28 lutego 2014

Kaczy Kalon

SŁOWEM WSTĘPU
Moja propaganda turystyczno-krajoznawcza staje się coraz bardziej obok sensu. Atmosfera na Krymie gęstnieje. Sytuacja jednak jest skomplikowana – bez wdawania się już w oczywiste szczegóły (dobrze, że Chruszczow nie przekazał także Polsce Obwodu Królewieckiego wraz z jego HR). Oby skończyło się na demonstracjach (siły)…

Założyłem jednak, że cały luty – tak, jak w zeszłym roku niedzielnej wyprawie na północne Mazowsze – przeznaczę nablożnie na wątek „Krymskie wakacje”. I tego się konsekwentnie trzymam, jak pijak latarni. Mam nadzieję, że będzie można jeszcze tam zawitać, by zobaczyć te fantastyczne miejsca i motywy.

W sześć dni, nawet jeśli są ekstremalnie intensywne, można uświadczyć bowiem jeno niewielki wycinek oferty przyrodniczo-kulturowej Krymu. Tym bardziej, że i chęć przecież bierze, by cały czas siedzieć w przejrzystej i ciepłej morskiej wodzie…

Niezgłębioną, a zaledwie muśniętą sferą jest więc zjawisko „skalne miasta Krymu”. Skalne lub „pieczerne”, miasta lub klasztory. Zalicza się do nich miejsca takie, jak

TEPE KERMEN

KYZ KERMEN

MANGUP KALE

CZUFUT KALE

ESKI KERMEN

KACZY KALON

CZELTER KOBA

INKERMAN (zwany też z bardziej swojska K a l a m i t ą…)

Samo  egzotyczne brzmienie tych nazw to pieści, to dźga ostrogą moją wyobraźnię i wzbudza dreszcz tęsknoty za eksploracją tajemniczych miejsc… „Kale” znaczy w języku miejscowym „miasto”, a „kermen” lub „-kerman”  - „twierdza”. Na przykład Inkerman to tyle, co „Twierdza pieczar”. Oraz wielce smakowite wino miejscowe. W większości zespoły te znajdują się na skalnych stołowinach i w ich ścianach.

W pakiecie z Bakczysarajem – jako że znajduje się nieopodal – serwowane jest Czufut Kale. Wspomniane przez Mickiewicza w sonecie (krymskim), jego nazwa znaczy „Żydowskie miasto”. A więc przedwojenna Warszawa i każde z ówczesnych małych miasteczek to „czufut kale”. Ale dlaczego żydowskie na Krymie? Ano, w tym wypadku chodzi o Karaimów, lud wyznający religię mojżeszową, zamieszkujący to miejsce jeszcze w XX wieku. Jego pochodzenie nie jest do końca oczywiste: przez lata uważani byli za plemię turecko-turkmeńskie, teraz przyjmuje się, że są jednym z od-szczepów Narodu Wybranego. A może pochodzą od tajemniczych Chazarów (patrz: „Słownik Chazarski”), znikniętych z historii bez śladu, choć ich potężne państwo w jakimś IX wieku naszej ery władało także Krymem?

Do Czufut Kale zaledwie jednak zdołaliśmy zajrzeć spod skalnego Swiato-Uspienskiego klasztoru – gonił czas, trzeba było wracać na bankiet do Tolka i Gieny, no i miałem spodnie rozdarte na tyłku… Wystarczyło jednak fotki na wpis, który niejako zapowiadał cykl krymski.

Z ograniczonymi możliwościami czasowymi, musieliśmy się zdecydować, które z wyżej wymienionych skalnych miejsc odwiedzimy. Wybór padł na klasztor Kaczy Kalon, również w rejonie Bakczysaraju.


Nazwa – wbrew pozorom – oznacza „Krzyżowy okręt”. Również wspaniale (prawie jak moja absolutnie ulubiona nazwa z kategorii nazw: Wieża Srebrnych Dzwonów). Obok zaś też ciecze rzeczka Kaczy, która malowniczym kanionem przełamuje góry.


 Z dna kanionu wiedzie w górę ścieżka-schody zrobiona ze… starych opon!


Trzeba przyznać, że o ile pięknego pejzażu opony nie zdobią, to jednak patent jest niezły!



Na górze znajdujemy współczesny klasztor wsparty o skalną ścianę. Wewnątrz nie do końca zrozumiałe, ale oryginalne i intrygujące zdobienia…


Okazuje się jednak, że zmyliliśmy ostatecznie drogę i do właściwego pieczarnego klasztoru Kaczy Kalonu nie trafiliśmy, czekał nas za to niespodziewany bonus. Zagłębiwszy się w las, porastający płaski raczej teren, już prawie mieliśmy zawrócić. Lecz że w dali otwierały się jakieś widoki, postanowiliśmy jeszcze wyjrzeć „za róg”... Ach! Zachwyconym oczom ukazał się zapierający wzdech obraz…



Poza pejzażem dalekogórskim, uwidoczniły się dwa inne skalne miasta: Kyz Kermen (na drugim planie) i Tepe Kermen (wystaje znad Kyz Kermen). Więc jednak – zobaczyło się je przynajmniej z oddali.



Przewodnik ostrzega: przejścia doliną między skalnymi miastami brak, znajdują się tam obozy szkoleniowe ukraińskich służb specjalnych. I faktycznie: słychać było ćwiczenia strzeleckie. Ani chybi – Berkut...





24 lutego 2014

Kurorty Krymu

UWSPÓŁCZEŚNIENIE NIEWCZESNYCH WRAŻEŃ (26II2014):
Trochę rozminąłem się z prawdą o ukrainnym uspokojeniu. Tak to jest, gdy się odnosi do zmiennych na gorących realiów rzeczywistości. Owszem, napięcie może zelżało w Kijowie, ale za to narosło na Krymie. Nie można się jednak temu dziwić. „Ekscentryczny prezent Chruszczowa”...Uwagę zwraca przy tym proukraińsko-antyrosyjska postawa Tatarów. Ale w tym też nic dziwnego.

No. Na Ukrainie napięcie trochę się opadło. Dlatego nie będzie nie na miejscu zrelaksowany, szybki i wielotematyczny przelot przez kurorty Krymu. Zanim on nastąpi, najpierw szybki przelot przez okoliczności historyczno-geograficzne, czyli haust wiadomości nieprzydatnych nikomu, ale podawanych w podobnym przypadku. Otóż, jak wspomniałem, interior Krymu jest płaskim stepem, gdzie nic nie ma. Na południu krajobraz zaczyna falować, aż wtem wypiętrza się wielki wał gór. Są to - o niespodzianko - Góry Krymskie.

Jak pisał w sonecie (krymskim) Mickiewicz:

PIELGRZYM
Tam!… czy Allah postawił ścianą morze lodu?
Czy aniołom tron odlał z zamrożonej chmury?
Czy Diwy z ćwierci lądu dźwignęli te mury,
Aby gwiazd karawanę nie puszczać ze wschodu?

Na szczycie jaka łuna! pożar Carogrodu!
Czy Allah, gdy noc chylat rozciągnęła bury,
Dla światów, żeglujących po morzu natury,
Tę latarnię zawiesił śród niebios obwodu?

MIRZA
Tam? — Byłem: zima siedzi; tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem, pijące z jej gniazda.
Tchnąłem, z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,

Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda,
Minąłem grom, drzemiący w kolebce z obłoków,
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda.
To Czatyrdah!

PIELGRZYM
Aa‼

Góry te oddzielają obszar, który w czasach Chanatu Krymskiego nie należał do tego państwa. Początkowo były to pozostałości greckich (bizantyńskich) kolonii, jak na przykład Despotat Teodoro, oraz posiadłości genueńskie, potem teren pod bezpośrednim władaniem Imperium Osmańskiego.

Z bazą - na modłę Floty Czarnomorskiej - w Sewastopolu, wyruszyliśmy na przegląd krymskiej riwiery leżącej u południowego podnóża gór. Można dostać się tam malowniczym szlaiem nadmorskim, można też dojechać przez góry, drogą wspinającą się serpentynami na przełęcz Bajdarskie Wrota.

Z Wrót owych widać minicerkiewkę postawioną na skalnej półce. Jest to epitafium zabitego cara Aleksandra II wystawione przez zamożnego rosyjskiego kupca. Akurat trafiliśmy tam na ujmująco skromny ślub czarująco bezpretensjonalnej pary.


Okoliczności jawią się równie czarująco, jedynym zgrzytem jest z sowieckim wdziękiem poprowadzona linia wysokiego napięcia... Ale nie ma się co dziwić. W czasach Imperium Walczącego Pokoju, cerkiew, jak wiele, wiele innych, zamieniono na magazyn...

Rzut oka spod cerkwi na otoczenie, które otaczają otaczające góry wpadające (nierzadko dosłownie) w Morze Czarne.


A to już spojrzenie na nią z dołu, z Foroskiego Parku w nadmorskiej miejscowości Foros.
Zaczyna się tu bowiem pas kurortów nieprzerwanie niemal ciągnący się na długim odcinku południowego wybrzeża Krymu, znaczony wybitnymi rezydencjami i założeniami parkowymi dawnych (i późniejszych) elit Rosji.


 Tak rozkosznie zażywa kanikuły lud rosyjsko-ukraiński na wakacjach.


Jeden z charakterystycznych i bardziej znanych szczytów górskich - Ai Petri.
Jeśli kto ciekawy, może przekonać się, że Wikipedia dysponuje niemal identycznym ujęciem. Cóż... internet wszędzie już był i wszystko już sfotografował.

Na Ai Petri wjeżdża radziecka kolejka linowa. Z żalem nie skorzystaliśmy - brakło czasu!


Z tego też względu odpuściliśmy sobie zwiedzanie słynnego pałacu Woroncowa w Ałupce, wybierając w zamian kąpiel morską. Jakiś pałac do zwiedzenia zawsze się znajdzie, a nasz pobyt nad M. Cz. nie był najdłuższy na świecie. Na przykład, znalazłem póżniej pałac wzorowany na tej neogotycko-mauretańskiej rezydencji na Mazowszu, cztery mile za Warszawą... Co prawda, nie zwiedzałem także, ale dlatego, że nie wpuszczają.


Jałta. Słynne miejsce, jako kurort i jako miejsce konferencji pokojowej, szczególnie niemiło widzianej przez Paliaków... Ale niech się nie krzywią, bo za to mają kościół polski katolicki na głównym bulwarze miasta.


Ogólnie można było się przekonać, że to okropnie zatłoczona letnikami miejscowość, wypełniona w miejscach, których nie wypełniają letnicy, turystyczno-wypoczynkowym blichtrem. Jest jednak trochę post-radzieckich smaczków, jak na przykład takie mozaiki:


I to tyle z uzdrowiskowego przejazdu po krymskiej riwierze. Jałta była najdalej na wschów wysuniętym punktem wycieczki oraz całej podróży krymsko-ukraińskiej. Nie zdołaliśmy nie tylko wjechać na Ai-Petri i wedrzeć się do wnętrz pałacu Woroncowa, ale nawet, za przeproszeniem, nie zaliczyliśmy miejscowych landmarków, takich jak Ajudah i Aj-Todor.
Innym razem.

Na koniec - fauna Krymu.






20 lutego 2014

Chersonez Taurydzki

I pomyśleć, że takie państwo jak Ukraina, bądź co bądź - nasz sąsiad, ma regularne starożytne ruiny!
Stało się to atoli wskutek szczęśliwego nieporozumienia. Szczęśliwego podwójnie, dla Ukrainy i dla świata:
ktoś założył, że Związek Radziecki będzie trwał wiecznie. Tym kimś był jego pierwszy sekretarz partyjny, Nikita Chruszczow, który podarował Krym Republice Ukraińskiej w okrągłą, trzechsetną rocznicę ugody perejasławskiej (oddającej w praktyce lewobrzeżną Ukrainę Rosji).

Po tatarskich bowiem, dziś wtłaczam w blog rzut oka na krymskie pozostałości greckie.
Gdy zagłębić się między bloki, zaraz za sewastopolskim GUM-em (gławnyj uniwiermag) dociera się na ogrodzony teren jednego z morskich półwyspów. To tu znajduje się rezerwat archeologiczny w miejscu dawnej greckiej kolonii - Chersonezu.

Było to miejsce pierwszego chrztu księcia Rusi Kijowskiej, Włodzimierza. Rosja, która przejęła Krym w XVIII wieku, nie omieszkała nagłośnić i wykorzystać propagandowo owego faktu, m. in. budując neoruski sobór na chersoneskiej agorze...


Teatr grecki. Ciekawe, czy grano tu w starożytności np. Odprawę posłów greckich?


Wytarty lew.


Starożytności.

Sobór pośród ruin.


Wyciąg z eksponatów muzealnych.


Nieodzowne polonicum. I dziś nad jedną chatką na terenie rezerwatu powiewa biało-czerwona flaga: trwają prace archeologiczne z udziałem polskich starożytników.






17 lutego 2014

Bakczysaraj

Bakczysaraj, względnie Bachczysaraj - nazwa jak z 1001 nocy, wygląd - też nie inaczej mieniący się orientalnym wdziękiem. Ściślej: sam kompleks pałacowy, czyli Chan-Saraj, bo Bakczysaraj to całe miasto, dawna stolica Chanatu.

Wrażenie jest. Na przykład taki portal włoskiej roboty, renesansowo-tatarsko-orientalny. Wspaniały. Lecz z drugiej strony, dziw bierze, że siedziba władców Krymu to w gruncie rzeczy gromada szop okraszona arabeskami, fontannami, minaretami i roślinnością ogrodową...


Tak czy inaczej, mając zawsze serce po stronie przegranej sprawy, patrzy się na pozostałości dawnej chwały Chanatu Krymskiego z sympatią.
A przecież to było wypisz, wymaluj coś, co dziś nazywa się państwem zbójeckim.
Jak pijawka przyssane do miękkiego podbrzusza Rzeczypospolitej - Ukrainy. Tatarzy nie siali, nie orali, tylko w drogę ruszali, napadali, lud w jasyr brali i na niewolników sprzedawali. Z tego dochody czerpali.

Przypadkiem wyszedł z tego streszczenia działalności gospodarczej chanatu dziadowski wiersz. A przecie o pałacu chanów pisały tuzy poezji słowiańskiej: Puszkin i Mickiewicz. Zwłaszcza tak zwana fontanna łez zapłodniła ich twórczość lirycznym brzemieniem:

...Za wymyślnymi jej kształtami
Słychać w fontannie wód pluskanie,
Co rzęsistymi płaczą łzami
I nigdy już się nie ukoją...
Tak matka szlocha nieprzerwanie
Po synu, który poległ w boju.
Młodym dziewczętom w tamtym kraju
Jest ta historia z podań znaną,
Więc pomnikowi dały miano
Fontanny łez Bakczysaraju.



Nasz wieszcz pisał zaś tak:

Bakczysaraj

Jeszcze wielka, już pusta Girajów dziedzina!
Zmiatane czołem baszów ganki i przedsienia,
Sofy, trony potęgi, miłości schronienia,
Przeskakuje szarańcza, obwija gadzina.





Skroś okien różnofarbnych powoju roślina,
Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,

Zajmuje dzieło ludzi w imię przyrodzenia
I pisze Baltasara głoskami: RUINA.



W środku sali wycięte z marmuru naczynie;
To fontanna haremu, dotąd stoi cało
I perłowe łzy sącząc, woła przez pustynie:

Gdzież jesteś, o miłości, potęgo i chwało!
Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
O hańbo! wyście przeszły, a źródło zostało.


I właśnie wtedy, gdy robiłem zdjęcie fontannie łez... rozdarły mi się gacie na tyłku.
O hańbo! Moje ulubione lniane bojówki...

Bakczysaraj w formie wfotów blogowych nie został jeszcze wyczerpany, a więc powróci kolejnymi odcinkami w nieznanej bliżej przyszłości.

Na razie zmywamy się z kompleksu chańskiego, żeby pokosztować tatarskiego jadła w tatarskiej restauracji. W knajpie takiej siedzi się w kucki, po turecku (wszak Krym to tureckie lenno) albo jak komu wygodnie, generalnie w parterze i na kobiercach. Do jedzenia naczelne tatarskie danie: czeburyki. 





14 lutego 2014

Fiolent

...albo, jak kto woli, Fiołent. Miejsce, w którym urywa się ziemia (...itd.) aż w piersi dech zapira.

Z oddali:


 Z góry:


Z pomiędzy:


Z dołu:


I takie jeszcze:






11 lutego 2014

Podsewastopolskije wiecziera

Nie jestem podróżnikiem-obieżyświatem. W większości wypadków, jeśli gdzieś byłem, dokądś dotarłem, to dlatego, że ktoś pokazał kierunek, klepnął w plecy, a ja tam pobiegłem. Ale wiem, że prawdziwy globtroter najlepiej poznaje świat, kierując się zasadą „zachwuj się jak tubylcy”, czy też „rób to, co miejscowi” (”do as the locals do”).

Dziś ilustracja tego hasła.


Nie, to jeszcze nie ona.

Kwatera nasza zapadła na daczce w podsewastopolskiej kooperatywie „Atłantika”. Tam, gdzie urywa się ziemia, trawa, skały... i tak dalej.


Gospodarzem jest Anatol, emerytowany główny gorodstroitiel miasta Murmańska. Nic dziwnego, że zjeżdża latem na Krym zza koła podbiegunowaego. Może naładować słońcem życiowe akumulatory.
Jego sąsiadem i serdecznym druhem jest Giennadij, emerytowany kapitan radzieckich okrętów wojennych. Sans blague! Z pochodzenia Kozak kubański, z wyglądu, zwłaszcza gdy półnagi, w krymce na głowie zrywa winogrona - istny Bachus.


Tolo gra na gitarze i śpiewa rosyjskie romanse - przyłączamy się chóralnie, gdy zapodaje polską piosenkę („Cicha woda brzegi rwie...”), pałaszujemy fenomenalną soliankę, którą przyrządził, raczymy się brzoskwiniami i winogronami z ogrodu Gieny. Do picia (dla chętnych): piwo, wino „na rozliw”, wino made by Giena, horyłka... Ech!
Giena, pomimo nadwerężonego zdrowia - nie odmawia. Gdy skierować w jego stronę butelkę, mówi krótko: „da”.


Подсевастопольские вечера!






8 lutego 2014

Krymskie wakacje

WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 WPIS NUMER 400 

No więc, gdy pojechać z tej Odessy na lewo - patrząc z góry Schodów Potiomkinowskich w dół - 

przez Dniepr i szereg limanów,

przesmyk perekopski, a właściwie krasnoperekopski,
wkracza się na ten legendarny wyrostek Europy, 

Krym.

Co to jest - jeszcze się dokładnie nie wie. Trzyma się tylko w zanadrzu jakieś

skojarzenia:

Grecy
 Tauryda
 Bizancjum (?)

Tatarzy
 dynastia Girejów („Ałłach! - rzekł chan coraz bardziej zdziwiony”)
 orda
 Krymtataria (?!)
 „karne” wysiedlenie w 1944 

Genueńczycy
 ?

Sonety Krymskie
 Ajudah

wojna krymska
 szarża lekkiej brygady
 cienka czerwona linia
 odwilż posewastopolska

Rosjanie
 Potiomkin & Katarzyna
 wino musujące
 Biali (Wrangel)
 „Miłość na Krymie”
 Jałta 
 flota czarnomorska
 ekscentryczny prezent Chruszczowa (!!)


Jedzie się przez kraj płaski jak naleśnik na patelni i tak samo gorący. W środku, osiąga się Symferopol, w którym zatrzymał się czas i ZSRR.


Potem wypiętrzają się jakieś góry.
Baba siedząca w dżipiesie pragnie, żeby nie omijać ich szosą, lecz by przejechać przez wierzchołek duktem, który

pnie
pnie
pnie
się coraz bardziej

i
co
raz
stro
miej...

Uprzejmy mirza sprowadza pielgrzymów na dobrą drogę, wskoczywszy na swój motor.


Lecz wtem wszystko się kończy: urywa się droga, trawa, ziemia, film...
100 metrów niżej, po horyzont rozciąga się wielka nicość.



To znaczy: błękit.


Już wstążkę pawilonu wiatr zaledwie muśnie,
Cichemi gra piersiami rozjaśniona woda;
Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda,
Zbudzi się, aby westchnąć, i wnet znowu uśnie.

Żagle, na kształt chorągwi gdy wojnę skończono,
Drzemią na masztach nagich; okręt lekkim ruchem
Kołysa się, jak gdyby przykuty łańcuchem;
Majtek wytchnął, podróżne rozśmiało się grono.
(...)






6 lutego 2014

Oh, Odessa

O masz ci los.
Tyle miałem w poprzednim wpisie do powiedzenia, że zapomniałem o jeszcze jednym - po literackim i historyczno-rodzinnym - odeskim skojarzeniu. Jest nim piosenka, jak na moje kryteria całkiem świeża, bo z 2010 roku. Nosi tytuł - nie inaczej - Odessa.

Czy chodzi o tę samą Odessę, którą chwilowo nawiedziliśmy? Trudno orzec, bo Odess na świecie wiele, zwłaszcza za oceanem, skąd pochodzi (ścislej: z Kanady) również i formacja, która piosenkę nagrała: Olenka and the Autumn Lovers, czyli po naszemu: Oleńka i miłośnicy jesieni (tak!).
Zresztą, kto ciekawy i kto będzie miał okazję, może zapytać ową Oleńkę, nie nadwerężając sobie języka obcego, bo to jest nasz człowiek tam, autentyczna Polka.
I nie jest to zresztą jedyna rodaczka na kanadyjsko-usiańskiej scenie indie-folkowej!

Według mnie, chodzi o tę naszą, rosyjsko-ukraińsko-grecko-żydowsko-francusko-turecko-polską Odessę. Świadczy o tym tekst pełen melancholii oraz nie inaczej prowadzona melodia. Zresztą, nawet jeśli nie, to co?
Ładna rzecz!


4 lutego 2014

Odessa!

Tak oto. Zaczyna się - w relacji blogowej - drugi etap zeszłoletniej podróży po Ukrainie.
Opuszczamy czarujący i zrelaksowany kanikułą Kijów i jednym ciungiem przemieszczamy się 500 kilometrów na południe.
Po drodze jedyna w trakcie tej wyprawy przygoda z milicją. Wpadliśmy w pułapkę, ale nie bez własnej winy. Na szczęście bracia Słowianie zawsze potrafią się dogadać.

Przemierzywszy tak skroś dawne Dzikie Pola, znajdujemy się w dawnym Jedysanie. Były to ziemie zajmowane przez różne ludy a potem organizmy polityczne (np. Litwę). Ostatecznie jednak stały się prowincją turecką zamieszkiwaną przez Tatarów, ostatecznie podbitą przez Rosję w 1792 roku (która zaraz potem mogła zająć się - jak to się mówi - twórczo Rzeczpospolitą), ostatecznie włączoną do republiki ukraińskiej - najpierw radzieckiej, ostatecznie (?) niepodległej. Krótko mówiąc a szczerze, tereny te są nie bardzo ukraińskie (choć jeszcze wciąż trochę), czego przejawem jest dominacja języka rosyjskiego.

Niepostrzeżenie zmienia się klimat, krajobraz oraz - już postrzeżenie - oferta przydrożnych straganów z płodami rolnymi. Ja dotąd nie wiedziałem, że melony mogą być tak smakowite!


I w ten sposób - inaczej niż podmiot liryczny piosenki Wysockiego - docieramy do celu, to jest miasta Odessy. Chociaż jest to tylko krótki (wieczór - ranek), konieczny przystanek w podróży, to inspiruje wyjątkowo dużo ględzenia.

Odessę założyła wkrótce po zajęciu Jedysanu caryca Katarzyna II. Miasto szybko rozwinęło się niemal z niczego (konkretnie, z podupadłej tureckiej twierdzy) tak, że w XIX wieku było czwartym co do wielkości miastem Imperium Rosyjskiego - zaraz po obydwu stolicach i Warszawie.

Co na miejscu okazało się zadziwiająco rozczarowujące, to słynne odeskie schody odeskie.
Jak zwykłem głosić - w Polsce można znaleźć wszelkie cuda świata, tyle że w okrojonej wersji. Dotyczy to również owych słynnych schodów - w Centralnym Parku Kultury (ob. Rydza) w Warszawie mamy naszą ich wersję.
Jest co prawda cztery razy mniejsza (około 35 metrów do około 135) niż oryginał, ale za to - dużo przyjemniejsza w odbiorze. Nawet zamykający oś widokową pomnik sapera jest bardziej atrakcyjny - w Odessie postawiono u podnóża schodów bloczysko, i to nawet nie na osi. Jakoś tak mi się tam nie spodobało, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia owej budowli.

U jej szczytu figuruje klasycystyczny pomnik jednego z pierwszych gubernatorów odeskich, Armanda Emmanuela du Plessis, księcia Richelieu, niezwykle zasłużonego dla rozwoju miejscowości. Jemu akurat zdjęcie zrobiłem, bo co miałem nie zrobić?


W Odessie nieuchronnie nasuwają się skojarzenia z najsłynniejszym chyba dziełem literackim związanym z miastem, to znaczy cyklem „bandyckich” opowiadań Izaaka Babla o Beni Krzyku i reszcie towarzystwa.

UWAGA, SPOJLERY!
Gdy wreszcie przyszła i na mnie ta pora, ten moment w życiu, by i je przeczytać, zdumiałem się jak skromny objętościowo to cykl. Skąd więc cały ten krzyk? Że język? No, owszem. Język ich niezwykle jest giętki, ale chyba jeszcze giętszy u innych Rosjan. Choćby i u Zoszczenki!

Największe wrażenie zrobiła na mnie pointa serii opowiadań odeskich. Niesamowty, lakoniczny w porównaniu do wcześniejszych barokowych smakołyków fabuły opis, jak to bandyci, którzy wodzili za nos władze, policję i kogo tylko chcieli, „królowie” Odessy, w momencie gdy przyszli bolszewicy, bez żadnych pytań i sądów - trach, trach! - podostawali kulkę w głowę. I już.

Ostatecznie też nie inny był i koniec samego autora opowiadań, choć kilkanaście lat późniejszy.


W takiej Odessie, chociaż nie była związana z dawnym państwem polskim, nie mogło zabraknąć i Polaków - wszędzie się wepchną. Jeden, na przykład, znany nasz poeta się tam zapędził, i jeszcze cykl sonetów odeskich walnął.

Szczególnym trwałym materialnie polonicum odeskim jest niezwykle wypasiony pałac Belina-Brzozowskich, zbudowany w pierwszej połowie XIX wieku, w modnym romantycznie stylu neogotyckim, na tym samym wysokim morskim brzegu, na który wiodą od portu owe Schody Potiomkinowskie.



Niematerialnym, a także nieznanym powszechnie polonicum, jest również fakt, iż „Odessitą” był w swoim wczesnym dzieciństwie mój dziadek, choć urodził się w Warszawie.
I to są właśnie moje związki rodzinne z Ukrainą (w jej dzisiejszym kształcie), o których wspomniałem we wcześniejszym wpisie dotyczącym rodzinnych związków z Ukrainą i poszukiwań ich materialnych świadectw.

Za sprawą narodowo-socjalistycznej działalności ojca dziadka (chodzi oczywiście o niepodległościowy PPS, a nie o nazizm, zwłaszcza, że tego ostatniego jeszcze wówczas nie było!) rodzina trafiła do tego właśnie miasta za karę (!).
Początkowo miało być to zesłanie - w rejony odpowiednio mniej atrakcyjne klimatycznie - ale za łapówkę jego stryjowie dali radę załatwić złagodzenie wymiaru kary i zamianę na tzw. osiedlenie.

Jak mówi stare radzieckie przysłowie, „lepszy biały chleb nad Morzem Czarnym, niz czarny chleb nad Morzem Białym”!

Cóż, tak jak i z tymi „Opowiadaniami odeskimi” Babla, widać tu, jak „straszliwie” opresyjny był carat.
Zwłaszcza w porównaniu z tym, co nadeszło po nim...

Gdy nadeszli bolszewicy, bo to oni właśnie nadeszli, uznali, że pradziad mój - choć wcale nie był burżujem, ni obszarnikiem, i nijakiego pałacu w Odessie, ni gdzie indziej nie posiadał - ma jednak zbyt białe dłonie (i krawat!) - i pod stienku!
Reszta rodziny, to znaczy wdowa z dziatwą, w tym i moim dziadkiem, zdołała się repatriować.


Jak widać, zdjęcia powyższe przedstawiają wieczór i rozkoszny bajnajt odeski, które kolejno zapadły w trakcie naszego spaceru. Następnego ranka, wyruszywszy w dalszą drogę, uskuteczniliśmy jeszcze jeden przejazd przez śródmieście, by przekonać się naocznie, jak bajecznie prezentują się w świetle dnia ulice-tunele wykonane z platanów.


Oraz niektóre ślady dawnej świetności arystokrayczno-burżuazyjnej. Chociaż zdjęcie - o zgrozo - z jadącego pojazdu...


Gdybyśmy ruszyli na zachód i południe od miasta, niezawodnie w suchego przestworze oceanu, gdzie wąż śliską piersią dotyka się zioła, zetknęlibyśmy się z lampą Akermanu...

Może innym razem się uda? Tymczasem skierowaliśmy się na wschód wzdłuż wybrzeża...





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...