W czasie podróży itp. zdarza się czasem nocować w osobliwych i niespotykanych miejscach.
Klasyką gatunku jest spanie na dworcu. Ale ma swoje złe strony. Jest - generalnie - niezbyt higieniczne, trzeba jedną nogą patrzeć na bagaż, drugą spać, w krzyżu łupie, świeci światło... Jednym słowem, nic przyjemnego. Doświadczony wagabunda udaje się raczej do noclegowni drużyn konduktorskich. To rozwiązanie też ma poważny mankament - należy zapłacić. Można też spać w jakimś parku (nie próbowałem), albo - co również polecają doświadczeni kloszardzi z wyboru - na cmentarzu, bo tam nikt się po nocy nie szwenda, jest spokojnie i bezpiecznie.
Z takich przygód, zdarzyła nam się raz bardzo miła i na swój sposób ciekawa. Oraz pouczająca.
Było to w ubiegłym stuleciu i w zeszłym millenium. Nastał w życiu ten piękny moment, kiedy się przebrnęło przez pierwszy rok studiów i kiedy się ma w Warszawie aleję swojego imienia! Uzbrojeni w parę stów, plecaki, namiot i aparat Zenit, w początku lipca śmignęliśmy w cudowną, kilkutygodniową podróż samowtór.
Skierowaliśmy się w rejony częściowo już znane - Karkonosze i pasma górskie Ziemi Kłodzkiej, oraz nieznane - czyli to, co pomiędzy. Tajemnicze Góry Sowie, Suche, Kamienne, piękne Rudawy Janowickie, Zawory (!)... Dość rzec, że naszą wyprawę zaczęliśmy w Cieplicach, a zakończyliśmy w Ziębicach. No, przynajmniej jej śląską część. W Ziębicach bowiem, nie mogąc znaleźć noclegu, po prostu wsiedliśmy wieczorem w nocny pociąg do Gdyni, i nazajutrz plażowaliśmy w Kuźnicy.
Z noclegami zdarzał się czasem problem, bo wyruszyliśmy z myślą o kwaterowaniu albo w schroniskach górskich (PTTK), albo schroniskach młodzieżowych (szkolnych) (PTSM). A dysponując nieaktualnymi nierzadko mapami, padaliśmy kilkakrotnie ich ofiarą - krótko mówiąc, schroniska nie zawsze były tam, gdzie miały być według mapy. Jeszcze nie mieliśmy doświadczenia, które pozwoliłoby nam szukać kwater prywatnych (tzw. agroturystyka) albo wręcz pensjonatów. Poza tym, chociaż dysponowaliśmy jakimś funduszem reprezentacyjnym, to jednak, jako studenci, woleliśmy przyoszczędzić. Ile mógł kosztować wtedy nocleg w PTSM na przykład w Zagórzu Śląskim? Jakieś 5 złotych, jeśli dobrze pamiętam. No i mieliśmy ze sobą namiot. Przydał się od razu, pierwszego dnia, a raczej nocy, gdy okazało się, że nie ma żadnych miejsc noclegowych w czymś, co miało być schroniskiem przy zamku Chojnik. Rozbiliśmy się więc na dziko obozem na skraju przepaści gdzieś pod zamkiem.
Zdarzyło się, że po przejściu głównego pasma Karkonoszy, przemieściliśmy się pociągiem z Karpacza via Jelenia Góra w stronę Rudaw Janowickich. Gdy wysiedliśmy wieczorem na stacyjce Trzcińsko, miejscowy kolejarz, dróżnik, zawiadowca i kasjer w jednym, powiedział nam: „Gdzie będziecie szli? prześpijcie się u mnie na stacji!” Pośmialiśmy się trochę na te słowa, lecz jednak ruszyli w góry - do schroniska „Szwajcarka”. Parę dni potem, po dogłębnym przedeptaniu Rudaw, wylądowaliśmy w sympatycznym skądinąd mieście Kamienna Góra. I tu właśnie spotkało nas rozczarowanie w postaci braku śladów spodziewanej kwatery - mapa z lat 80. pokazywała istnienie przybytku PTSM. Nie było. Staliśmy na rynku, nie bardzo wiedząc, co dalej, a zmrok zapadał. Wtem dał się słyszeć sygnał pociągu. W te pędy rzuciliśmy się na dworzec (dziś nie byłoby to możliwe. To znaczy byłoby, ale bez spodziewanego rezultatu - na tej linii dawno już nie widziano osobowego składu). W ostatniej chwili udało się złapać ostatni pociąg w stronę świata, tj. na północ. Na węzłowej (wówczas jeszcze) stacji Marciszów dokonaliśmy ablucji pod kranem, po czym wsiedliśmy w pociąg na Jelenią Górę...
Na stacyjce Trzcińsko kolejarza już nie było, miał fajrant. W izdebce poczekalni zestawiliśmy dwie ławy barykadując nimi jednocześnie drzwi wejściowe - aby uniknąć niepożądanego towarzystwa. I na takim łożu uderzyliśmy w kimono. Spało się świetnie, a to, że dzwonek na przejeździe kolejowym, uruchamiany przez każdy przejeżdżający skład (zwykle słyszy się ten dzwonek w trakcie podróży pociągiem, cichnący w oddali) budził nas co parę godzin, było nawet zabawne.
Rano natomiast zbudził nas kolejarz: „Więc jednak państwo skorzystali z noclegu u mnie. Poproszę o kubki”. Po czym przez okienko kasy biletowej wydał nam wrzątek do herbaty.
Skąd to wspomnienie nagłe? Ze skanera!
Post scriptum.
Zaniosło nas do Trzcińska dwa lata później, zimą. Stacja była, i kolejarz takoż. Potem znów trafiliśmy tam po czterech latach, czyli sześciu od pierwszego razu. Było już po reformach: ni kolejarza, ni stacji. To znaczy, budynek się ostał, ale... wiadomo, jak to od razu zaczyna wyglądać, gdy nie jest użytkowane. Choćby - jak w naszym przypadku - nie do końca zgodnie z przeznaczeniem.
Ekspert od kolejnictwa, wybitny K.T., wyjaśnił nam, że po rozbiciu PKP na spółki-córki-nibynóżki, trzeba by zatrudnić w miejsce jednego kolejarza (który, przypomnę, był zawiadowcą, kasjerem i dróżnikiem) - trzech.
A więc, oczywiste jest, że nie ma ani jednego. Nie ma kto nalewać wrzątku...
Świecki Wando, taka sympatyczna historia i taki przygnębiający finał. Z zaskoczenia! Tak się nie robi :(
OdpowiedzUsuńświe... co?
Usuńto nie ja zniszczyłem małe, lokalne połączenia kolejowe. może za rzadko korzystałem, kajam się, ale zawsze z lubością.
Pamiętam na jednej ze wsi warmińskich taką wszechstronną kolejowo osobę, nie zmieniała się przez wiele lat. Ale to było w czasach biletów z brązowej tekturki, teraz bilet mam w telefonie, osoba pewnie na emeryturze, a stacja kolejowa straszy pomazańcami i wybitymi szybami.
OdpowiedzUsuńtak... cieszę się, żem się załapał na starożyrtne cywilizacje.
Usuńoczywiście, że bilety były kartonikowe z dziurką. jakie niby miały być?
nie pamiętam, co znaczyło, że jedne były brązowe, a inne zielone.
zabytek pamięci, jak różnych kolorów skrzynki na listy :-)
inne jeszcze z paskiem na skos
Usuńnapisałbym "tekturowe bilety były chyba do niedawna", ale oszukałoby mnie relatywne odczucie casu. to było dawno ;-)
Usuńba, sprawdziłem dopiero teraz na "bazakolejowa.pl".
OdpowiedzUsuńTrzcińsko
budynek: był, ale już nie istnieje
a więc to kolejne epitafium na tym blogu, tym razem dla budynku stacyjki.
Namiot to dobra opcja na takie wędrówki... pamiętam jak wędrowaliśmy od Ustki na Hel (to był chyba jeszcze XX wiek, albo pierwsze lata XXI) z zamiarem spania w PTSMach, jednak już na pierwszym noclegu okazało się że informator PTSM sprzed dwóch lat się zdezaktualizował i to schronisko zlikwidowali. Po drodze udało się skorzystać tylko z jednego PTSmu z informatora, oraz jednego spoza.
OdpowiedzUsuńplażą?
Usuńzawsze, gdy się szło wybrzeżem dłuższy dystans, pojawiał się pomysł marszu od Świnoujścia po Piaski ;-)
ale tylko zaliczyłem odcinki jednodniowe. i raz spaliłem sobie południową stopę. :-)
Przypomniałeś mi;)
OdpowiedzUsuńTez pierwszy raz w Karkonoszach, tez po pierwszym roku, tylko, zapewne?, trochę wczesniej - bylismy grupą kilkuosobowa, wszędzie noclegi załatwialismy na miejscu, az trafilismy do Andrzejówki;
pan, na widok grupki studentów ubranych w identyczne koszulki - taki mielismy kaprys - odmówił nam noclegu, argumentując, że "grupy zorganizowane" musza miec nocleg wczesniej zamówiony i nic go nie zmusiło do zmiany stanowiska, nawet to, że schronisko było... puste!
Wyobrażasz sobie?
Zwinelismy manatki i wrócilismy do Krakowa.
A koleją do Marciszowa jeździł mój mąż, to znaczy on wysiadał w Bolkowie, ale...
Kolei żal.
A ta aleja, to jak...?
gwoli ścisłości napomknę, że nie był to wówczas mój pierwszy raz w Górach Karków :-)
UsuńAndrzejówkowiec zachował się nieładnie.
trafiliśmy notabene i tam, i gość był jakiś opryskliwy. chociaż schronisko było puste. ;-)
ale pewnie to nie był ten sam. co innego szef Zygmuntówki - dusza człowiek... ech.
a 5 lat później byliśmy i w Andrzejówce, i w Zygmuntówce z grupą młodzieży, wszyscy ubrani w identyczne koszulki (z logo naszego obozu) :-)
w Marciszowie nasza ówczesna podróż miała początek (zasadnicz trasa górska zaczęła się w Cieplicach). tam wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy do Bolkowa i Świn. pociągu Marciszów - Bolków już nie było.... podwiózł nas za to na stopa... trabant! :-)
Aleja? Dwudziestolatków!
W Andrzejówce bywają tłumy, zwłaszcza weekendowe, zwłaszcza zimowe, bo obok jest górka dla dzieci, no i dobrze tam karmią;)
Usuńw Zygmuntówce dawno nie byłam, wiem, że była zmiana (niejedna) gospodarza (jeden po drodze był sympatyczny, ale chyba zbyt trunkowy, jest obok konkurencja(?) w postaci 'bukowej chaty', więc tłumów nie ma.
Piękny to wpis, w części żałobliwej zgodny z mymi żalami.
OdpowiedzUsuńNa dworcach kolejowych nocowałem dwa razy, z tego raz w Sandomierzu, dokąd też już pociągi nie jeżdżą. I raz na autobusowym.
dziękuję za jedność w żalach.
Usuńna dworcu w Sandomierzu jadłem suchary, a...
naprawdę nie jeżdżą?
No nie jeżdżą. Osobowe od lat, pośpieszne od wiosny, Polecam historię, jak pośpieszne stamtąd zniknęły: http://railwayparadise.blox.pl/2014/04/List-do-redakcji-czyli-pare-slow-o-tym-jak.html
UsuńZgroza ogarnia.
UsuńAleż zacna muza w tej nieistniejącym już okięłku - chlip, chlip.
OdpowiedzUsuńBardzo zacny pan kolejarz - ja na takiego nie trafiłem nigdy, choć wiele kolejowych ławek onegdaj powycierałem. W pociągach też się sypiało, i patent z całonocnym pociągiem z Bieszczad do Szczecina też mam. Aha, raz się udało przemycić do jakiegoś zabocznicowanego wagonu w parę osób - zajęliśmy ze cztery przedziały i było całkiem spoko, tylko cholernie zimno, bo to już był październik.
dzięki za muzę.
Usuńłączę się w chlipach za okienkiem, bo to żal.
widzę twórcze podejście do noclegów! ech, poszwendałby się jeszcze człowiek...
ale może samochodem... a gdzie piżama?... - jak w wierszyku Hemara ;-)
:)
OdpowiedzUsuń:-o
UsuńZ rewizytą przyszłam i to bladym świtem...
OdpowiedzUsuńMam podobne wspomnienie, tylko z lat jeszcze wcześniejszych. Nocleg na dworcu - w poczekalni PKS w Golubiu-Dobrzyniu. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat. Autobusy do większych miast już wszystkie nam poodjeżdżały. Przytuliliśmy się do siebie w kąciku jakiejś obskurnej salki i ... lulu. Na szczęście noce były krótkie bo to koniec czerwca był. A jak się obudziliśmy to okazało się że spaliśmy w towarzystwie jakichś nożowników, pijaków i dwóch psów. I na dodatek ktoś nas zamknął w tej poczekalni. A jak nas rano jakiś kierowca otworzył to ręce mu opadły i cieszył się, że nic nam się nie stało.
Pozdrawiam..
na szczęście... jak to mówią: noc zbliża.
UsuńGolub-Dobrzyń ładne miejsce.
pozdrawiam.
Ech, wspomnienia. Fakt, że takich ze "spontanicznym noclegiem" nie mam. Jakoś zawsze lubiłem, gdy mój sen był dokładnie zaplanowany :)
OdpowiedzUsuńo 19.00 Dobranocka, o 19.30 kąpiel, o 20.00 bajka...
Usuń