31 lipca 2012

Mniejszy plusk


Inspirowany oczywiście Większym pluskiem.






30 lipca 2012

Świeść i paszenog


albo Wedding Cycle Chic





26 lipca 2012

A-dwójką na jagody

Miały to Poznań, Kraków, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Katowice, Łódź, Opole... Nawet Piotrków Trybunalski. A Warszawa - nie. Czego? Połączenia autostradowego. I wszyscy się z niej śmiali. Najgłośniej - piotrkowianie.

Aż tu nagle zaczęły chodzić słuchy, że jak by się Połczyńską pojechało, to tam jakaś autostrada tkwi jednym końcem. Jakże to? Trzeba sprawdzić pogłoski organo-leptycznie. I rzeczywiście! Motyw autostradowy przewijał się to tu, to tam, ale jako jakiś miraż nieokreślonej przyszłości przyszłych pokoleń, aż tu nagle na człowieka wyskakuje tablica: "Lizbona 3000 kilometrów"! Jedziemy? No jasne!

Czasu i rozpędu na tyle jednak nie starcza, ale nim się człowiek obejrzał, już osiągnął nieosiągalne - węzeł Wiskitki. Wiskitki? Miedniewice? Bolimów? Taż to się wąskimi dróżkami śród pól można było jeno dostać!
Aż tu nagle - AŁTOSRADA. Tego jeszcze nie było! Krokodyl ugotowany!


Gdy skręcić gwałtownie w bok, wpada się prosto do puszczy. A tam - kolejny przysmak lata: jagody! Mnóstwo.


Marchew można dostać na okrągło cały rok. Takie zaś frukta - tylko w wakacje... To nie fair.


Co dodatkowo cieszy w obcowaniu z młodą, letnią autostradą, to że jeszcze nie zaczęli zasadzać się na podróżnych i ściągać haraczu. A widać, że będą, będą...

Czy atoli taki twór geotechniczny wpłynął na rozdwojenie jaźni mieszkańców miejscowości jak choćby wymienione powyżej? Tu dom, a tam pole. Kiedyś blisko, a teraz przez ekrany szukać brodu muszą.
Trzeba będzie odbyć badania terenowe w tej dziedzinie...







22 lipca 2012

20 lipca 2012

System informacji miejskiej


Systemy informacji miejskiej mają różne oblicza w różnych miastach. Tu: numer na domu w Gandawie.





18 lipca 2012

Niedzielne niebo

Niedzielne niebo popołudniowe uraczyło widzów spektaklem w nastroju pochmurnym z gatunku „Mars atakuje” lub „Apokaliptico”. Chmurne morze faluje przez ląd. Wystąpiły: cumulusy, stratonimbusy, cirrusy i homunculusy. The images natomiast were not photoszopen.







Przedtem zaś wyglądało to między innymi tak:





Wtem!



Winter is coming!






17 lipca 2012

Nagrobki z Łomży

Szerokiemu i głębokiemu zaniedbaniu uległ w blogu kącik funeralno-sepulkralny. Właściwie został tylko napoczęty migawkami z Brzezin w Ziemi Łęczyckiej.

Stąd też dziś obszerna pecyna z nawiedzonej wiosną Łomży. Konkretnie - z katedry łomżyńskiej. Późnogotycka świątynia powstała w XVI wieku jako kościół parafialny grodu nad Narwią. Jest pseudobazyliką, o wnętrzu dość ćmawym z tego powodu. Odznacza się za to pięknymi sklepieniami: gwiaździsto-sieciowymi w nawie głównej i kryształowymi w bocznych. Poza tym, w jej wnętrzu zagościł całkiem spory jak na rubieże Mazowsza i jednocześnie peryferie Korony zespół (płasko) rzeźb nagrobnych.
Oto one:

Najstarszy w zestawie jest płaskorzeźbiony wizerunek Jana Wojsławskiego, kanonika warszawskiego i płockiego, zarazem proboszcza łomżyńskiego i wiskiego, który opuścił scenę w 1549 roku. Mamy tu przykład dawnego jeszcze potraktowania tematu, to znaczy pionowo ujętej symetrycznej figury w pozycji "umarłej" (ze złożonymi rączkami). Jak przystało na nagrobną płytę tego typu, oryginalnie była wmontowana poziomo w posadzkę. Teraz - dla ochrony dzieła sztuki - pionowo w filar. Chociaż ten model nagrobka jest jeszcze średniowieczny, to indywidualne cechy fizjonomiczne znamionują portretowe potraktowanie zagadnienia i wysokiej klasy umiejętności anonimowego rzeźbiarza.



Następny z zespołu jest piętrowy zestaw rzeźb małżonków Elżbiety i Andrzeja Modliszewskich (1589). Tu mamy renesans pełną gębą, a nawet już manieryzm. Produkt ten pochodzi z warsztatu Santi-Gucciego, która to postać, jeśli przyjdzie mi jeszcze drążyć głębiej tematykę renesansowo-sepulkralną, niezawodnie powróci.
Oprócz takich oczywistości stylowych, jak opracowanie architektoniczne, ornamentyka i inne środki wyrazu, na nowożytny, swojsko renesansowy charakter nagrobka wskazuje pozycja "śpiąca" portretowanych postaci, a więc przedstawienie ich jako ludzi żywych, tyle że w czasie siesty (no bo kto by spał w zbroi?). Najbardziej rozpowszechnione w renesansowej rzeźbie sepulkralnej jest to wdzięczne podparcie się na łokciu i - u mężczyzny - zgięcie nóżki.

To, na co zawsze lubię zwrócić uwagę, to detal, taki jak dłonie - tu pani Elżbiety, jedna trzymająca rękawiczki, druga wsparta na książce.


Na przeciwległej ścianie katedry, czyli w nawie północnej, również znajduje się piętrowy nagrobek małżeński - również państwa Modliszewskich, tyle że Hieronima i Anny, rodziców Andrzeja, starosty Łomżyńskiego, skomponowany w 1591 roku. I tu widać w sposobie opracowania, że zamówienie realizowali twórcy pośledniejsi. Nie dość na tym, rzeźba zastawiona jest ławkami kościelnymi. Mam nadzieję, że to nie dlatego ucierpiał nos pani Anny, którego nie ma.


Postaci Hieronima towarzyszą trzy figurki dziecięce - jak możemy odczytać: Hieronima juniora (?), Zofii i Małgorzaty. Przywodzą trochę na myśl stylistykę drzwi płockich lub gnieźnieńskich, a więc dzieł rzeźbiarskich 400 lat starszych. Ale nie czepiajmy się. Zadumajmy się lepiej nad śmiertelnością dzieci w dawnych czasach.


Z braku nosa - na zdjęciu dłonie Anny Modliszewskiej.


Galerię renesansowych portretów grobowych rodu Modliszewskich uzupełnia osobne dziecięce epitafium Jana, syna Andrzeja. Motywy wanitatywne w postaci klepsydry i czaszki, o którą opiera się tłusty bobas, zapowiadają czasy baroku. A więc nie sen jeno, a coś więcej i głębiej.

Śliczny Jasiu, mowny szpasiu,
Mój słowiku, będzie zyku.
Szpaczkujesz. Nie czujesz?
Śmierć jak kot wpadnie w lot!

i tak dalej...


Pierwotnie wszystkie nagrobki Modliszewskich zgromadzone były w południowej kaplicy - mauzoleum rodowym. Przy okazji kolejnej przebudowy, rozparcelowano je po głównej przestrzeni kościoła.

Ostatnią z zestawu rzeźb renesansowych jest figura Mikołaja Troszyńskiego, starosty zmarłego w 1575. Pochodzi podobno z krakowskiego warsztatu Hieronima Canavesiego.



Na koniec nagrobek Nikodema Franciszka Kossakowskiego, kolejnego starosty łomżyńskiego. Jest już wczesnobarokowy, z początków XVII wieku. Oprócz odmiennych cech stylowych (choć model "śpiący" pozostaje jeszcze ten sam), wykonany jest nie z piaskowca, a z marmuru.


Jak większość powyższych dzieł stanowi import z Małopolski, gdyż tam rozwinęły się przedsiębiorstwa artystycznej kamieniarki renesansowej i manierystycznej (warsztaty krakowskie lub pińczowskie). W przeciwieństwie do Mazowsza, gdzie nie nastąpiło to z przyczyn prozaicznych - braku surowca.





13 lipca 2012

Antwerpia, tunel pod dnem rzeki

W ostatnich czasach wykonała mi się spora pula podróży po mazowieckiej krainie - różnymi środkami transportacji, w różnych celach i w różnych okolicznościach. Wspólny mianownik jest za to taki, że materiału do pokazywania w parku zza krzaka mam na długie miesiące. Ale wówczas niniejszy blog przerodziłby się w hybrydę "blogu warszawskiego" z którymś z okołowarszawskich cybernotatników rowerowych. A więc równie dobrze mógłbym podać się do dymisji, bo po co mnożyć byty ponad miarę? 
Aha, wszak to jeszcze jeden niepotrzebny blog. No to wszystko w porządku. Mogę dalej zapodawać landszafty z Mazowsza przetykane pejzażami wewnętrznymi z wnętrza własnej kuchni... Ale żeby nie było monotonnie, poprzetykam je co jakiś czas także czymś z innej beczki.

Oto właśnie coś takiego. Antwerpia. Miasto chyba najbardziej ze znanych mi wpółdometropolii europejskich w jakiś tajemniczy sposób przypominające Warszawę. No bo staromiejska część w podobnej skali. No bo też zniszczone w czasie wojny i odbudowane częściowo pieczołowicie, a trochę po łebkach. No bo splendor przeszłości miesza się z syfem, turystyczny tip-top ze skandalicznym zapuszczeniem. Zresztą, tak jest nie tylko w Antwerpii. Ale nie uprzedajmy. W sumie, Warszawa wychodzi na tle całkiem nieźle. Pod względem atrakcji turystycznych jednak góruje, a zapuszczenie z roku na rok na naszych oczach maleje. Co by nie mówić.

Szczególne déjà vu z warszawskich kronik, zdjęć i literatury przedwojennej to liczni w Antwerpii chasydzi w tradycyjnych strojach - istne Nalewki. Większą liczbę można uświadczyć chyba tylko w Paryżu, Nowym Jorku, no i u źródeł.

W Antwerpii mają też przedwojenny modernistyczny drapacz chmur. Do czasu - najwyższy w Europie. A na drugim miejscu - warszawski "Prudential"...

No i jest rzeka. Co ci przypomina, co ci przypomina widok znajomy ten... Szerokość - się zgadza. Miasto odgrodzone ulicą szybkiego pojazdu - się zgadza. Na drugim brzegu względem starego miasta pleni się roślinność i majaczą jakieś bloki  - też się zgadza. 

Ale jest też zasadnicza różnica. W Antwerpii nie ma mostów - ani jednego. To ze względu na wzmożony ruch na Skaldzie, która nie przestała być -  w przeciwieństwie do królowej polskich rzek - żeglowna. Ruch w poprzek odbywa się zaś za pomocą tuneli pod rzecznym dnem - są ze trzy drogowe, do tego podziemny tramwaj. Ale najciekawszy jest tunel dla pieszych - Sint-Annatunnel. 

Zbudowany w latach 1931-1933, przekracza przeszło półkilometrową szerokość rzeki wraz z nadbrzeżami na głębokości ponad 30 metrów.


Wkracza się doń przez takie oto modernistyczne pawilony. Wewnątrz - kolejne lekkie déjà vu - schody ruchome w stylu retro, jak u nas w Warszawie na plac Zamkowy. No, po prawdzie nie dość, że dużo dłuższe (30 metrów wgłąb Hadesu!), to i starsze, bo czasów budowy tunelu. Mam nadzieję, że można wyobrazić sobie, jak to wszystko pięknie trzeszczy i kolebie się. Ale działa, i nawet jest wpisane do rejestru zabytków, więc raczej nie za prędko ulegnie wymianie.

Jeśli ktoś nie chce korzystać ze schodów, albo jest zroweryzowany, ma do dyspozycji czterdziestoosobowe (!) windy.

Pośrodku półkilometrowego odcinka ogarnia niektórych pewnego rodzaju niepokój intelektualny połączony z niewyraźnym wrażeniem klaustrofobicznym. Popatrują oni na sklepienie - czy nie przecieka. Inni oglądają się za ramię, czy nie zobaczą pędzącej ku nim wzburzonej fali... Cyt! coś szumi! To tylko schody ruchome...






Płęta: kolejne podobieństwo między Antwerpią a Warszawą zaistniało nie tak dawno. I nasze miasto ma tunel pod rzeką! Niestety - przeznaczony nie dla pieszych, a dla ich produktów natury naturalnej.
Ale podobno można było przed uruchomieniem przejść się na spacer pod Wisłę. Oczywiście chciałem iść. Niestety - okazało się, że bilety dawno wyprzedane...





9 lipca 2012

Ogórki wczoraj i dziś

FOOD PORN FOOD PORN FOOD PORN FOOD PORN FOOD PORN

Jadziem dalej z sezonowymi delicjami. Bo co? Oto na stół wjeżdżają ogórki małosolne. Można kupić na straganie, można zrobić samemu nabywszy wpierw surowiec.
Przepis: ogórki umyć, odfąflić i włożyć do naczynia. Wszystko jedno jakiego, ale najbardziej stylowy będzie kamionkowy gar. Tu: 1,5 kg na gar.


ogórki wczoraj

Dodać warstwami dodatki. Zestaw nr 1 dla gara nr 1: jakieś liście, zielsko (koperek), chrzan, czosnek. Zestaw nr 2 dla gara nr 2: jakieś liście, zielsko (koperek), chrzan, por. Zalać wodą z solą. Nakryć talerzykiem, przycisnąć czymś by wszystkie były zanurzone w cieczy. Przykryć dla fasonu muślinem albo czystą ścierą kuchenną.
Ktoś powie: sól koniecznie niejodowana, woda koniecznie zdrojowa, ogórki koniecznie gatunku Ucayali. Chrzanienie.


ogórki dziś

Na drugi dzień nadają się do konsumpcji. Na trzeci dzień nie nadają się, bo ich nie ma. Uch! Och!






6 lipca 2012

Legendy warszawskie

Nie chodzi, o przepraszam: nie rozchodzi się o Złą Kaczkę czy Smoka Warszawskiego - legendy znane i lubiane, opowiadane przez zawodowych klechdokletów, jak na przykład Or-Ot.
Rozchodzi się, przepraszam: chodzi o miejskie legendy Warszawy z gatunku Urban Legends and Myths.

Jedną z nich chciałbym dziś poruszyć i przewrócić (chociaż raczej już leży, więc będzie to przewracanie drzwi leżących). Jest nią faktoid jakoby kościół Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście był najstarszym kościołem Warszawy.


Prawdę tę pozorną jako prawdę prawdziwą podano mi do gęby w szkole podstawowej. I łyknąłem. Dopiero potem, gdy trochę zacząłem interesować się tematem, zdałem sobie sprawę z mistyfikacji.
Pytanie, co jest jej źródłem. Otóż - wytłumaczyłem sobie, że jest to jedyny, oprócz katedry warszawskiej, kościół gotycki, ceglany w zasięgu wzroku. A ponieważ katedra była - jak każdy wie - zniszczona do szczętu, na najstarszy pasowano ten, nowomiejski. Lecz i ów był zniszczony! Może nie aż do tego stopnia, ale był, i także - jak może nie każdy wie - podległ odbudowie połączonej z rekonstrukcją i regotyzacją. Więc i czegoż?

Okazuje się, że nie jest to jednak legenda z czasów odbudowy Starówki. Informacje o najstarszym, romańskim (sic!) rodowodzie kościoła NMP oraz wzniesieniu go na miejscu "świątyni pogańskiej" znalazłem w stuletnich przewodnikach ("Ilustrowany przewodnik po Warszawie na rok 1892" i "Najnowszy Illustrowany Przewodnik po Warszawie" z 1912 roku) wydanych niedawno w reprintach.

Skąd te informacje? Nie wiadomo, może jakaś wyjątkowo silna i bezczelna teoria z dziedziny historii sztuki. A może tzw. mem?

Tymczasem, świątynia była kościołem parafialnym miasta Nowej Warszawy, i powstała - w swej pierwotnej formie - równolegle z jego lokacją, czyli w początku XV wieku. Sto lat po założeniu Starego Miasta i kilkadziesiąt po rozpoczęciu budowy fary staromiejskiej, czyli dzisiejszej katedry.


Ciekawostką jest też to, że rynek nowomiejski wytyczono z rozmachem - zajmował bowiem kwadratową połać aż po obecną ulicę Kościelną. Fara stała zaś - jak w klasycznym modelu miasta średniowiecznego - na działce przyległej do narożnika rynku, lecz nie na nim samym. Kościół w takim układzie nadal znajdował się w ważnym punkcie miasta, ale nie zajmował cennej - jak byśmy dziś powiedzieli - powierzchni komercyjnej. Czyli pierzei rynkowej.
Trójkątny blok zabudowy powstał, gdy okazało się, że Nowe Miasto skrojono zbyt na wyrost, a Warszawa rozwija się inny sposób...

Co zatem jest najstarszym kościołem stolicy? Ja nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Za dużo przebudów i odbudów, adaptacji i stylizacji Z jednej strony - katedra właśnie. Z drugiej, jeśli chodzi o autentyczną substancję, to chyba któryś z kościołów Krakowskiego Przedmieścia - jak choćby św. Anny, również o gotyckiej proweniencji. Jeśli chodzi o miejsce i dzisiejsze granice miasta, to kościół św.
Katarzyny na Służewie. I tak dalej...

W następnej legendzie: Smok!






4 lipca 2012

Odadobobu

Po młodej kapuście kiszonej (silosy kiszonkowe tu i ówdzie jeszcze i w Twej gminie), pozwolę sobie zaprezentować kolejny z przysmaków przełomu wiosny i lata wzmiankowanych rok temu.
Jednym słowem: bób.
Teraz, póki jeszcze młody, jest najlepszy. Pod koniec sezonu traci na powabie, z zielonego i jędrnego stając się żółtawy i mączysty, jak jaka zwykła fasola.
Którędy przyrządzić tę zacną roślinę? Bardzo prosto: ugotować w wodzie (1 czajnik na 1 kilo). Solę cztery łychy, co chyba jest sporo, ale znam zawodników, którzy narzekali na mój bób, że niedosolony. Pożeram w całości, to znaczy z łupinami stanowiącymi najlepszy element, lecz które - o dziwo - wybredni odrzucają, jak rakieta kosmiczna zbędne swe człony. U mnie nic nie zostaje. Kilogram tej paszy może mi zastąpic obiad. I pół kolacji.


Co prawda, dla starożytnych Egipcjan i pitagorejczyków bób stanowił jakąś niejasną łączność z duszami zmarłych itp. i ogólnie był pewnego rodzaju mistycznym tabu. My atoli jedzmy bez obaw, przecież żyjemy 2500 (i więcej) lat później, a naszej cywilizacji urwał się kontakt z zaświatami. Ale poczekaj no, Czytelniku. Jeszcze nawiążesz.

Szlag, właśnie się dowiedziałem, że uczestniczę w procederze zwanym food porn - na dodatek żeby to jeszcze w wyrafinowanym wydaniu... Tysiąc wierszy o jedzeniu grochu!

A, co tam. Walę więcej: Benvenuto, pomidory!


FOOD!





3 lipca 2012

Gilgamesz. Od Mezopotamii do Mazowsza

Poniektórzy badacze i historycy sztuki lubią nieraz rozwijać twórczość własną, jakby zazdroszcząc autorom opisywanych dzieł. Zdarza się im pogalopować na rumaku domysłów i interpretacji, wspartych pracą badawczą i erudycją a podawanych jako ustalenie naukowe. W tym przypadku, wymyślili sobie lat temu kilkadziesiąt, że postać figurująca na fotografii to Gilgamesz, bohater sumeryjskich eposów.
Dziś uczeni taką hipotezę odrzucają. Może nie ze wstrętem, ale odrzucają. Widzą tu raczej uosobienie jednego z żywiołów (ognia), albo bardziej bezpośrednie odniesienie do treści teologicznych.


Z drugiej strony, przecież nie wiadomo, co autor-rzeźbiarz (rzeźbiarze?) miał dokładnie na myśli. Tym bardziej, że był to wszak artysta z centrów ówczesnej cywilizacji europejskiej, a nie jakiś lokalny Mazur. A więc jako taki, mógł przemycać i te, być może trędowe u siebie w danej chwili treści. 
Poza tym, jakże ładnie to brzmi, i jak działa na wyobraźnię - bardziej niż po prostu zwykły alegoryczny ludzik, niechby i waleczny, lecz anonimowy! Przyjmijmy więc na chwilę dla rozrywki tę romantyczną hipotezę, by ujrzeć w romańskim kapitelu nadwiślańskiego kościoła antycznego herosa.


Pendant do "Gilgamesza" - ziejąca ornamentem (?) oślousza paszcza.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...