Jednym słowem: bób.
Teraz, póki jeszcze młody, jest najlepszy. Pod koniec sezonu traci na powabie, z zielonego i jędrnego stając się żółtawy i mączysty, jak jaka zwykła fasola.
Którędy przyrządzić tę zacną roślinę? Bardzo prosto: ugotować w wodzie (1 czajnik na 1 kilo). Solę cztery łychy, co chyba jest sporo, ale znam zawodników, którzy narzekali na mój bób, że niedosolony. Pożeram w całości, to znaczy z łupinami stanowiącymi najlepszy element, lecz które - o dziwo - wybredni odrzucają, jak rakieta kosmiczna zbędne swe człony. U mnie nic nie zostaje. Kilogram tej paszy może mi zastąpic obiad. I pół kolacji.
Szlag, właśnie się dowiedziałem, że uczestniczę w procederze zwanym food porn - na dodatek żeby to jeszcze w wyrafinowanym wydaniu... Tysiąc wierszy o jedzeniu grochu!
FOOD!
Aj law bób. Mogę go jeść bez końca i jest zawsze dla mnie ciosem gdy sezon na niego się kończy...
OdpowiedzUsuńJa również aj-waj bup! Dzisiaj mnie skręciło przez okno, bo sąsiadka z dołu gotowała i się roznosiło.
OdpowiedzUsuńPoza niewątpliwym walorem dla kubków i nosa bób wpisuje się też w coroczny rytm: truskawki - bób - młode biedronki - świeże jaskółki. To ostateczny sygnał, że skończyła się wiosna, że skończył się bezpieczny zapas beztroski i że piasek już się przesypuje w lato, a przecież już za chwilę klepsydra rozleje się w jesień/zimę.
Tak. Bób jest mrocznym zwiastunem przemijania. Finezyjnym w swej prostocie, słodkim, solonym, ale jednak mrocznym. Nic dziwnego, że starożytni mieli ku bobu taki paranormalny respekt. Stosowali go nie tylko w charakterze standartowej rozmównicy z zaświatem, lecz także w połączeniach ekspresowych. Było to tzw. samobobójstwo (zaostrzone ziarna w tętnice lub skok z wysokiego boba).
My, ludzie z przyszłości, mamy zdecydowanie bogatszy wachlarz samozejścia, lecz mroczna formuła pozostaje wciąż taka sama: najpierw bób, potem jesień a po niej koniec.
O nienie, nigdy mię nie namówicie nabóp. Więcej zostanie dla Wasz :)
OdpowiedzUsuńSebik -> więc i Ty wplotłeś motyw przemijania...
OdpowiedzUsuńAstro -> rozkosz początku lata zaprawiona jest goryczą jego niespodziewanego końca.
IamI -> ależ proszę, jest jeszcze w miseczce.
Dopinam się jako kolejny do bobu. Uwielbiam, tak samo jak czereśnie. Z tym że z czereśni wypluwam pestki a bób pożeram w całości. Tylko talerz zostaje.
OdpowiedzUsuńZ przemijaniem najbardziej kojarzy mi się schyłek lata i początkowa jesień. Czyli to chyba ten okres gdy już bobu nie ma...
OdpowiedzUsuńNie przepadam, ale jak już, to wolę sól 'po wierzchu', zwłaszcza grubą, zgrzytającą w zębach, ach...;)
OdpowiedzUsuńOstatnio żarłem "bober spod Łowicza drugie rwanie"... oczywiście kupowany na żyrardowskim rynku
OdpowiedzUsuńJak gotowałem pół kilo - wody na oko, dwie łyżeczki soli + łyżeczka cukru i było akurat (ale my w ogóle małosłone rzeczy lubimy)
Teraz pora na kukurydzę, dwie kolby już czekają w lodówce
Marcin -> też wypluwam talerz.
OdpowiedzUsuńSebik -> jak to: bobu już nie ma?!
Ikroopka -> grubą sólą posypane są pomidory.
Meteor -> cu...kier?
małosolne rzeczy też lubię, pod warunkiem, że są to ogórki.
Opowiadasz, gruba sola posypuje sie wszystko, jak leci, z wyjatkiem tego, co posypuje sie grubym cukrem.
UsuńChyba, że się uzywa słodzika, to nie.
Mnie się jednak z przemijaniem skojarzyło przemijanie boba, bo nigdy już nie jest tak fajnie, jak z bobem. To była tylko taka paralotnia hiperbolą (Er to wychwycił). Jesień nie ma nic wspólnego z przemijaniem, bo już jest przeminięta. To trochę jak z chodzeniem o gonienie króliczka ;-)
OdpowiedzUsuńprzede wszystkim wychwyciłem resztę bobu z miseczki.
OdpowiedzUsuńBobubobu z miseczki paluszkami.... Mam tu tylko bob od Wlocha w salatce, a nie od dziada, ale to nie to samo.... ojoj. Lubie ze skorka, ale mam jakas atawiatyczna potrzebe wysysania tresci w celu rozkoszowania sie z osobna i zawartoscia i skorka. Dla zmiekczenia skorki jesli konieczne dodawalismy chwile przed koncem gotowania lyzeczke masla. Mniam.
OdpowiedzUsuńnie to samo... ale sposób ciekawy.
Usuń