkrótce jednak zyskało nową nibynóżkę na Wschodzie. Najpóźniej wchłonęło zaś na powrót do macierzy dzielnicę mazowiecką. Nastąpiło to, gdy wymarli ostatni książęta mazowieccy.


Było ich dwóch, braci, książąt niedzielnych (co nie oznacza, że byli tchórzliwi albo kiepscy jak „niedzielni kierowcy”, tylko że nie podzielili swego księstwa na dwie osobne części). 
Obaj poumierali w jaskrawy sposób przedwcześnie: Stanisław w 1524, a Janusz - w 1526, w tym samym wieku 24 lat. Wywołało to nawet przykre wrażenie, że im w tym ktoś dopomógł, i tu oczy publiki skierowały się na panujących w Polsce Jagiellonów. Osierocona dzielnica - mimo prób przeciwdziałania podejmowanych przez ostatnią mazowiecką Piastównę, siostrę zeszłych książąt - została bowiem inkorporowana do Królestwa. Podejrzana była zwłaszcza królowa Bona, która zresztą - jak dziś przyjmujemy - choć nie truła, to sama odeszła z padołu łez wskutek spożycia trucizny. Ale to było później i gdzie indziej... 


Zorganizowano nawet komisję śledczą do ustalenia prawdy. Prawda do końca nie została ustalona, zatem do dziś nie wiemy, co tak naprawdę było przyczyną wygaśnięcia przez wymarcie Piastów mazowieckich. Jako potencjalne okoliczności podaje się rzekomo dziedziczną wśród książąt mazowieckich gruźlicę, ale też zbyt częste i za głębokie zaglądanie do kielicha, a nawet - Włosi, Niemcy, Polacy i Anglicy nazywali go „francuską chorobą”. Francuzi nazywali go „neapolitańską chorobą”. Neapolitańczycy nazywali go „hiszpańską chorobą”. Portugalczycy nazywali go „kastylijską chorobą", a Turcy - „chrześcijańską chorobą” (za N. Daviesem) - czyli nowy w Europie, modny i niezwykle agresywny wówczas syfilis.


Koniec z końcem, książęta pomarli, a wspomniana siostra, Anna, ufundowała im nagrobek, który mam dziś przyjemność pokazać we blogu.

Wykonał go (znany z Brzezin) Bernardino Zanobi de Gianotis w latach 20. XVI wieku. Jest to więc jeden z wcześniejszych polskich zabytków rzeźby nagrobnej renesansu, rzeźby renesansu i renesansu w ogóle.
Z tego względu też, książęta sportretowani są razem w wertykalnym ujęciu, bez częstej potem „pozy sansovinowskiej” - czyli „budzenia się ze snu”, którą wylansował nieco późniejszy Zygmunt Stary z Wawelu. To znaczy, jego figura nagrobna.


Bracia-rycerze obejmują się czule, rozdzieleni, ale i związani w sensie kompozycyjnym kopią-proporcem wspólnie trzymanym. U ich stóp znajdują się hełmy-przyłbice.
Pierwotnie rzeźba spoczywała płasko na sarkofagu, później - i dziś - w tak zwanym układzie gablotowym, nachylona od ściany.


Nagrobek roztrzaskał się razem z całą warszawską katedrą w sierpniu 1944 roku. Z resztek, oraz dzięki zachowanemu odlewowi, został pieczołowicie zrekonstruowany w latach 60. XX wieku przez rzeźbiarza Leona Machowskiego. Obramowanie rzeźbiarskie, nieodzowne w Renesansie, diabli wzięli dużo wcześniej. Przed wojną dzieło okalała oprawa barokowa. Dziś nagrobek występuje niemal sauté.

Zachowała się jeno częściowo tablica inskrypcyjna z inskrypcją po łacinie, gdzie książęta Stanisław i Janusz określeni są mianem „fratres germani”, czyli „bracia rodzeni”. Stanowiło to powód zabawnego nieporozumienia w wierszowanym, siedemnastowiecznym przewodniku po Warszawie, „Gościńcu” autorstwa Adama Jarzębskiego, który opisując kolegiatę świętojańską napisał:

Tam ci leżą mazowieckie
Książęta strute, niemieckie.

Przy czym, jak widać, przeświadczenie o zbrodni na władcach dzielnicy, wryło się głęboko w umysły swych nosicieli nawet w późniejszych epokach.

Mnie pomnik ostatnich Piastów mazowieckich podoba się niezmiernie w swoim braterskim ujęciu, kunsztownym oddaniu portretów i detali, tudzież syntetycznym opracowaniu przywołującym prace artystów dwudziestolecia międzywojennego.

Na przykład, nagrobek warszawski kojarzy mi się z innym stołecznym zespołem dziełek rzeźbiarskich. Nie tylko ze względu na podobną kolorystykę i materiał...







zdjęcie pomnika sprzed konserwacji zdjęte z książki Sztuka Warszawy

28 stycznia 2014

Aleboten. Galeria zwierząt futrzanych, cz. 3

Oto Aleboten. Jednyne zwierzę otaczające spośród zwierząt otaczających, które zostało nabyte za pieniądze. Nawet sroka była gratis. A to jest pies rasowy, rodowodowy. Jego ojciec (nam nieznany) nazywał się Gladiator, co widać wyraźnie i u Alebotena. Nie jest to zresztą do końca pozytywne: za młodu był on co prawda psem dużym. zgrabnym i silnym, lecz teraz, po dziewięciu latach życia niemal zapadł się pod swoim ciężarem. Nie tuszy, ale masy mięśniowej (50 kg).

No ale też imponuje sylwetką, zwłaszcza prostemu ludowi, który do psów podchodzi ze szczególnym niepokojem serca. Pijaczek przechodzący koło ganku, kiedy Aleboten tam leżał (z warszawkim "l"):
- Ja pani gratuluję tego lwa!

Pijaczek w miejscowości nadjeziornej, letniskowej, kiedy czekałem z Alebotenem w parczku:
- Jeszcze tu, k***a, tygrysa przyprowadzą!

Z pozoru rzeczywiście: kark byczy, łapy szerokie, pysk wielki, oczy krwią nabiegłe, dyszy...
Ale to tymczasem poczciwy labrador, wcielenie życzliwości, żywości i łagodności.






25 stycznia 2014

Przygoda z koniem

O...


...cześć, koniu!


Chcesz bujnej trawy?


WTEM!


Znowu ten cholerny elektryczny pastuch...


KONIEc





22 stycznia 2014

Gotyk w Warszawie

Warszawa to nie Kraków, nie Toruń i nie Wrocław. Gotyku w stolicy niewiele.
Wojenna zawierucha na dodatek obróciła w niwecz naczelny zabytek średniowieczny - kościół parafialny Starej Warszawy, późniejszą kolegiatę, obecnie katedrę.

Z drugiej strony, dzięki zburzeniu i następującej po nim odbudowie, dokonano tzw. regotyzacji świątyni, wymyślając jej całkiem nową fasadę w miejsce XIX-wiecznej, neogotyckiej. W gruncie rzeczy więc ta nowa fasada też jest neogotycka i stanowi sumę inspiracji z innych krajowych przykładów gotyckiej architektury sakralnej.

Dzięki zniszczeniu i odbudowie, warszawska Starówka szczyci się też  jednymi z najbardziej wyczesanych murów miejskich w Polsce, a już zwłaszcza w Polsce rdzennej (bez tzw. Ziem Odzyskanych).
Dwa obwody z basztami i wieżami! Nie byle co, tym bardziej, że to nie fantazja - oryginalne mury biegły w ten sposób i do dziś są widoczne w niższych partiach fortyfikacji.

Tak więc mamy nowe, wspaniałe zabytki gotyckie na Starym Mieście. Do tego trzeba doliczyć farę nowomiejską, o której już tu wspominałem (też odbudowaną) i kilka rozsianych po szeroko rozumianej Starówce reliktów w murach budowli, takich jak najstarsze partie Zamku Królewskiego (też odbudowanego).

Katalog tych pozostałości i odbudowaności skleję kiedyś niezawodnie ze zdjęć posiadanych w cyberszufladzie i z tych jeszcze niezrobionych.

We wpisie i wfocie dzisiejszym chciałem jednak przedstawić relikty gotyckie nie dość, że oryginalne, to jeszcze zasadniczo ukryte przed ciekawskich wzrokiem.
I nie w tak oczywisty sposób gotyckie - bo nie czerwieniejące czerwienią gotyckiej cegły - a raczej z gatunku przez widma miast srebrzysty gotyk.

Pierwszy przykład to piękny późnogotycki portal w sieni kamienicy „pod świętą Anną”, która znajdywuje się w Rynku, róg Wąskiego Dunaju. Pierwsza ćwierć XVI wieku. Oryginalnie wykrojony łuk flankuje laskowanie tworzące ślepy maswerk.


Trzeba tu wspomnieć, że choć zniszczenia Starówki w roku 1944 były ogromne, to w relatywnie dobrym stanie zachowały się przyziemia kamienic - po prostu gruzu z wyższych pięter było tyle, że przysypał całkowicie partery, przyczyniając się do zachowania wielu ich detali, portali, sklepień a nawet malowideł.


Portale takie były dwa, jednak drugi nie miał szczęścia i uległ zniszczeniu. Dziś widnieje tam jego rekonstrukcja, na tyle gładka, że widać to na pierwszy rzut oka (mimo to upewniłem się u eksperta).


Inny zespolik reliktów sztuki gotyckiej to sklepienia krużganku i przyległych pomieszczeń w klasztorze pobernardyńskim przy kościele świętej Anny, pochodzące z tego samego (późnego) okresu, co portal.

Są to tak zwane sklepienia kryształowe, przypominające strukturą oryginalne origami. Bez typowych dla gotyku żeber geometryczne formy więcej mają w sklepieniu z dekoracji, niż z funkcji konstrukcyjnej.








Zdjęcia, które robiłem w mrocznych raczej wnętrzach, są pełne szumów i fusów, dlatego występują tu w eleganckim odcieniu szlachetnej szarości.





19 stycznia 2014

Dom nad rzeką

z wyrazami dla Ikroopki (à propos Prutu)

Podejmuję po przerwie wątek zeszłorocznej (już) podróży ukraińskiej suplementem do opisywanego w zeszłym (już) roku jej pierwszego etapu Warszawa - Kijów skroś Wołyń.

Celem podróży było dotarcie do jej końca oraz powrót. Ponadto, mimochodem - zobaczenie jak największej liczby ciekawostek współczesności, cudów przyrody, zabytków historii i pamiątek przeszłości. Do tych ostatnich zalicza się wszelkiego rodzaju polonica (czego przejaw w poprzednim wpisie cyklu), w tym pozostałości rodzinnych majątków i dóbr na b. Kresach.

Przyznaję - nie mojej rodzonej rodziny, bo ta swój ród wiedzie z warszawskiej Woli i innych przedmieść stolicy. Aczkolwiek pewne związki historyczno-geograficzne ma także, o czym wkrótce.

Ze znalezisk tego typu udało nam się odnaleźć jeden b. dom rodzinny: dworo-willę położoną malowniczo nad zakolami szeroko rozlewającej się poniżej rzeki. Chociaż nie znaliśmy dokładnego jego położenia. to pytając w okolicy „wybaczte, de tu staryj dim?” trafiliśmy jak po sznurku - ludność wiedziała o co może chodzić.

Dom dożywa w spokojnej starości swoich dni, tak jak pokolenie pamiętające polską obecność i koegzystencję na ziemiach ukraińskich.




Oprócz tego, udało się zlokalizować pozostałości innej siedziby rodzinnej w postaci już tylko zabudowań folwarcznych. Całkiem zgrabnych w swych formach wiejsko-industrialnych (patrz: wpis Dostrzeżone).



Można by wykorzystać ten wpis jako pretekst do dywagacji na temat analogii oraz ich braku między Polską a europejskimi państwami kolonialnymi, tudzież między Ukrainą a koloniami, wskazać podobieństwa i różnice, prześledzić procesy historyczne i ich uwarunkowania, wyciągnąć wnioski ogólne i szczególne, itd., ale kto by to napisał, i - przede wszystkim - przeczytał?





17 stycznia 2014

Karnawał

Cóż. Nie chodzi o to, że aktualnie mamy karnawał. Bo i też co to za różnica w dzisiejszych czasach.
Odwieczna walka postu z karnawałem została przez ten ostatni wygrana. Przynajmniej chwilowo, i przynajmniej w sytym Pierwszym Świecie.

Ale już się wdaję w zbędne dygresje, natury ogólno-ogólnej. Tymczasem chodzi dziś, chodzi dziś, chodzi dziś, łodiridi, u-Ha! o zwykłą ulicę Karnawał, leżącą na południowych rubieżach stołecznej stolicy.

Przypadkiem się złożyło, że dysponuję małym warszawskim „wczoraj i przedwczoraj”. Oto bowiem miejsce, w którym uliczkę Karnawał przekracza odnoga kolejowa między linią radomską a stacją techniczną metra na Kabatach.

9 lat temu:


I zeszłego lata:


Dziś wygląda to jeszcze inaczej: działa zarówno ta część obwodnicy, jak i łącząca się z nią w tym miejscu jeszcze niewylotowa, szczątkowa trasa NS. Karnawał zaś w połowie został pochłonięty przez ów węzeł.

Dziś też miałem okazję tamtędy jechać - po raz pierwszy od Puławskiej do Alej Jerozolimskich przez węzeł Salomea. To jest dobre. Jedzie się bez zmartwień i trosk, a trasa, choć nieoczywista, jest tak dobrze oznakowana, że nie miałem najmniejszego problemu z wyborem zawczasu właściwego pasa (bez GPSowej podpowiadaczki).

Zaistnienie obwodnicy jest też dobre, bo w założeniu wysysa zbędny ruch przez miasto. Jestem więc sercem po jej stronie, tak jak nienawidzę autostrad przez miasta środek (Trasa Łazienkowska).

Żal może trochę tylko spokoju na sennych jeszcze dziś polach pode Natolinem, za Powsinkiem, no i w lesie w Mazowieckim Parku Krajobrazowym.

Dzisiejszy wpis autostradowy niech uzupełni jeszcze jedno wspomnienie zeszłego lata: walc w wykonaniu walców finiszujących początek wspomnianej trasy NS:






13 stycznia 2014

Cztery pory roku


No nie wiem.
Idź do dowolnego domu dowolnych przedstawicieli, powiedzmy, polskiej inteligencji, czy jak zwał, a przekonasz się, że nienawidzą muzyki.
Popatrz po ich płytach. Tak, na lewo od telewizora, obok miniwieży na regale. Co tam jest?
Płyta Rycha Rynkowskiego. Jeden Chopin, no bo jak to. Kayah i Bregowić sprzed lat. Kolędy ziewa Anna Maria Jopek. Składanka Elli Fitzgerald. Gregorian Chant, bo pani domu lubi. Jeden Sting z lat 90. Dwie, trzy płyty dla dzieci. Muzyka z „Titanica”, albo innego kasowego w swoim czasie filmu. Budka Suflera dołączona do gazety.
Zgadza się? Zgadza.
Jest i „Olśniewający barok”? Dziwne, nie ma? A jest „The Best of Classical Music”? Albo przynajmniej „Cztery pory roku”?
No, przynajmniej „Cztery pory” są.

Ja też mam „Cztery pory roku” Vivaldiego!

Biedny Vivaldi. Już się został na wieki autorem tego jednego mikrocyklu. Nawet były kiedyś lody „Vivaldi”. Dlaczego? Bo miały hasło „lody na wszystkie pory roku”. No, do milionów kroćset kroci tysięcy fur, beczek, furgonów diabłów!

Zobaczmy, o co chodzi i zjedzmy trochę tego Vivaldiego.

Otóż, nie da się ukryć, Antonio Vivaldi jest jednym z relatywnie licznych włoskich przedstawicieli epoki baroku, wenecjaninem, ksywa „rudy ksiądz”.
Barok w muzyce zaczął się z początkiem XVII wieku i charakteryzuje się między innymi obecnością tzw. basso continuo, emancypacją wcześniej traktowanej per nogam muzyki niewokalnej, rozwojem wirtuozerii instrumentalnej, w tym - może przede wszystkim - skrzypcowej, itp.
Dzieli się na wczesny i późny. Po drodze jest też dojrzały, pośredni, środkowy, zwij go jak chcesz. Vivaldi to barok dojrzały wpadający w późny. 
Jako kompozytor był też skrzypkiem, a jako skrzypek - kompozytorem, co ma niebagatelne znaczenie dla jego twórczości na skrzypce głównie przeznaczonej. Ale nie tylko. Bo i np. na mandoliny, fagoty i jakie tam jeszcze instrumenty były w modzie w Wenecji i okolicach.

Wybitnie przyczynił się „rudy ksiądz” do rozwoju wykoncypowanego przez swoich poprzedników (Corelli, Torelli, Risotto i Pizza) konceptu koncertu, jako formy utworu muzycznego.
W koncercie „duża” orkiestra (ripieno albo tutti) dialoguje z „małą” (concertino) - wówczas jest to concerto grosso, albo z solistami kilkoma lub jednym - wtedy jest to koncert solowy. Vivaldi wyspecjalizował się w koncertach, w których instrumentem solowym zazwyczaj są skrzypce. Ale nie tylko. Bo i np. mandoliny, fagoty i jakie tam jeszcze instrumenty były w modzie w Wenecji i okolicach. Na ogół też dzielił swe dzieła na trzy części (zgodnie z ówczesnym powszechnym przekonaniem, iż Boh trojcu lubit): szybka - wolna - szybka (czyli na przykład allegro - andante - presto).

„Cztery pory roku”, o których była mowa, to cztery pierwsze koncerty opusu ósmego (czyli zbioru, opublikowanego drukiem) „Il cimento dell'armonia e dell'inventione” (co można niedosłownie przełożyć jako „Starcie wiedzy z wyobraźnią”). W owym ósmym zbiorze koncertów jest w ogóle 12 (2x2x3, bo Boh trojcu lubit). A w ogóle ogólnym, wenecki skrzypek napisał koncertów około

500.

Jako urodzony skrupulant i „kompletysta” nie mogłem nie postawić sobie ongiś za cel zgromadzenia nagrań wszystkich koncertów i sonat Vivaldiego. Z góry zrezygnowałem tylko z oper i dzieł im pokrewnych.
Ale nie sprostałem temu zadaniu - po drodze nastąpiło przedawkowanie późnego baroku. Im bowiem później w tej epoce, z wyjątkiem twórczości pewnego szczególnego twórcy, tym styl muzyczny stawał się coraz bardziej elegancki, politurowany i przyjemnościowy - a tego można nie wytrzymać.
Szczyt osiągnął ten trend w epoce pobarokowej, czyli wczesnoklasycznej, a już szczególnie w twórczości Wilkołaza Bogumiła Mozarta, której - nie odmawiając twórcy geniuszu - ścierpieć nie mogę. Zacząłem więc drążyć temat w drugą stronę, ku wczesnemu barokowi, i tak mi już zostało, a kompletu >500 koncertów weneckiego rudzielca w peruce ostatecznie nie zebrałem.

Naturalną koleją zjawisk, im wcześniej poznałem jakiś utwór, tym mniej jeszcze utworów znałem, przez co tym lepiej też go poznawałem. Inaczej mówiąc: pierwsze poznane koncerty znałem na pamięć, ostatnie poznane po... jednym przesłuchaniu szły na półkę stanąć w kolejce do przesłuchania następnego i stoją tam do dziś.

Siłą rzeczy na tej półce osadziło mi się też z biegiem czasu kilka różnych egzemplarzy-wykonań tych najsłynniejszych czterech koncertów programowych (czyli takich, które muzyką mają imitować i oddawać konkretne zjawiska świata). Bo trzeba przyznać, że ich popularność nie wzięła się znikąd, i nikt jej nie sponsorował: to naprawdę genialne, skrzące się pełnią muzycznych blasków koncerty! 
Co prawda też najczęściej słyszy się sam początek - na przykład zawsze go słyszałem wchodząc w szkole do szatni, gdzie pani szatniarka słuchała w radiowej „jedynce” audycji... „Cztery pory roku” - czyli pierwszą część pierwszego koncertu: allegro z „Wiosny”, a mówiąc ściślej - z 1 koncertu E-dur, op. 8. Niemal niemniej często grany jest początek „Jesieni” (koncert 3 F-dur, op. 8). To są wszak bardzo dobre utwory! Nie można mieć pretensji, że ich chwytliwość przekroczyła miarę zdrowego rozsądku...

Atoli, muszę powiedzieć, że z biegiem czasu i z przyczyn opisanych trzy akapity wyżej największe ukontentowanie znajduję w obojgu koncertów mollowych, czyli w „Lecie” (nr 2, g-moll, op. 8), a zwłaszcza - w „Zimie” (nr 4, f-moll, op. 8), której dramatyczny początek złagodzony jest wyjątkowo wdzięczną częścią wolną, uroczym largo. Emocjonalne napięcia wracają jednak w konkludującym „Zimę” drugim allegro, które tu nie są tak bardzo allegri... Za to bardzo, bardzo piękne.

Nie zełgałbym więc przyznając, że „Zimę” lubię najbardziej ze wszystkich „Pór roku”, muszę tylko mówiąc pamiętać o cudzysłowach. 

Dlatego zabieram któreś z wykonań „Il cimento dell'armonia e dell'inventione” jako jedną ze 100 płyt w podróż dookoła Słońca...

W „Il cimento...” są jeszcze dwa koncerty programowe: „Burza morska” i „Polowanie”. Ale jakoś aż takiej kariery, co pierwsze cztery, nie zrobiły... Nie mówiąc już o pozostałych, bezimiennych koncertach z tego oraz innych zbiorów i nie-zbiorów. Tak to bywa.
A przecież całej tej reszcie - około 496 - z pewnością niczego nie brakuje. Zobacz (uchem), Czytelniku, jak wspaniale zaczyna się i rozwija koncert 11 d-moll z opusu trzeciego, „L'estro armonico”.

Miał być wpis o sztuce baroku, ale wyszedł o muzyce. No trudno.


89. Antonio Vivaldi - „Il cimento dell'armonia e dell'inventione”, op. 8 w wykonaniu zespołu muzyki dawnej






10 stycznia 2014

Tajfun


Bardzo stare. Jako takie więc absolutnie bez odniesień do osób i zdarzeń prawdziwych. Ogólnie tylko do sytuacji na rynku meteorologicznym, gdzie królują od pewnego czasu chwytliwe medialnie odimienne zjawiska.





8 stycznia 2014

Nadzorcówki nadwiślańskie

W trakcie dzisiejszego wpisu Zaglądacz blogowy będzie miał okazję przekonać się o istnieniu czterech jednakowych domów.
Z pozoru to nic nadzwyczajnego - od czasów supremacji modernizmu w architekturze powtarzalność to chleb powszedni praktyki budowlanej. Można tu - w odniesieniu dowarszawskim - wspomnieć sztandarowe dzieło owego stylu: Osiedle za Żelazną Bramą, składające się z bez mała dwudziestu jednakowych z zewnątrz komód na ludzi, każda o wymiarach około 90x16x50 metrów (DxSxW), rozsianych w takim samym układzie (oś północ-południe) na przestrzeni prawie 500 hektarów Śródmieścia Warszawy.
Dziś także jest to grzech wielu inwestycji, zwłaszcza mieszkaniowych: dowolnie duże połacie gruntu zabudowuje się identycznymi domami, jakby gigant walił swoim gigantycznym stemplem w glebę.

W gruncie rzeczy natomiast powtarzalność osobnych obiektów uzasadniona jest tylko specyficznym przypadkiem specyficznej kompozycji, na przykład osiowej, albo specyficznym przypadkiem specyficznej funkcji obiektów, takich jak na przykład eremy kamedulskie. Albo - na przykład - oboma.

W przypadku dzisiejszowpisowym nie mamy aliści do czynienia z chciwością i brakiem finezji w zagospodarowaniu przestrzennym, a z tajemniczym zaistnieniem takich samych obiektów odległych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów, lecz jednak podporządkowanych wspólnemu pierwiastkowi, któremu na imię Wisła.

Podczas welowycieczki nadwiślańskiej w niezwykle upalny dzień 1 lipca roku zaprzeszłego, natknąłem się byłem na ciekawy obiekt malowniczo usytuowany na krawędzi skarpy wiślanej, która w tych okolicach znajduje się na prawym brzegu.


Bliższa analiza miłej oku budowli w stylu rodzimym - jak się domyśliłem, z lat 20. XX wieku - wykazała iż jest to NADZORCÓWKA Nadzoru Wodnego w Smoszewie Inspektoratu we Włocławku Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Warszawie.
Poobcowałem z budowlą, przyrodą i krajobrazem ojczystym królowej polskich rzek rozpościerającym się w dole i - nie zapominając o pamiątkowych zdjęciach - pożeglowałem na falach pedałów w dalszą drogę.


Ku mojemu zdumieniu, bardzo podobny, by nie rzec - identyczny budynek spostrzegłem później w odległym o 20 kilometrów Wyszogrodzie. Również usytuowany na wysokiej skarpie, również pełni funkcję nadzorcówki.
O dziwo - ze specjalnej tabliczki, można dowiedzieć się, że jednak nie jest to dziełko przedwojenne, a przeciwnie - po. Z roku 1949, wzniesione przez Dyrekcję Okręgową Dróg Wodnych Ministerstwa Komunikacji. A więc myliłem się co do metryki.





Aż podskoczyłem, gdy na internetowej fotografii panoramy Płocka od mostu zdjętej spojrzenie wyłowiło kolejną nadzorcówkę. Osobiście obskoczyłem ją w tym roku w maju, podczas wizyty w Krzywoustowym grodzie warszawskiej grupy miłośników secesji.



Tknięty przeczuciem, przejrzałem potem pobieżnie pobrzeże wiślane w dół od Płocka i w górę od Smoszewa. Nie myliłem się - mina mi zrzedła.
Niestety wykwitł niezbicie jeszcze jeden taki budynek. Nie było rady, musiałem tam pojechać. Tyle dobrego, że jest najbliżej Warszawy: w Rajszewie.
Tyle też złego, że chociaż na zdjęciach kosmicznych ma dach dachówkowy, to już tego dachu nie zastałem. Wystarczy spojrzeć: nowe, dowolnie wstawione okna, nowy, dowolnie nakryty dach... i mamy, to co mamy. Wdzięk „rodzimości” się ulotnił. Oto domek, jakich wiele wszędzie wokół, może tylko o zgrabniejszych niż one proporcjach. Najwyraźniej też jako jedyny (?) nie jest już Nadzorcówką - została tylko metryczka Ministerstwa Komunikacji i nazwa pobliskiego przystanku autobusowego: Rajszew Nadzorcówka.




Nawet kotek się tym zafrasował.


Ot, ciekawostka przyrodniczo-architektoniczna. Projekt typowy nadzorcówek nadwiślańskich, mazowieckich, styl rodzimy poprzedwojenny a przedsocrealistyczny - czyli formalne continuum.
Widać, że w lepiej się mają te pozostające w państwowych rękach (czyli czyich?), chociaż i w nich okna nie są takie, o jakich by się marzyło.
Kto wie, może gdzieś czai się piąta nadzorcówka, albo i szósta, i tak dalej?





4 stycznia 2014

Z Notyr Damu

Ode drzwi.



Gaude, gaude, gaude, gaude, 
plaude, mater, sine fine.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...