Otóż, proszę ja kogo, nastał, panie dzieju, luty, znakiem
tego. Miesiąc krótki, oraz taki, który świadczy dobitnie, że dopiero co
rozpoczęty rok ma się ku końcowi.
Pomyślałem sobie, żeby wykorzystać tę czterotygodniową
pulę zimową na wykonanie projektu z większego cyklu latających wspomnień lata pod wspólnym tytułem „dzień,
wspomnienie lata”.
Istnieją w cyferprzestrzeni blogi zawołanych rowerowców, w których pokazują
oni chętnie przebyte przestrzenie. Są też blogi poważniej podróżnicze, gdzie
właściciele opiewają w rozmiarach większych niż jednowpisowe swoje dalsze i
dłuższe peregrynacje. Czemu więc nie pożenić obu form i przedstawić w postaci
wieloodcinkowej sagi jednej skromnej wycieczki rowerowej? Czemu nie rozwałkować
materiału, który normalnemu blogocykliście starczyłby na jeden wpis, zaś podróżnik długodystansowy nie zaprzątałby nawet sobie nim dyni?
Czemu nie? A czemu tak? Ot, pour passer la mélancolie
d’hiver, w oczekiwaniu na przyszły sezon.
W sezonie przeszłym, jak i w zaprzeszłym, odbyłem garść -
lub kępę - podwarszawskich wycieczek rowerowych – samotrzeć, samowtór albo i
samopas. Nie jestem wyczynowcem – mój licznik nigdy nie przekroczył jednorazowo
stu kilometrów. Po pierwsze – nie mam licznika. Po drugie – szanuję swoje
sedno, które po trzech ćwierciach tego dystansu zaczyna się odzywać: namawia
do zaprzestania eksploatacji.
Obce są mi więc zapędy panów H., który na raz dotarł do Szydłowca,
ani tym bardziej K., który dotarł do Ostrowca. Szanuję ich dokonania i żyłkę
sportową. Ale oni nie mają w takiej drodze prawie na nic czasu z wyjątkiem
pedałowania. Ja zaś lubię przede wszystkim pozwiedzać. Poleżeniem pod gruszą
też nie pogardzę.
Z tego względu – chociaż grupowe wypady mają swe zalety –
cenię sobie i samotnicze objazdy. Wiadomo – nikt nie pogania, ani nie marudzi.
Nie trzeba gonić ani czekać, a to, co godne uwagi – można godnie przyuważyć.
A zatem – oto dwudziestoośmoodcinkowa soap-opera o wycieczce
pod Warszawę. Odcinek pierwszy:
Działo się to – nawet nie w ostatni dzień lata – ale już po
tym dniu, a więc niby na jesieni, lecz na pogodę zważywszy, dzień babioletni,
piękny jak we wrześniu roku pamiętnego (ja nie pamiętam, ale wszyscy relacjodawcy to
podkreślają). Słowem: 30 września, ostatnia niedziela przed początkiem nowego
roku akademickiego.
W ramach więc z owym (babim) latem pożegnania, wskoczyłem
rankiem w pociąg Kolei Żelaznych Nadwiślańskich Mazowieckich, który powiózł
mnie w kierunku na Działdowo. Skorzystałem w pełni z łaskawej oferty wspomnianego wyżej Przewoźnika,
czyli obowiązującej do owego dnia gratisowej taryfy na przewóz rowerów. W ten
sposób turysta zarabia na zasłużone trzy browary po powrocie!
Podróżowanie w niedzielę ma swoją zaletę: pociąg opuszczający
miasto rankiem jest zupełnie pusty. Ma też wadę: powrotny wieczorową porą jest
niemiłosiernie zatłoczony.
Sobota przy tym jest pod tym względem zupełnym
przeciwieństwem niedzieli: wadą jest tłumny wyjazd, zaletą wygodny powrót.
Krótko mówiąc: nie dogodzisz.
Podróżny, który tu opuścił środek lokomocji tkwi w
przekonaniu, że jest w poczciwym Nasielsku. Nic bardziej mylnego! W rzeczywistości
to Nowe Pieścirogi. A więc nazwa prosto jak z
modernistyczno-satanistyczno-psychologicznego pornosa Stanisława
Przybyszewskiego. Brrrr… Lepiej ruszać w drogę!
Rower wyrzuciłem (oddałem w dobre ręce) miesiąc temu i nowego nie chcę.
OdpowiedzUsuńZwiedzanie krajoznawcze może nie, ale robienie zdjęć na "Wczoraj i dziś" uprawiam wyłącznie sam (kilka razy towarzyszył mi Ojciec Zagadkowicz, ale to wyjątkowo). Współczułbym komuś, kto musiałby stać i patrzeć, jak fotografuję puste przestrzenie, na których stały jakieś budynki. Na przykład.
A poza tym człowiek potrzebuje czasem pobyć sam ze swoimi myślami. Dla higieny psychicznej.
zgadza się.
OdpowiedzUsuńnatomiast jeśli ktoś wie, po co robisz zdjęcia pustym przestrzeniom, nie jest to niezrozumiałe. przeciwnie - może być ciekawe.
wyrzucenia roweru jednak nijak pochwalić nie mogę ;-) o moich relacjach z rowerem będzie w dalszym (po)ciągu.
Wiem że to może dość oryginalna postawa, ale po wielu latach prób i podejść stwierdziłem, że rower zdecydowanie przeszkadza mi w spacerach. A ponieważ stał nieużywany już trzeci rok, postanowiłem oddać go komuś, kto się z niego ucieszy i skorzysta, bo po co mam kisić.
OdpowiedzUsuńno tak, jeśli chce się spacerować, rower w istocie może w tym przeszkadzać.
Usuńchyba, że jest się chłopem wracającym z gospody - wtedy pomaga.
Opis zachęcający do czytania dalszych części.
OdpowiedzUsuńOd jakiegoś czasu też unikam robienia zdjęć w obecności postronnych, gdyż kilka osób dało mi do zrozumienia, że nie bawi ich czekanie, aż zrobię zdjęcie oraz wychodzenie z kadru. Chyba, że trafi się ferajna, która tez fotografuje...
dziękuję. zapewniam, że będzie nudno. ;-)
Usuńosoby postronne często wyciągają szyje, żeby przekonać się "co on takiego fotografuje?", a co śmielsi przechodnie po prostu o to pytają.
Er, świetna opowieść :) Czekam na kolejne odcinki ;)
OdpowiedzUsuńWolę fotografować w samotności albo w obecności kogoś, kto też właśnie fotografuje, bo każdy zajmuje się sobą i nie czeka niepotrzebnie.(Dlatego dobrze się zgrywamy z Panem W.). Nie cierpię poganiania i nie lubię jak się na mnie czeka, nie mogę się wtedy skoncentrować na tym, co chcę fotografować. A się zdarza, że nad jedną biedronką klęczę z 15 minut, albo czekam, żeby wiatr zmienił kierunek, siłę, albo słońce się nieco przesunęło.
O.
Miodzik! Też czekam na ciąg dalszy. Dojechałwaść czy niedojechałwaść?
OdpowiedzUsuńPS. Akurat jestem wyjątkiem, bo nie unikam ani robienia zdjęć w parze, ani w grupie, ani w trakcie rowerowania. Prawdą jest, że trzeba się dopasować, bo inaczej towarzystwu idzie umrzeć z nudów.
dziękuję, kolejne odcinki już suną w sposób automatyczny. codziennie powieść w wydaniu dźwiękowym - w radio, a tu: codziennie kolejny kawałek Przywkrza.
OdpowiedzUsuńczym dojechał, czym niedojechał? częściowom dojechał, częściowom niedojechał, a gdzie - to się okaże.
fakt - czekanie na fotografującego stresuje czekających oraz samego fotografa, któremu zaczynają drżeć ręce, i zdjęcie wychodzi nie tak jak by się chciało. zawsze można powiedzieć "idźcie, ja was dogonię", lecz potem trzeba doganiać.
a biedronka czasem i dłużej nie chce zmienić kierunku i się przesunąć.
No tak, ostatnio wybrałam się na wędrówkę z trzema innymi osobami, na początku też im mówiłam, żeby szli, że ich dogonię. Niby doganiałam, ale mnie się to nie za bardzo podobało, bo tak czy inaczej musiałam się śpieszyć. Umknęły mi dwa fajne motywy plus dzięcioł. To znaczy nawet nie tyle umknęły, co ja je musiałam opuścić, bo moi znajomi zniknęli już dawno za zakrętem. Najbardziej żal mi było dzięcioła :) Lubię fotografować ptaki, a do dzięciołów nie mam szczęścia. I tym razem wystarczyłoby pewnie, żebym poczekała jeszcze z 15 minut, ale wtedy to moi znajomi już by byli u celu ;) Następnym razem...
OdpowiedzUsuńO.
Mam tak, że podskórnie czuję wkurzenie osób na mnie czekających - coś na zasadzie "okazujemy stoicki spokój, ale wolelibyśmy już usiąść w jakiejś kawiarni a nie stać i czekać".
OdpowiedzUsuńznam to uczucie. na ile to tylko ekspresja własnego znerwicowania? ;-)
UsuńFajny składzik. Gdy żem do Gorzowa jechał z Krzyża na stacji stała taka przedłużona wersja naszej warszawskiej Pesy. Muszę powiedzieć, że czułem się trochę dziwnie gdy tam wsiadłem - pierwszy raz tak długo jechałem tramwajem który w dodatku okazał się pociągiem ;)
OdpowiedzUsuń