31 maja 2012

Oberek i polka (Noc Tańca)

Na zakończenie festiwalu "Wszystkie mazurki świata" odbyła się w Warszawie zabawa taneczna pod zachęcającą nazwą "Noc Tańca". Faktycznie trwająca późno w noc. Wystąpili ogrywacze oberka z różnych miejsc Polski, również tych leżących po drugiej stronie Bałtyku, albo takich jak Louisiana.
A więc trafiła się okazja przypomnieć sobie polskie tańce ludowe, które kiedyś praktykowało się zgoła często i - zgodnie z ich naturą - intensywnie. Jak je tańczyć? Bardzo łatwo: oberek (mazurek) tak, jak walc, tylko dużo szybciej i z wypiętym zadkiem. Polkę tak samo, tylko że na dwa, a nie trzy. Wystarczy trochę miejsca (na zdjęciach jeszcze lużno), kondycja i centryfuga. No i muzyka!











28 maja 2012

24 maja 2012

Sztuka vs.nauka (Noc Muzeów)

Generalnie kochamy tłum i staramy się trzymać blisko (oczywiście z zastrzeżeniem, że nie jest to tłum poruszany negatywnymi wibracjami – wtedy to zupełnie inne parakalo). Gdy tylko na przykład umiera papież, spada samolot prezydencki, woda w Wiśle sięga korony wału – idziemy mieszać się z tłumem, być częścią tego czy innego Be-in. Inni też uwielbiają – to widać choćby po tym, jak chętnie, sprawnie a spontanicznie i bez Facebooka gromadzą się dawać wyraz lub ciekawie zerkać i czerpać wiedzę o świecie.

Cykliczną a bezbolesną okazją do pofolgowania sobie tej skłonności stadnej jest Noc Muzeów. W ten jeden wieczór w roku stolica nasza przestaje przypominać – jak to określa K.T. – Wieluń po zmroku. Oczywiście same muzea dla nas, a pewnie i dla wielu innych chętnych uczestników to pretekst tylko, by ponapawać się wspólnym współistnieniem w przestrzeni miejskiej. Stanie w gigantycznej kolejce – to rzecz jasna nic nęcącego. Natomiast popatrzeć, jak inni stoją – czemu nie? Można też tu i ówdzie zajrzeć, skoro otwarte i zapraszają. Coś się dzieje i jest to dobre.


W tym roku jednak było troszkę inaczej – i tu zmierzam po przydługim wstępie do meritum. Zaczęliśmy od konkretnego celu i to leżącego na uboczu głównych atrakcji: Laboratorium Ciężkich Jonów UW. Udaliśmy się tam, żeby zobaczyć na własne wybałuszone gały cyklotron. Urządzenie co prawda jest jeszcze radzieckie, i tylko dwumetrowe, a nie sięga pod Genewę, ale to nie szkodzi. Na nas, laikach, i tak robi odpowiednie wrażenie. Maszyneria. Elektrony. Hadrony. Rozdzielanie, rozdzieranie atomów, wydłubywanie materii. Szkoła wyższa jazdy. I wszystko to po coś. Z celem, z sensem i pro publico bono. 
Gaudeamus igitur!






A potem zmieniliśmy lokal. Co roku od paru lat względy towarzyskie prowadzą nas na event pod tytułem Noc Malarzy. Na wystawę późną nocą w głębokich piwnicach, gdzie spotkać można przeróżne postacie konsumujące alkohol – co właśnie, jak napisałem, jest powodem do pojawienia się. Obrazy, jak to obrazy – wiszą w tle.

Ale w tym roku – świeżo po obcowaniu z potęgą nauk ścisłych zmaterializowaną w Laboratorium Ciężkich Jonów spojrzeliśmy szczególnie ociężałym spojrzeniem na to, co proponują Malarze.
I cóż zobaczyliśmy? Zobaczyliśmy z całą jaskrawością rozświetloną widmem jonów, jak to Sztuka wzięła rozbrat z rzeczywistością. I z życiem, to znaczy z ludźmi.
Nie dość, że dzieła są brzydkie, to jeszcze głupie. I nudne. Czyli są złe. Na dodatek ich istnienie jest niczym nieuzasadnione, chyba , że ktoś chciałby brać udział w zmowie społecznej „sztuka jako lokata kapitału”.

Okolicznością łagodzącą jest co prawda niska szkodliwość społeczna dzieł. Kto nie chce, ten nie wchodzi i nie ogląda. Mniej jest też jakoś hucpy w tradycyjnych obrazach na płótnie malowanych niż w tak zwanych instalacjach. Ale smutne to jest. Tylu niepotrzebnych twórców niepotrzebnych dzieł niepotrzebnej sztuki… Nasze zderzenie z malarstwem współczesnym było bardziej bolesne niż zderzenie hadronów.


Nauka zaczynała skromnie – od błądzenia po omacku i śmiesznych z dzisiejszej perspektywy zabaw. Spekulacje filozoficzne jednak legły u podstaw nauk społecznych, fizyki etc. Alchemia przerodziła się w chemię. Astrologia w astronomię. A wszystko razem w astrofizykę i to molekularną.
To jest imponujące, niezależnie od skutków ubocznych i efektów zamierzonych, które nie zawsze mogą nam się podobać.

A sztuka? Od niezwykle istotnej części sfery sacrum zjechała przez te stulecia na pozycje niepoważnej krotochwili. Najgorsze, że nieśmiesznej!
Gdzieś jakoś sztuki piękne potknęły się i tak dotkliwie potłukły, że już piękne nie są, a budzą litość lub drwinę. Kiedy to się stało? W jakich okolicznościach? Odpowiedzi w następnych odcinkach sagi!

Geniusz ludzki zaś opuścił gmach sztuki i przeniósł się do cyklotronów.

22 maja 2012

Ciecz



Na specjalne życzenie - wersja live:


no dobrze...

niestety nie wiem, jak dodać plusk rybki co jakiś czas.

20 maja 2012

17 maja 2012

15 maja 2012

Staro - Lipie i Nowolipie

Nazwy Nowolipie i Nowolipki znane są dobrze warszawiakom, a i pewnie wielu pozawarszawiakom - choćby ze względu na znaną powieść, dwukrotnie filmowaną: "Dziewczęta z Nowolipek" Poli Gojawiczyńskiej. Nie czytałem i nie oglądałem co prawda, ale nazwa Nowolipie i tak jest mi bliska ze względu na długoletnie zamieszkiwanie tam protoplastów.

Skąd jednak owe nazwy bliźniaczych ulic Muranowa? Ano, jeszcze od dawnej jurydyki, czyli prywatnego miasteczka, którego były drogami narolnymi (przypadek wspólny ze sporą czeredą innych współczesnych warszawskich ulic). Miasteczko nazywało się Nowe Lipie, co później przekształciło się w Nowolipie.
Skąd zaś ta z kolei nazwa? Ano, jurydyka była własnością kościelną przypisaną klasztorowi sióstr brygidek, które przybyły do Warszawy z poprzedniej siedziby we wsi Lipie.
Mając świadomość powyższych rzeczy, do niedawna jednak nie wiedziałem, gdzie to Lipie oryginalne w ogóle się znajduje. A znalazło się koło Grójca. Gdy więc nadarzyła się okazja, wykonałem (sic!) wycieczkę, tym chętniej, że - jak się dowiedziałem - znajduje się tam pobrygidkowy (?) kościół renesansowy.

Puryści mogą kręcić nosem, gdyż jest to świątynia mocno rekonstruowana  - podobnie jak prezentowany tu kościół w Brochowie - po mocnych zniszczeniach w wyniku I wojny światowej (tędy także przetoczył się walec frontu rosyjsko-niemieckiego). Odbudowana została przez znanego i skądinąd warszawskiego architekta, Konstantego Jakimowicza (nawiasem mówiąc, jednego mych z ulubionych budowniczych). 
Ale mnie to nie przeszkadza, nadal jest to zabytek renesansowy, chociaż późno- bo z pierwszej ćwierci XVII wieku.

Miałem przyjemność trafić do Lipia w święto narodowe, dzień potężnego upału, kiedy nikt z wyjątkiem garstki turystów pod czynnym akurat sklepem nie kwapił się naruszyć świątecznej sjesty. Wokół nie było więc nikogo, nawet psa z przysłowiową nogą. Cudownie.
Świątynia prezentuje się jako bryła dość skromna, lecz o szlachetnych proporcjach. Zwłaszcza fasada nie obezwładnia nadmiarem detalu.


Skromne jest też wnętrze, być może za sprawą wspomnianych zniszczeń. Sztukatorska dekoracja sklepienia prezbiterium, charakterystyczna dla polskiego prowincjonalnego renesansu i manieryzmu, również jest rekonstrukcją dwudziestowieczną.



Ponieważ dostałem cynk, że w zakrystii zachował się piaskowcowy portal renesansowy, nie omieszkałem przeniknąć i do zakrystii.
Portal może nie należy do najbardziej spektakularnych, ale zawszeć to portal renesansowy. Piaskowcowy.

Szczyt nad prezbiterium, podzielony pilastrami oraz arkadkami, z falbaniastymi spływami i zwieńczony sterczynami, to typowy przykład swojskiego stylu późnorenesansowo-dojrzałomanierystno-wczesnobarokowego. Tego typu formy zdają się być szczególnie istotną inspiracją dla architektów tworzących w XX wieku w stylu "narodowym", zwanym przeze mnie stylem rodzimym, a powszechnie - dworkowym (jak widać - nie do końca precyzyjnie).
Na przykład - mogły być inspiracją dla Konstantego Jakimowicza.
A może było odwrotnie?...

Zabudowania klasztorne brygidek (a po nich - karmelitów, i to trzewiczkowych!) nie zachowały się, a ściślej - nie zostały odbudowane po zniszczeniu w 1914 roku.


Opuszczających Lipie drogą na Grójec żegna święty Jan Nepomucen. Żegna, jak widać, z żalem.


Wróćmy do deszczowej Warszawy, żeby przyjrzeć się dokąd to trafiły panny brygidki z wiochy pod Grójcem. Jurydyka Nowolipie rozciągała się od Nalewek na zachód po wieś Wielka Wola (stąd: dzielnica Wola, mleczarnia Wola, Front Wola, Narodnaja Wola itd.)


Sam kościół z klasztorem figurował na Długiej w sąsiedztwie Arsenału, po drugiej stronie Nalewek a u wylotu Bielańskiej. Obydwa obiekty - oraz ulice - uwidocznione są na powyższym obrazku Zygmunta Vogla według Canaletta. Kościół brygidek pod wezwaniem świętej Trójcy został zbudowany przez Giovanniego Battistę Gisleniego po połowie XVII wieku już w stylu barokowym, ma się rozumieć. Fragment projektu ze szkicownika artysty po lewej. Miss maja poniżej.

Jurydyki zlikwidowano w czasie Sejmu Wielkiego, wkrótce potem, w 1807 roku, władze Księstwa Warszawskiego pokazały siostrzyczkom drzwi, to znaczy zasekwestrowały nieruchomości przeznaczając je na warsztaty artyleryjskie sąsiedniego Arsenału. Stan ten i wygląd zabudowy w latach Królestwa Kongresowego obrazuje obraz obrazujący szturm Arsenału w Noc Listopadową 1830 roku autorstwa Marcina Zaleskiego (autorstwo obrazu, nie szturmu).


Zabudowania pobrygidkowe (?) dotrwały końca XIX wieku, kiedy to rozebrano je, by na terenie, który zajmowały, wznieść dom towarowy zwany Pasażem Simonsa. Nowoczesny na owe czasy gmach handlowy spłonął w 1939 roku i został rozebrany jeszcze przed powstaniem 1944.

Co ciekawe, powojenne plany odbudowy ulicy Długiej brały pod uwagę rekonstrukcję nieistniejącego od 50 a niefunkcjonującego od 150 lat kościoła. Zaniechane zamiary można obejrzeć na stronach serwisu Warszawa 1939. W wyniku tego zaniechania powstał skwerek pomiędzy Arsenałem a budynkami biurowymi zajmowanymi przez Instytut Tele- i Radiotechniczny (do 2007 roku przez Przemysłowy Instytut Elektroniki). Skwerek wzdłuż ulicy Bohaterów Getta, będącej "duchem" przedwojennych Nalewek zajmuje sporadycznie (pojawia się i znika) baraczek Urzędu Miasta, parking i były warsztat samochodowy. Obecnie czynione są zakusy by wypełnić tę połać nowoczesnym biurowcem "nawiązującym" do form Pasażu Simonsa. Już się boję.


13 maja 2012

La(i)s






Jedne z podwarszawskich ostępów liściastych, gdzie zachowały się być może - jak to określa album "Krajobrazy Polski" - fragmenty pierwotnego krajobrazu.
Rozświetlone od góry, cieniste na dnie, z kobiercem świeżej zieleni i kwiecia. Wokół żywej duszy, jeśli nie liczyć dusz licznych saren.
Można poczuć się jak Robin Chud ze starego serialu. Albo (jeszcze lepiej!) rycerz - bohater starofrancuskich lais: tylko patrzeć, a napotka się u strumienia tajemniczą nagą pannę i...
Ale, ale!

Bonus: nie nastąpił wysyp komarów, jeżyny i pokrzywy jeszcze nie wybujały.

10 maja 2012

Niebo nad Albertstrand


...a muzyków poprosimy o podkład stosowny.

8 maja 2012

Kawęczyn

Dalszy ciąg pamiątek i wrażeń z licznych podróży na Południe. Oczywiście: Południe okolic Warszawy.
Kolejne cudo, które każe zatrzymać się wędrowcom przemierzających drogę Konstancin - Góra Kalwaria, znajduje się w pokazywanych już Turowicach, zwanych tu dla niepoznaki Kawęczynem, a dawniej - PGR Moczydłów.

Uwagę zwraca nie tylko sam budynek, oko cieszą również starannie utrzymany dziedziniec i zadbany ogród.


 Oraz fenomen pt. "każde okno z innej parafii".


 Ale jedno z nich wydaje się oryginalne. Wytęż wzrok i znajdź je, a Cyganka prawdę Ci powie.


Niektóre otwory okazały się za duże, inne - po prostu zbędne.


Pragnących ujrzeć elewację ogrodową czeka niespodzianka: elewacji brak. Odcięto? Ukradziono?


Z tą nierozwiązaną zagadką oddalamy się ku innym atrakcjom Mazowsza...


6 maja 2012

Ciemno-Gnojna





Nie dajmy się omamić propagandzie. Wszystko trzeba sprawdzić samemu, samemu doświadczyć, żeby mieć prawdziwy ogląd spraw. Nie dajmy się zwariować.


3 maja 2012

Kilar, Koncert Fortepianowy i góry


A propos uzupełniania braków w kanonicznej płytotece, niedawno wydawnictwo DUX - co oznacza po polsku, jak może niektórzy pamiętają, "Pomarszczony na pysku" - wznowiło wydany przed dekadą w innej, efemerycznej na polskim rynku wytwórni koncert fortepianowy Wojciecha Kilara w wykonaniu Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Wojciecha Rajskiego z Peterem Jablonskim jako solistą, które to wydawnictwo miałem dotąd skopiowane dzięki temu, iż koleżanka była w posiadaniu tego do niedawna "białego kruka" i tak, jak spieszę o tym donieść, tak pospieszyłem zaraz do sklepiku by zakupić sobie nagranie dzieła, z którym pierwszy raz, pamiętam, zetknąłem się lat temu 12, dokładnie 3-go maja, a spędzaliśmy z Em. to Narodowe Święto na krótkim wypadzie w Karkonosze i właśnie wróciłem pierwszy z długiej wycieczki przez Śnieżne Kotły, gdzie mimo ciepłego dnia, lecz za to, jak nazwa wskazuje, leżało sporo śniegu i było dość zimno, wiec bylem trochę zmarznięty i trochę zmęczony, i na kwaterze, która była jak na nasze dotychczasowe górskie doświadczenia dość luksusowa, był nawet stół pingpongowy, z którego chętnie korzystaliśmy, po wzięciu prysznica położyłem się gwoli regeneracji sił oraz gromadzenia energii i ciepła pod kołdrę i włączyłem telewizor, który, co istotne dla tego opowiadania również się tam znajdował, i w którym właśnie można było w tej chwili zobaczyć i usłyszeć orkiestrę symfoniczna, grająca jakiś utwór symfoniczny, oddawałem się wiec relaksowi, który owa muzyka wybitnie wspierała swoimi rozciągniętymi w przestrzeni strukturami, jak to mówi znawca, spowalniającymi czas, reakcje organizmu, otaczającymi jak ciepły kokon, swoim powabem nie dając jednak uciec świadomości w sen, w takich to więc błogich okolicznościach słuchałem owego frapującego dzieła orkiestrowego, by w końcu, ze tak powiem, kokon błogości został rozdarty ostatnia częścią utworu, której jakże żywe tempo i ekspresyjne środki formalne, kazały mi powstać z barłogu i przyjrzeć się uważniej temu co się działo na ekranie, a gdy zaś utwór dobiegł końca, mogłem zapoznać się z jego nazwą, postacią kompozytora, która wynurzyła się na proscenium oraz z nazwiskiem solisty-pianisty, bo utworem tym był wspomniany Koncert Fortepianowy, którego dwie pierwsze, spokojne części to Preludium - andante con moto i Corale - largo religiosamente, a owo "religiosamente" można znaleźć w motywie, w którym da się rozpoznać zapożyczenie z jednej z części mszy, i która przypomina mi podobny zabieg z trochę starszego dzieła, choć równie ciekawego, sonaty "Pauern Kirchfahrt", czyli "Chłopska procesja" Heinricha Ignaza Franza von Bibera, gdzie także przedstawiona jest programowymi środkami idąca i śpiewająca litanię grupa ludzi, podczas gdy trzecia część koncertu, Toccata - vivacissimo, jak już napisałem, zupełnie odchodzi od kontemplacyjnego i introwertycznego charakteru poprzednich, i jest błyskotliwym popisem ekspresyjnego walenia w klawiaturę fortepianu, z wielką zatem przyjemnością odnalazłem ten utwór na płycie kompaktowej, na której poza błyskotliwym Koncertem można usłyszeć Preludium chorałowe, korespondujące w nastroju z pierwszymi dwiema częściami Koncertu, o którego skupionym charakterze świadczą oznaczenia: dolce, misterioso, piu largo, oraz słynną "Orawę" na smyczki, korespondującą charakterem z kolei z żywym finałem koncertu za sprawą pandemonicznego sabatu "góralskich" smyczków, notabene jedyny znany mi utwór w muzyce klasycznej, w którym orkiestra wznosi okrzyk: na zakończenie gromkie góralskie 
HEJ!


97. Wojciech Kilar (Polska Orkiestra Radiowa, Wojciech Rajski, Peter Jablonski) - Piano Concerto, Choral Prelude, Orawa

1 maja 2012

Nowe rzeczy w sadzie


Spieszę donieść, że sad zakwitł (i to nie jest gra półsłówek).
Wszystkim Gałązkom Jabłoni składamy najserdeczniejsze życzenia.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...