31 października 2014

25 października 2014

Trzcińsko. Wspomnienie kolejowo-noclegowe

W czasie podróży itp. zdarza się czasem nocować w osobliwych i niespotykanych miejscach.

Klasyką gatunku jest spanie na dworcu. Ale ma swoje złe strony. Jest - generalnie - niezbyt higieniczne, trzeba jedną nogą patrzeć na bagaż, drugą spać, w krzyżu łupie, świeci światło... Jednym słowem, nic przyjemnego. Doświadczony wagabunda udaje się raczej do noclegowni drużyn konduktorskich. To rozwiązanie też ma poważny mankament - należy zapłacić. Można też spać w jakimś parku (nie próbowałem), albo - co również polecają doświadczeni kloszardzi z wyboru - na cmentarzu, bo tam nikt się po nocy nie szwenda, jest spokojnie i bezpiecznie.

Z takich przygód, zdarzyła nam się raz bardzo miła i na swój sposób ciekawa. Oraz pouczająca.

Było to w ubiegłym stuleciu i w zeszłym millenium. Nastał w życiu ten piękny moment, kiedy się przebrnęło przez pierwszy rok studiów i kiedy się ma w Warszawie aleję swojego imienia! Uzbrojeni w parę stów, plecaki, namiot i aparat Zenit, w początku lipca śmignęliśmy w cudowną, kilkutygodniową podróż samowtór.

Skierowaliśmy się w rejony częściowo już znane - Karkonosze i pasma górskie Ziemi Kłodzkiej, oraz nieznane - czyli to, co pomiędzy. Tajemnicze Góry Sowie, Suche, Kamienne, piękne Rudawy Janowickie, Zawory (!)... Dość rzec, że naszą wyprawę zaczęliśmy w Cieplicach, a zakończyliśmy w Ziębicach. No, przynajmniej jej śląską część. W Ziębicach bowiem, nie mogąc znaleźć noclegu, po prostu wsiedliśmy wieczorem w nocny pociąg do Gdyni, i nazajutrz plażowaliśmy w Kuźnicy.

Z noclegami zdarzał się czasem problem, bo wyruszyliśmy z myślą o kwaterowaniu albo w schroniskach górskich (PTTK), albo schroniskach młodzieżowych (szkolnych) (PTSM). A dysponując nieaktualnymi nierzadko mapami, padaliśmy kilkakrotnie ich ofiarą - krótko mówiąc, schroniska nie zawsze były tam, gdzie miały być według mapy. Jeszcze nie mieliśmy doświadczenia, które pozwoliłoby nam szukać kwater prywatnych (tzw. agroturystyka) albo wręcz pensjonatów. Poza tym, chociaż dysponowaliśmy jakimś funduszem reprezentacyjnym, to jednak, jako studenci, woleliśmy przyoszczędzić. Ile mógł kosztować wtedy nocleg w PTSM na przykład w Zagórzu Śląskim? Jakieś 5 złotych, jeśli dobrze pamiętam. No i mieliśmy ze sobą namiot. Przydał się od razu, pierwszego dnia, a raczej nocy, gdy okazało się, że nie ma żadnych miejsc noclegowych w czymś, co miało być schroniskiem przy zamku Chojnik. Rozbiliśmy się więc na dziko obozem na skraju przepaści gdzieś pod zamkiem.

Zdarzyło się, że po przejściu głównego pasma Karkonoszy, przemieściliśmy się pociągiem z Karpacza via Jelenia Góra w stronę Rudaw Janowickich. Gdy wysiedliśmy wieczorem na stacyjce Trzcińsko, miejscowy kolejarz, dróżnik, zawiadowca i kasjer w jednym, powiedział nam: Gdzie będziecie szli? prześpijcie się u mnie na stacji! Pośmialiśmy się trochę na te słowa, lecz jednak ruszyli w góry - do schroniska Szwajcarka. Parę dni potem, po dogłębnym przedeptaniu Rudaw, wylądowaliśmy w sympatycznym skądinąd mieście Kamienna Góra. I tu właśnie spotkało nas rozczarowanie w postaci braku śladów spodziewanej kwatery - mapa z lat 80. pokazywała istnienie przybytku PTSM. Nie było. Staliśmy na rynku, nie bardzo wiedząc, co dalej, a zmrok zapadał. Wtem dał się słyszeć sygnał pociągu. W te pędy rzuciliśmy się na dworzec (dziś nie byłoby to możliwe. To znaczy byłoby, ale bez spodziewanego rezultatu - na tej linii dawno już nie widziano osobowego składu). W ostatniej chwili udało się złapać ostatni pociąg w stronę świata, tj. na północ. Na węzłowej (wówczas jeszcze) stacji Marciszów dokonaliśmy ablucji pod kranem, po czym wsiedliśmy w pociąg na Jelenią Górę...

Na stacyjce Trzcińsko kolejarza już nie było, miał fajrant. W izdebce poczekalni zestawiliśmy dwie ławy barykadując nimi jednocześnie drzwi wejściowe - aby uniknąć niepożądanego towarzystwa. I na takim łożu uderzyliśmy w kimono. Spało się świetnie, a to, że dzwonek na przejeździe kolejowym, uruchamiany przez każdy przejeżdżający skład (zwykle słyszy się ten dzwonek w trakcie podróży pociągiem, cichnący w oddali) budził nas co parę godzin, było nawet zabawne.

Rano natomiast zbudził nas kolejarz: Więc jednak państwo skorzystali z noclegu u mnie. Poproszę o kubki. Po czym przez okienko kasy biletowej wydał nam wrzątek do herbaty.


Skąd to wspomnienie nagłe? Ze skanera!

Post scriptum.
Zaniosło nas do Trzcińska dwa lata później, zimą. Stacja była, i kolejarz takoż. Potem znów trafiliśmy tam po czterech latach, czyli sześciu od pierwszego razu. Było już po reformach: ni kolejarza, ni stacji. To znaczy, budynek się ostał, ale... wiadomo, jak to od razu zaczyna wyglądać, gdy nie jest użytkowane. Choćby - jak w naszym przypadku - nie do końca zgodnie z przeznaczeniem.
Ekspert od kolejnictwa, wybitny K.T., wyjaśnił nam, że po rozbiciu PKP na spółki-córki-nibynóżki, trzeba by zatrudnić w miejsce jednego kolejarza (który, przypomnę, był zawiadowcą, kasjerem i dróżnikiem) - trzech.

A więc, oczywiste jest, że nie ma ani jednego. Nie ma kto nalewać wrzątku...





22 października 2014

Powidoki z Czerwińska

Porządny polarnik, czy alpinista występuje w przyrodzie w przyciemnionych goglach.
Kazimierz Nowak, polski przedwojenny podróżnik, który przejechał Afrykę z północy na południe na rowerze, opisywał, jak to w początku swej trasy niemal oślepł na pustyni od słońca i pyłu. Wyleczył go włoski doktor, który też sprezentował mu pustynne gogle, których to brak dał się naszemu eksploratorowi we znaki.

I mnie zdarzyła się podobna przygoda, jeno nie w Afryce, a na Mazowszu. (I nie leczył mnie lekarz-Włoch).
Było to, gdy wybrałem się pewnego lata na welowycieczkę wzdłuż Wisły, od Modlina po Wyszogród. Dzień był upalny, a droga wiodła przeważnie duktami ziemnymi, a nierzadko piaszczystymi bądź pyłowymi, suchymi jak pieprz i jaśniejącymi bielą w słońcu.

Na dojeździe do Czerwińska już trochę mnie szczypało pod powiekami. Ale najśmieszniejsze nastąpiło gdy przestąpiłem próg najszacowniejszego zabytku Mazowsza, wchodząc z blasku dnia w mrok kościelnej kruchty. W jednej chwili przestałem cokolwiek widzieć, a oczy zaczęły mi łzawić i okropnie boleć. AU! Na szczęście, na zapleczu, gdzie się powlokłem, znalazłem łazienkę i porządnie przemyłem sobie zupełnie czerwone gały wodą. Pomogło, i objawy stopniowo ustąpiły.

Tak więc byłem w stanie ostatecznie wynieść nieco powidoków, z których garść publikuję niniejszym - przegląd dzieł z ośmiuset lat historii sztuki polskiej.


















17 października 2014

13 października 2014

Góry deszczowe

Cóż poradzić na to, że zamieniło się lato na miesiące z jesienią? Teraz termometr wskazuje 20 stopni w cieniu (a pod pachą nawet więcej), podczas gdy w sierpniu dały się odczuć deszcze i zawieruchy.
Dosłownie spłukały nas one z gór, w które wreszcie wybraliśmy się w wybrzmiałe już wakacje. Były to góry młodości, niewidziane od 16 lat. Chociaż które z polskich pasm nie jest górami młodości?


Jak to się mówi: nie można mieć wszystkiego naraz. Albo góry i deszcz, zimny jak leszcz, albo słońce i miasto, rozgrzane jak ciasto.

Przynajmniej w ten sposób tradycji nowej i świeckiej wypadów pagórowych jesiennych stało się zadość już latem. Ze zdjęcia nie zdjęto koloru.





4 października 2014

Nietrwała pamiątka z Rochefort

Zagubione pośród zalesionych wzgórz Ardenów miasteczko Rochefort słynie poniekąd z położonego na rubieży opactwa trapistów.


Opactwo wygląda w słoneczny wiosenny dzień jak jakiś włoski albo i hiszpański klasztor.


Oprócz tego, jak opactwo wygląda, niemniej ważne jest, jakie dzieło powstaje w nim na chwałę Pana.


Płyn w kolorze smoły i o podobnej konsystencji, balsamicznym posmaku z nutą czekolady i ziół w bukiecie.


Nie sposób być trapistą, będąc krótkotrwałym posiadaczem naczynia tej substancji...





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...