31 sierpnia 2011

A miało być tak pięknie...



Wygląda na to, że mamy nieoczekiwany początek lata. Szkoda, że nie nastąpił, kiedy był oczekiwany - to znaczy, gdy założyłem ten skromny blożek, o: wtedy.



A pewne obietnice były wówczas, w czerwcu, z którego pochodzą obrazki. Pozostały jednak niespełnione. Gdzie upały, aż ludzie topią się jak masło? Gdzie gorące noce, kiedy nie wiadomo już jak się odkryć? Gdzie wreszcie oszalały koncert cykaczy na pachnącej zielem, upałem i suchością łące?! Ja się czuję oszukany, bez tego nie ma dla mnie lata!
Teatrum burz i ciągłych opadów atmosferycznych, owszem, było ciekawe, a nawet momentami zabawne. Ale wszystko powinno mieć swoje proporcje. Wakacje (w rozumieniu szkolnym: lipiec i sierpień) są po to, by człowiek zgromadził energię i ciepło na kolejne długie miesiące mżawek i dżdżu, szadzi i szronu, ciemna i mgły, chłodu i mrozu...
Dobrze, że przynajmniej większość czasu upłynęła mi w układzie dupa-krzesło. Żal mniejszy.



No to sobie ponarzekałem na pogodę.

PS nie to, żebym nie lubił i pozostałych pór roku, bo wszyskie mają swój arsenał wdzięków i zalet, ale tylko lato, gdy się kończy, to jakby nagle umarł ktoś znajomy.





28 sierpnia 2011

25 sierpnia 2011

23 sierpnia 2011

Repetytorium z Gomułki

Podobno Gomułka zaczął jedno z wystąpień: "O, o, o, o, o.".
Bo czytał z kartek, a było a propos olimpiady. Podobno.
W ogóle pamięć zbiorowa nie przechowała w przypadku tego męża stanu najlepszego mniemania o jego walorach jego umysłu. Raczej to, co dosadnie sformułował w swojej "operze" Janusz Szpotański

"I już niskie czoło marszczy
by do pracy zmusić mózg.
Słychać odgłos sapki starczej ,
słychać wody w głowie plusk.
"

Czy było tak naprawdę? Cóż, odpowiedzmy sobie od razu - chyba tak.
Podobno. Gdzie to wyczytałem, że podobno wśród polskich stalinowców wszyscy drżeli ze strachu przed Stalinem? Z wyjątkiem dwóch: Cyrankiewicza i Gomułki. Chyba (nie pamiętam dokładnie) autor relacji uzasadniał ów stan tym, że pierwszy był zbyt cyniczny, żeby się bać, drugi zbyt głupi.

Ale...
Przecież ten człowiek miał swoje pięć minut sławy (no, rok - dwa) jako bożyszcze i idol tłumów. Było to oczywiście w październiku (a raczej, jak to się pisze, Październiku) 1956 roku, kiedy to wypłynął na fali przemian, w czasie, gdy stalinizm skisł zupełnie tak, jak 33 lata później sam komunizm, pod ciężarem własnej skisłości .
Ale...
Roli tej nie chciał jednak sprostać. Nie chciał i nie mógł. Sam był przecież komunistą stalinistą, chociaż (trochę z mianowania) heretykiem.
Ale...
Człowiek ten podobno przestraszył się wówczas smutnego losu swojego kolegi, Imre Nagy'ego, który też przecież był z zawodu i powołania komunistą, a bohaterem narodowym został właściwie z przypadku, i wbrew woli. I to, podobno, było jedną z przyczyn, dlaczego tak rychło rozczarował lud, wraz z jego nadziejami.
Ale...
Nawet Gomułkowskie przykręcenie śruby było lajtowe względem czerwonej aż do krwi nocy lat 48-56.
Ale...
Sam, chociaż zaczął szczytową karierę jako powiew świeżego powietrza, skończył marnie - z krwią na rękach, jak przystało na prawdziwego komunistę. No i jeszcze przedtem, w słynnych latach 1968-1969 dał pokaz scen zaiste gorszących.
Ale...
Coś jednak musiało kierować nim (czy tylko głupota?), gdy podłożył się swoim referatem, który potem był pretekstem do odstrzału (o mały włos dosłownie, gdy weźmie się pod uwagę analogie czeskie i węgierskie, tu skończyło się uwięzieniem) spośród partyjnych donów. Co też mogło wtedy powodować członkiem organizacji będącej swoistą krzyżówką kościoła i mafii? Prawdziwy
komunista nie powinien wszak wystąpić przeciw aktualnie obowiązującej partyjnej wykładni rzeczywistości.
Ale...
Słynął ze sknerstwa, i podobno postulował budowanie mieszkań ze wspólną toaletą, bo taniej, i on tak mieszkał i nie narzekał.
Ale...
Nie zadłużył państwa, jak jego następca, król Midas socjalizmu.
Ale...
Czy państwo to rozwijało się w należycie?
Ale...
Czy w ogóle należyty rozwój był możliwy w socjalizmie?
Ale...
Czy w ogóle jest możliwy?
Aaaa.

Czy w ogóle warto poświęcać cenny czas na rozmyślania o postaciach podobnego pokroju? Pewnie nie, ale jednak w jakiś sposób jest to dla mnie interesujące. Nie żeby próby przeniknięcia umysłowości komunisty z dawnych lat były moją naczelną troską, lecz przecież chodzi o to, by poprzez zgłębianie pewnych mechanizmów psychologiczno-socjologiczno-polityczno-historycznych poznać lepiej świat!


"Mąż stanu plótł, aż usnął lud, w tej mowy wodotysku", jak śpiewali Starsi Panowie.

21 sierpnia 2011

Z wizytą w Muzeum Afryki Środkowej

Parę ciepłych chwil w ostatnich dniach mogło przywieść na myśl Afrykę. W której nie byłem. Ale byłem za to w Muzeum Afryki. Konkretnie - Afryki Środkowej.
W podmiejskiej dzielnicy Brukseli - Tervuren wznosi się wyczesany pałac, zbudowany od razu z myślą o eksponowaniu wspaniałości Czarnego Lądu.



Jak każde szanujące się państwo europejskie, Belgia chapnęła w drugiej połowie XIX wieku kawałek zamorskiego terytorium, nieproporcjonalnie wręcz duży względem swoich własnych rozmiarów i znaczenia - dzisiejsze Kongo, wcześniej Zair, wcześniej Kongo Belgijskie.
Nie stało się to jednak za sprawą wypraw militarnych czy długotrwałej penetracji handlowej, jak w przypadku głównych kolonizatorów. Ogromna połać Afryki przeszła bowiem bezpośrednio na własność króla Leopolda II Koburga za pomocą sprytnych rozgrywek dyplomatycznych i jego osobistych inicjatyw badawczych - między innymi wypraw Stanleya (tego Stanleya od Livingstone'a). Miałem już okazję wspomnieć tu mało świetlaną postać brodatego władcy. Odebrano mu tę zabawkę, którą nie potrafił się grzecznie bawić przez bez mała ćwierć wieku (miliony ofiar) dopiero na rok przed jego śmiercią w 1908.
Przejęcie administracji w Kongo przez rząd Belgijski miało zakończyć bezlitosny sposób eksploatacji kolonii.
Wtedy też otwarto muzeum w Tervuren.



I cóż znaczy kilka tych ofiar samego muzeum wobec milionów innych ofiar administrowania Leopolda w jego zamorskich włościach? Mianowicie, dla uświetnienia ekspozycji nowootwartego muzeum importowano, prócz innych próbek kongijskich towarów, kompletną wioskę murzyńską wraz z mieszkańcami. Niestety, nie pomyślano, o tym, że murzyńskie chaty nie mają żadnych urządzeń grzewczych i zimą mieszkańcy wioski wymarzli na śmierć.
Tak. Generalnie, można powiedzieć - choć może zabrzmi to niefortunnie - biały człowiek ma trupa w szafie.
Samo muzeum miało realizować pozytywny program propagandowy, kładąc nacisk na dobrodziejstwa cywilizacji i oświaty, które przynieśli do kolonii Europejczycy. W holu widzimy posągi przedstawiające wyrywanie - niemal dosłownie - czarnych mieszkańców Afryki z rąk arabskich handlarzy niewolników itd.



Dzisiejsza ekspozycja muzeum niewiele, myślę, zmieniła się od czasów kolonialnych. Tak samo pokazane są na przykład proces uprawy i pozyskiwania kakao, z tym że dziś nie jako obiektu eksploatacji a przedmiotu handlu.
Oczywiście oglądamy przekrój przez świat przyrody Afryki. Niekiedy dosłownie - jak w przypadku kopca termitów. Po za tym, jak to w muzeum przyrodniczym - rozmaite rośliny, zwierzęta od owadów i pająków, po majestatycznego afrykańskiego słonia (niestety wypchane, ale za to tańsze w utrzymaniu).



Poza tym, jak to w muzeum etnograficznym - przedmioty rękodzieła, narzędzia, wytwory artystyczne. Różne aspekty kultury - jak cała ta fantastyczna afrykańska sztuka "makijażu"...
Hmmm... ok , napiszę to: znajomi Belgowie zeznają, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu wśród eksponatów części etnograficznej znajdowali się też wypchani ludzie. Oczywiście, nie Belgowie.

Refleksja po obejrzeniu wystaw taka, jak zwykle - jak na przykład po lekturze "Hebanu" Kapuścińskiego - przyroda wspaniała, ale groźna, ludzie nieszczęśni, państwa przegrane. Nie czas i miejsce tu na snucie refleksji historiozoficznych i antropologicznych nad przyczynami tego stanu.



Po zwiedzeniu muzeum, postanowiliśmy pozostać w klimacie i skoczyć do czarnej dzielnicy Brukseli na obiad. Cóż, może źle trafiliśmy, a może kuchnia afrykańska jest odbiciem ciężkich warunków bytowania na tym dziwnym kontynencie. Koza nie nadaje się po prostu do jedzenia, a maniok to wyjątkowe paskudztwo. Tylko afrykańskie piwo dało się wypić, ale jak dotychczas problem miałem tylko z piwem z Konstancina-Zdroju.

Na koniec ciekawostka nie związana z problemami Czarnego Lądu - zabawna fontanna na zamknięciu alei wiodącej do Tervuren z Brukseli.







16 sierpnia 2011

Pałac myśliwski






Albo raczej: "Pałac", Myśliwski.
W każdym razie, można się poczuć jak parobek w salonach.


15 sierpnia 2011

Atak dzikich zwierząt

Przeżyłem wczoraj atak dzikich zwierząt. Niby nic nadzwyczajnego, wielu już walczyło z tygrysem, niedźwiedziem bądź rekinem...
Ale zabawne jest to w kontekście rozmowy, która odbyła się chwilę przedtem.

Wybraliśmy się wieczorem za miasto na łąki, pooglądać księżyc, posłuchać świerszczyków itd. Idziemy drogą w lesie, gdy odzywam się w te słowa:
- Właśnie przeczytałem drugą książkę podróżniczą Cejrowskiego (przedni opowiadacz!). I on tam pisze coś takiego: "jeśli chcesz znaleźć się w miejscach, które opisuję, po prostu wstań któregoś dnia z fotela, wyrusz w drogę i zacznij podążać za marzeniami!". A ja mam tak, że jak poczytam sobie o tej Amazonii, to moim jedynym marzeniem jest zostać w tym fotelu, i nigdzie się nie ruszać.
- Taaak... - mówi na to H. - Wędrują po szyję w błocie, a robale włażą im we wszystkie otwory ciała.
- Brrr... otóż to.

I tak gwarząc wstępujemy na te łąki. Księżyc istotnie świeci jak żarówa. Zapach jesieni w powietrzu - wilgoć i dymek z daleka.
Miło. Tylko... komary rypią. Jakoś tu ich wyjątkowo dużo. Nagle...
Są wszędzie! Obsiadają głowę, dłonie, pchają się nawet do nosa! Rypią przez ubranie, choć ciepłośmy ubrani. Wtem słyszę wredne brzęczenie tuż przy uchu. Pac łobuza! O nie! Wleciał prosto do środka! Co próbuję go wyjąć, to głębiej go wciskam. A drań żyje i brzęczy! Buuuue! Co prawda brzęczy coraz rzadziej i słabiej. Dobrze, że nie ma siły, żeby mnie ukąsić w sam bębenek. Okropność, mam agresywne zwierzę wewnątrz głowy. A mogłem nigdzie nie iść i zostać w fotelu!

Polewanie wodą i skakanie na jednej nodze nic nie daje. Słyszę jak owad piszczy i gramoli się wewnątrz mej czaszki. Trudna rada, trzeba jechać na ostry dyżur laryngologiczny.
- Nic nie widzę - mówi dyżurny laryngolog. - Jest pan pewien, że panu komar wleciał do ucha?
- No... raczej tak, jeszcze chwilę temu go tam słyszałem.
- Dla pewności przepłuczemy. Chwileczkę... Jest! Rzeczywiście!

Niektórzy mawiają "Polska to dziki kraj". Teraz już więc nie wiem, czy nie spodziewać się ataku wiewiórki w Łazienkach albo porwania przez gołębia. Amazonia.

13 sierpnia 2011

Wille w Turczynku


Dwie bliźniacze wille (lecz nie są to bliźnięta jednojajowe) znajdują się w zakątku Milanówka zwanym Turczynek, o miedzę (ściślej: jezdnię) od hacjendy Iwaszkiewicza.
Zbudowano je na przełomie XIX i XX wieku dla dwóch spokrewnionych burżuazyjnych rodzin fabrykantów, a ich autorem był burżuazyjny architekt Dawid Linde z burżuazyjno-fabrycznej Łodzi.


Właściciele długo tam nie mieszkali - oczywiście tylko do wirażu dziejowego, jakim była w naszym kraju II Wojna Światowa.
Po wojnie nieruchomością cieszyć się mógli junacy z ZMP, a potem milanowski (milanówkowy?) szpital, który wyprowadził się stamtąd niedawno pozostawiając wille niezamieszkane, niezagospodarowane, a co ciekawsze, niestrzeżone i nie ogrodzone.


O stylu pisać nie będę wiele. Koń jaki jest, każdy widzi. W każdym razie, nie mamy nadmiaru takiej architektury w Warszawie i okolicach. Właściwie, to w Warszawie nie ma jej wcale - mam na myśli "normandzki" styl willowy. Dlaczego? Dlatego, że w Warszawie nie ma w ogóle willowej dzielnicy z tamtej epoki!


To, że Warszawa stała się po Powstaniu Styczniowym carską twierdzą z pierścieniem fortyfikacji ograniczającym jej rozwój terytorialny, nie tłumaczy wszystkiego. Twierdza zaczęła się zwijać jeszcze przed I Wojną Światową, a i miejsce wewnątrz by się znalazło. Może nie było wystarczająco licznej elity finansowej i administracyjnej? Może to dlatego, że wyzuto Warszawę z jej stołeczności? Owszem, jest - lub było - kilka willowych pałacyków w Alejach Ujazdowskich (choć są one w bardziej konserwatywnym stylu), jest i garść takich domków po Konstancinach i Milanówkach. Ale już w jakimś głupim poniemieckim mieście na Śląsku lub na Pomorzu jest ich więcej!


Ale ja znów popadam w dygresje, a tu przecież należy wybrać się na wycieczkę do Turczynka - z Warszawy najlepiej kolejką WKD do stacji Polesie, zaraz za odgałęzieniem do Milanówka. Trzeba to zrobić zanim wille zostaną wykupione przez prywatnego inwestora, zamienione na Centrum Promocji Kadr Biznesu i ogrodzone trzymetrowym murem, bądź odzyskane przez spadkobierców, zamienione na Centrum Promocji Kadr Biznesu i ogrodzone trzymetrowym murem.
Aha, i zanim wymienią okna na nowe.


Tymczasem w Holandii...





10 sierpnia 2011

Sssssss?


Tak jakoś kojarzy mi się z
tym
oto
dziełem.


9 sierpnia 2011

Księżyc nad kanałami


W oryginale: de maan boven kanalen.


8 sierpnia 2011

O Tadeuszu Pruszkowskim

Czasem w życiu bywa i smieszno, i straszno... A czasem bywa, że taka jest czyjaś biografia jako całość. Na przykład, biografia Tadeusza Pruszkowskiego.



Tadeusz Pruszkowski był polskim malarzem pierwszej połowy dwudziestego wieku. Odwrotnie, niż w klasycznym przypadku (a może to też zdarza się na tyle często, by być klasycznym przypadkiem?), za życia niezmiernie popularny, po śmierci właściwie zapomniany. Dlaczego? Ano, chyba dlatego, że był twórcą na wskroś tradycyjnym, jeśli chodzi o stronę formalną dzieł. Tak samo, jak i plejada jego uczniów. Do tytułowych stron historii sztuki i świadomości przeciętnego ynteligenta przeszli twórcy bardziej awangardowi. Może i nawet słusznie w tym przypadku. Malarstwo Pruszkowskiego było odrobinę takie, jak to się mawia, schlebiające mieszczańskim gustom. Widać to dobrze w jego najbardziej znanym obrazie, "Melancholia" (najbardziej znanym, a przynajmniej najczęściej reprodukowanym w albumach o polskim malarstwie). Niby wszystko w porządku, ale...



Z drugiej strony - co wybrałbyś, czytelniku, stojąc na rozstajnych drogach życia: sławę i majątek za życia, a zapomnienie po śmierci, czy nędzę i niezrozumienie z pośmiertnym uznaniem i niebotycznymi cenami dzieł? Bo ja wybieram kombinację alpejską z obydwu dróg: sława, uznanie i wysokie wyceny i za życia, i po - czyli model "Picasso". No dobrze... Wróćmy do Pruszkowskiego.
Otóż, około stu lat temu, pielgrzymując - jak każdy szanujący się malarz tamtych czasów - do Paryża (właściwie po co?), zapadł był na suchoty. Suchoty z gatunku galopujących. I prawie umarł. Podobno przyjaciele wnieśli go - wycieńczonego i wychudzonego do postaci szkieletu - do pociągu, by mógł umrzeć w Polsce... Atoli, Pruszkowski, ku zaskoczeniu wszystkich, nie tylko nie umarł, ale i zupełnie wyzdrowiał. Relacje jego późniejszych uczniów, przekazują nam postać jowialnego, pełnego energii grubasa. Tak, nawet tak nazywano tego najbardziej popularnego wykładowcę warszawskiej Szkoły (potem Akademii) Sztuk Pięknych - Grubas (albo Prusz).
W tych czasach, oprócz popularności wśród studentów wynikającej z przymiotów swej osobowości, cieszył się również wzięciem jako twórca "pomłodopolski" i portrecista wśród elit II Rzeczpospolitej. To zaś dawało mu tak zwane solidne podstawy finansowe. Pozwoliły mu one na wybudowanie sobie willi w Kazimierzu nad Wisłą. A trzeba wiedzieć, że Pruszkowskiego uważa się za "odkrywcę" Kazimierza, i chyba bardziej to zasadne, niż w przypadku "odkrycia" Zakopanego przez Chałubińskiego..
Jako profesor Akademii, organizował tu plenery swoich studentów, skonfederowanych w przez niego utworzone, i, jak by się to dziś powiedziało, animowane bractwa malarskie. Pierwsze z nich - Bractwo Świętego Łukasza, i drugie, późniejsze - Szkołę Warszawską. Grupy malarzy, tak jak ich pryncypał, raczej rzemieślników i tradycjonalistów. Także, jak i on, dziś nieco zapomnianych, ale w swoich czasach popularnych. Co przejawiało się na przykład w realizacji lukratywnych zamówień publicznych - czyli państwowych, czyli sanacyjnych, czyli prawie-mocarstwowych - na malarstwo monumentalne, zdobiące obiekty publiczne, okręty RP itp. Prawdopodobnie w ogóle, jak to się czasem zdarza, Pruszkowski był przypadkiem lepszym pedagogiem, "szamanem" sztuki, niż artystą.
Zapomnienie, o którym piszę, nie oznacza, że te grupy i ci ludzie nie zajmują poczesnego miejsca w historii sztuki polskiej. Mam na myśli to, że raczej nie funkcjonują w świadomości społeczeństwa. Ktoś powie, że w świadomości społeczeństwa nie funkcjonuje żaden twórca z tak zamierzchłej przeszłości. Ale chyba na przykład taki Witkacy jakoś się w niej osadził. I to nawet mimo że tak wcześnie "złamał pędzel". Może zresztą źle to sobie wszystko wyobrażam, ale Ty, czyleniku, możesz zawsze zrobić eksperyment - spytaj kogoś wykształconego, ale nie w dziedzinie sztuki, o nazwiska jakichkolwiek malarzy przedwojennych. Spytaj swoją ciotkę. Nie wiem doprawdy, co wyjdzie z takiego eksperymentu.
Za sprawą tych plenerów, miasteczko zyskało sławę kameralnego letniska, którą cieszy się do dziś (chociaż chyba nie jest już kameralne, zwłaszcza w weekendy, chyba, że tłok nie przeczy kameralności, a tylko ją zatłacza). Sama willa Pruszkowskiego była jednak postrzegana jako przejaw bezczelności wobec pejzażu Kazimierza. Kto zna miasteczko, a chociaż widok z rynku, ten pewnie przypomina sobie jej klocek widniejący na prawo od zamku.
Mnie ona nie przeszkadza. Po pierwsze - zgrabnie uzupełnia układ dominant nad rynkiem (tzn. pierwotny zestaw fara - zamek - wieża zamkowa). Po drugie, bardzo pasuje do miejscowej architektury, cóż, po prostu wygląda trochę jak osobna część zamku, tyle, że nie w ruinie. Po trzecie - (dla mnie) zawsze tam była. Po czwarte - jest po prostu ładna.
Wspomniane środki finansowe, czyli tzw. gruba kasa, umożliwiły Pruszkowskiemu uprawianie drugiej po malarstwie ( i nauczaniu go) pasji życia - lataniu. Nie wiem już, czy samolot był jego własny (rzadkość i dziś, no nie?), czy jakoś wynajmowany, dość, że nasz malarz jest bohaterem następującej anegdotki:
Latał sobie raz w najlepsze, gdy nagle jakiś defekt jego awionetki zmusił go do awaryjnego i dość gwałtownego lądowania na przypadkowym polu. Gdy pokiereszowany i poobijany wygrzebał się z wraku, zadał kmieciom, którzy naturalnie zbiegli się zaraz z okolicy, sakramentalne pytanie "gdzie jestem?". Na co usłyszał jakże dającą do myślenia odpowiedź: "W Raju. U pana Pruszkowskiego" .
(Chyba nawet - nie pamiętam teraz dobrze - było to "u pana Tadeusza Pruszkowskiego"). Sic!
Oczywiście chodziło o miejscowość (majątek) Raj, której właścicielem był jakiś inny pan Pruszkowski.
Se non è vero, è ben trovato. Przez samego bohatera? W każdym razie, byłby to drugi raz, gdy przeżył własną śmierć?

Do trzech razy sztuka, można by rzec. Ścieżka losu bohatera niniejszego wpisu, tak jak i większości mieszkańców naszego kraju, skręciła gwałtownie we wrześniu 1939 roku.
Pruszkowski przerażony rzeczywistością okupacyjną - i jej grozą - właściwie odmówił wychodzenia z domu. Siedział w swoim mieszkaniu na Lwowskiej i malował na sprzedaż "główki kobiece, bardzo złe" (jak to określiła jego uczennica, Monika Żeromska).
Ostrożność ta jednak nic nie dała. Wygarnięto go prosto z mieszkania - były i takie formy łapanek - i rozstrzelano jako zakładnika w jednej z masowych egzekucji.

Charakterystyczny polski los? I smieszno, i straszno.



reprodukcje obrazów T. Pruszkowskiego znalezione w internecie





5 sierpnia 2011

Między Scyllą a Charybdą

Uff... Znowu się udało.

3 sierpnia 2011

Zgubiony kapeć nr 4


Zgubiony kapeć, popłoch blaszanych żyraf, tiritonga i parura, bój na hali.

1 sierpnia 2011

Każda liszka swój ogonek chwali

...ja miałam i tak niezwykłe szczęście do przeróżnych tarapatów - a to z kompozytorami, a to z tłumaczami, oskarżającymi mnie o wkraczanie na ich pólko, gdy tymczasem powinni Bogu dziękować, że ze względu na moje piosenki czy poprawki dotknięte przez nich sztuki są w ogóle wystawiane.

No i jak?
A tak jest przez 340 stron: my z mężem jesteśmy genialni, ale byliśmy poza systemem. Bo my gardziliśmy blichtrem, dlatego też mało kto się na nas poznał - z nielicznymi wyjątkami tych (cytat) "rozumnych". My się narażaliśmy władzom, doświadczaliśmy szykan. Nam kłody pod nogi rzucali wrogowie a bywało, że i fałszywi przyjaciele... Tak, generalnie, szuj i szumowin wokół mnóstwo!

...poeci wszakże zazdroszczą poetom, a charaktery miewają wredne, jak tego z pełną samoświadomością dowodzi niewątpliwy poeta, Miłosz...

Ale mimo tych zgrzytów... życiorys - jednak - niebanalny, dar - opowiadania, twórczość - intrygująca, poezja - niezła. Chociaż nierozumni tak lekceważyli!

Nawiasem mówiąc:
Ja to w ogóle nie mogę ostatnio czytać historii wyssanych z palca, czyli tak zwanej beletrystyki. Odrzuca mnie zmyślenie. Zwłaszcza współczesne. Wszyscy mówili w pewnej chwili: P.....o, P.....o. O, jakiż to tam nie jest ten P.....o. Wziąłem to w swe ręce i już na pierwszej stronie odrzuciło mnie tak, że książka znalazła się z jednej strony komnaty, ja z drugiej. Co to jest, u licha?!
Poza małym wyjątkiem ulubionych zmyślaczy, najlepiej przyswajam - i nie odrzucam - wszelkie relacje i eseje historyczne.
No i różnego rodzaju auto- i biografie, wspomnienia, dzienniki i pamiętniki.
Chyba nie jestem w tym odosobniony. Tak ma spora część ludu. Ale nie jest to dla mnie dziwne. Być może odzywa się we mnie krew przodków. Przodków, zamieszkujących dawno temu rubieże warszawskiej Woli, gdzie najistotniejsze zagadnienia bytu zgłębiało się przez pryzmat zawartości garnka sąsiadki Malinowskiej. A poznawania zagadek natury ludzkiej dokonywano np. na modelu przygód uczuciowych tramwajarza Kupścia i bratowej Zenka.
Może dlatego tak cenię sobie prozy Białoszewskiego. Wyczuwa się w nich te same częstotliwości, których źródłem jest podobne do wyżej opisanego tło społeczne. Poza tym... prawda prawdziwego życia jest po prostu bardziej interesująca niż prawda zmyślenia, choćby i nawet autorem wspomnień był baron Münchhausen.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...