Był raz jeden taki mistyk,
Lubił baby i z nimi styk.
Lubił baby i z nimi styk.
Gdy ktoś znany umiera, to na początku jest wielkie halo i rwetes, i osoba ta jest na wszystkich ustach i sztandarach naraz. A potem zgiełk ucicha i cichcem denat zostaje odstawiony do muzeum figur woskowych, gdzie jego miejsce.
Wszystko to jest co nieco żenujące. A szczególnie autozażenowanie wzbudza własny udział w przyspieszonym - intensywnym a krótkim - kulciku pośmiertnym. Na przykład przy pomocy wpisów blogowych.
Niejednokrotnie zaznaczałem, że ten oto mój organ wypubliczniania się NIE JEST blogiem okolicznościowym. Chociaż szereg wpisów upamiętniających i apropośnych i tak tu się pojawił mimo tych zarzekań i zastrzeżeń. Ale nie lubię, gdy prywatna cybertubka występuje w takiej funkcji.
Dlatego chyba warto się pospieszyć i napomknąć o kimś ZANIM opuścił ten padół i rozpęta się szybkoschnący sabat wspomnień, bilansów i laurek. (Co nie znaczy w ogóle, że pytam, komu bije dzwon).
Kimś takim może zaś być na przykład - z tego, co słyszałem, ostatnio jeszcze żył - Leonard Cohen.
Sęk w tym, że nie mam zupełnie czasu, by mędzić o tej postaci tak długo i obficie, jak bym mógł - tym bardziej nikt nie miałby czasu tego czytać. O postaci zresztą pośrednio, a głównie o twórczości przez nią wytworzonej. Dlatego muszę się streszczać.
Napiszę więc o niej (o nim) tylko: to ważny i cenny artysta sceniczny!
W twórczości swojej odmalowuje się w sposób taki, że można okleić go epigramatem Jana Sztaudyngera użytym na wstępie jako motto.
To zaś jest oczywiście tematem na długie i ciekawe rozważania - lecz nie dziś i nie tutaj...
O twórczości zaś... No właśnie - jak ugryźć w ogóle taki temat wobec ograniczonych środków własnego wyrazu?
Może przez wskazanie najciekawszych (dla siebie) punktów z kolejnych płyt śpiewaka - po jednym z każdej?
Albo po dwóch.
Albo trzech. Ale nie więcej!
Album - rok.
Miejsce pierwsze, miejsce drugie, miejsce... itd.
No to jedziemy:
Songs of Leonard Cohen 1967
Po prostu. Debiut. Klasyk. Początek trylogii. I całej reszty.
1. One of Us Cannot Be Wrong - ach. Nawet biorąc pod uwagę kodę utworu i całej płyty zarazem.
2. Master Song - piosenka mało używana. A warto zauważyć choćby ciekawie pojawiające się w tle instrumentarium.
3. So Long, Marianne - hit, co poradzić. Ale za to wdzięku pełen!
Songs from a Room 1969
Druga część trylogii, i też klasyk. Ale unurzany w jakiejś upierdliwej drumli (ang. Jew's harp wszak)
1. You Know Who I Am - piosenka najładniejsza.
2. Tonight Will Be Fine - zabawna (sic!).
3. Story of Isaac - niełopatologiczny anty-woj protest-song. Idealny do nauki angielskiego (co rzekłszy, mam nadzieję, że nie deprecjonuję twórczego wysiłku autora).
Songs of Love and Hate 1971
Klasyyyyyyk! I trzecia część trylogii „songsowej” (przepraszam za to słowo). Wspaniała, gorzka pigułka. Prodepresant.
1. Sing Another Song, Boys - ni z gruchy, ni z pietruchy doklejony kawałek live (z wyspy Wight'70!), ale zawsze ulubiony. Mimo „koguta” wyciętego w wokalu.
2. Famous Blue Raincoat - KLASYYYYK! Ewokuje nastrój taki, że już tylko się powiesić.
3. Dress Rehearsal Rag - a jeśli kto przeżyje poprzednią, ta piosenka go dobije na amen.
Live Songs 1973
Uzupełnienie trylogii. A więc tetralogia. Jak sama nazwa wskazuje - piosenki na żywo.
A przy okazji jedyny „analog” kanadyjskiego barda w moich zbiorach. Rozkosznie mi szumiał i trzeszczał, gdy jeszcze miałem gramofon...
1. Improvisation - jeden z naprawdę nielicznych fragmentów instrumentalnych Cohena. Przypomina, że jest on TEŻ muzykiem. I to nie lada.
2. Please Don't Pass Me By - no, trzeba posłuchać. Przynajmniej raz.
New Skin for the Old Ceremony 1974
Chyba - bo bardzo trudno wskazać jednoznacznie, choć jednogłośnie - moja ulubiona płyta mistrza tego.
Świadczy o tym fakt, że NAPRAWDĘ nie wiem, co wybrać na trzystopniowe podium. Wszystko by się chciało tam wcisnąć.
Wszystkie piosenki są godne. Ba - godniejsze.
1. Who by Fire - niby hit, ale za to najbardziej „progresywny”. I z wybitnym towarzyszeniem niewieścim.
2. Leaving Green Sleeves - zajmująca przeróbka renesansowego evergreenu (tj. Greensleeves).
3. Take This Longing - o kurczę!
4. A... Miało nie być czwartej pozycji...
Death of a Ladies' Man 1977
Wstyd przyznać, ale jeszcze tej płyty nigdy nie przyswoiłem. Zawsze jednak coś jeszcze przede mną, nie?
Recent Songs 1979
Bardzo piękna, intymna a i chwilami ponura płyta. Co nieco też zapomniana. I zapoznana. I znowu „Songs”!
1. Gypsy Wife - apokalipsa w muzycznej pigułce.
2. Smokey Life - piękny duet z Jennifer Warnes o niebiańskim głosie.
3. The Guests - ujmujące nie mniej.
Various Positions 1984
Dłuższa przerwa, co, Cohenie? Pierwsza za to płyta, którą pamiętam graną w radio (i telewizji!)
Ale co lata 80., to nie 70. Muzycznie, ma się rozumieć. Synth-pop się kłania - głęboko.
1. If It Be Your Will - no.
2. Hallelujah - jakżeby nie?
2. Heart with No Companion - odrobina country nie zaszkodzi.
I'm Your Man 1988
Kulminacja ejtisów. Łezka i nostalgia, bo to i pierwsza młodość (z wielu później).
A na płycie - urocza dezynwoltura. Poczynając od banana z okładki.
1. Take This Waltz - tak. Tańczyło się do tego. Z pannami. No i Lorca.
2. First We Take Manhattan - oczywiście.
3. Ain't No Cure for Love - no nie?
The Future 1992
A to już „nasze czasy”, choć prawie ćwierć wieku minęło. Ale już byłem wówczas świadomym słuchaczem. Chociaż tę akurat pozycję przyswoiłem sobie nieco później, jakieś 15 lat temu. Z powodzeniem!
1. Democracy - hymn!
2. The Future - w sumie też.
3. Anthem - a to nawet i z nazwy. There is a crack in everything. That's how the light gets in.
Ten New Songs 2001
Miał już nie nagrywać - pamiętam, że taką informację przeczytałem w recenzji kolejnej składanki w 1998 roku - ale oto nagrywa dalej. Trzeba wszak dorobić do emerytury.
Nie śpiewa już atoli, a mruczy i mamrocze jeno. W śpiewie wyręczają go za to różne panie, m. in. uwieczniona na okładce ciemnolica pieśniarka. Razem jakoś dają radę. Zapamiętałem jak dotąd np.
1. In My Secret Life
2. Alexandra Leaving
Dear Heather 2004, Old Ideas 2012, Popular Problems 2014.
Nic o ww. płytach powiedzieć nie mogę, bo ich nigdy nie słyszałem.
Za to jeszcze w 2001 wyszła
Field Commander Cohen – Tour of 1979
Bardzo dobry koncert. Chwalebne repetytorium z materiału Recent Songs i z tymi samymi muzykami: Jennifer Warnes - paszcza, John Bilezikjian - ud, Raffi Hakopian - skrzypce, zespół The Passenger. No i ta wersja -
1. Memories - ! Co za dancing!
2. Lover Lover Lover - skarga z New Skin... poparta niesamowitą lutnią ud.
Bonus specjalnie dla naszych słuchaczy:
Tego na płytach nie znajdziecie.
Wyszło tylko jako singiel i tylko we Francji.
Na żywo, czerwiec 1976 roku. Funk!
I'm 41, the moon is full.
You make love very well.
You touch me like I touch myself,
I like you, mademoiselle.
Hmmm... A więc jednak jest okolicznościowo, he, he*.
*) a na dodatek wpis nr .
Do łodzi podwodnej zabieram:
82. Leonard Cohen - Songs of Leonard Cohen 1967
81. Leonard Cohen - Songs of Love and Hate 1971
80. Leonard Cohen - New Skin for the Old Ceremony 1974
79. Leonard Cohen - Recent Songs 1979
78. Leonard Cohen - The Future 1992
Popieram bezdyskusyjnie peany za życia Artysty! Te pośmiertne zawsze, niezależnie od intencji, wieją hiperpoprawnością, bo 'o zmarłym tylko dobrze'. Nie wypada mi więc napisać, że nie cierpiałem twórczości Prinsa czy Dżeksona, mimo uznania wybitnego talentu muzycznego pierwszego czy kompozycyjnego drugiego. Upss...
OdpowiedzUsuńCohena znam prawie wcale, bo - o ironio - obrzydziła mi go moja licealna anglistka za pomocą m.in. "Partyzanta", a ponieważ w LO miałem okres burzy i odporu na wszystko tam zapodane, Cohen też się załapał na czarną listę. Co zrobić! Ale parę kawałków faktycznie znam i jak grają to nie przełączam, więc proszę o łagodny wymiar kary :-)
BTW - niewysłuchujesz tych 'nowszych' płyt Cohena z powodu uznania jego kariery za zamkniętą na przełomie millenium? W znaczeniu - "lepiej nie, bo jeszcze bym się rozczarował?". Czy może raczej "wszystko co chciałem o Artyście wiedzieć już wiem"? Poważnie pytam.
tak, właśnie np. o Prinsiem trochę myślał. choć znam tego byłego artystę tylko z jednej, najsłynniejszej piosenki.
UsuńCohen, to co innego. zabawne z tym "Partyzantem". bo po pierwsze, to nie jego piosenka, a przeróbka. po drugie można się też uczyć francuskiego z niej ;-) po trzecie sam wspomniałem o piosenkach C. jako materiale dydaktycznym :-) rozumiem poniewczasie, że to może obrzydzić sprawę.
nie znam nowych Cohenów z różnych przyczyn.
- to już nie te czasy (moje), żeby absorbować duże ilości płyt
- szanując artystę, nie upieram się znać całości jego oeuvre
- nie kupuję (już) płyt w ciemno, wolę najpierw posłuchać najpierw, a nie mam od kogo pożyczyć ;-) oczywiście pewnie są najprościej dostępne do odsłuchania choćby na YT, ale na wydłubywanie ich też nie mam czasu oraz parcia
- i tak dalej
poza wszystkim jeszcze, rzeczywiście bardzo często jest tak w przypadku piosenkokletów, że się koledzy ci wyeksploatowują z przedniej części talentu, niektórzy powinni zejść ze sceny wcześniej i "niepokonani"...
Ototo! Mnóstwo 'artystów' powinno zejść ze sceny niepokonanych (Marcin ułoży stosowną listę, bo ma wszystko w pamięci), tyle tylko, że co oni biedni mają robić, jak 'nic innego jak przesłuchiwać nie umie' (Psów cytuję). Ileż można na koncertach odgrywać starocie ;)
UsuńPS. Tacy np. Skaldowie twórczą twórczość zakończyli jak dla mnie w połowie lat 70., a na koncertach nadal grają z pełną pasją, choć sami mają swoje lata 70. Oczywiście te 'starocie' bronią się dużo lepiej niż nowsze pozycje (które zresztą znam słabo), więc tym samym nawiązuję do casusu pana Cohena ;-)
ale może ostatnie Coheny to odpowiedź na pytanie o dobry współczesny pop?
UsuńJak Cohen zemrze, nie będzie takiej strasznej straki, bo za bardzo niszowy. Ale jak odwołają Planta, to łojezusmaria. Strach będzie otworzyć stronę z niusami muzycznymi/wejść do sklepu (o ile jeszcze poza mną ktoś chodzi).
OdpowiedzUsuńcoś Ty?! Cohen niszowy? w Polsce??
Usuńzałożę się, że na 10 losowych osób z ulicy 5 przynajmniej kojarzy, kto to jest Leonard Cohen. a tylko ze 3-2 wiedziałyby, kto to Plant.
może jeno lobby wyznawców LZ jest prężniejsze. i hałaśliwsze w ekspresji swych emocji ;-)
co ja gadam. 1 na 10, nie 2-3.
UsuńNie myślałem tylko o Polsce, acz faktycznie tu ma dość spore grono wyznawców. Natomiast zakładam, że myślisz o naszej lub starszej grupie wiekowej - bo ankietując młodsze pokolenia, mógłbyś się nieco rozczarować.
Usuńtzn. młodsze pokolenie nie znałoby P. czy C.? czy obydwu? możliwe.
Usuńmyślałem o losowej grupie w losowym wieku z np. warszawskiej ulicy ;-)
Możemy uskutecznić ankietę przy najbliższym spotkaniu pod wiechciem :-)
Usuńdobra myśl.
UsuńZa cytowanie mistrza Janka, co nie wraca z przechadzki bez niewieściego wianka masz u mnie duży "+":)
OdpowiedzUsuńi co mam z nim zrobić?...
UsuńBardzo fajne to w linku, nie znałem (?). Nie wiedziałem, że jesteś takim fanem tego sympatycznego pana.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, przyszło mi do głowy okolicznościowo - jego szczególność w pejzażu popkultury polega m.in. na tym, że nigdy nie miał nic wspólnego z właściwym jej kultem młodości: inni dojrzali wiekiem piosenkarze, rockmani itd. stawali się sławni, zanim dojrzeli, i jako siedemdziesięcio- czy zgoła osiemdziesięciolatkowie nadal trzymają się zwykle estetyki młodzieżowej, tymczasem Cohen był na scenie od początku stary, nawet gdy metrykalnie był jeszcze młody. Widać każda reguła musi mieć jakiś wyjątek.
Nadmienię jeszcze, bo sobie przypomniałem, a nawet udałem się do szafki, by to zweryfikować - że Songs of Love and Hate to jedna z trzech rockowych czy też popowych płyt, jakie sobie zostawiłem, gdy ok. 20 lat temu w ramach rozbratu z dzieciństwem wywaliłem cała resztę Beatlesów, Dylanów itd., nie wspominając pośledniejszych nazwisk.
Usuńbrawo. jesteś tak wybitnie dojrzały. tylko czemu się wciąż bawisz lalkami?
Usuńz dojrzałością Cohena też wiąże się fakt, że nastawił stery na karierę piosenkarza w wieku ok. 10 lat późniejszym niż średnia rockandrollowego debiutanta, wcześniej zaś już borykając się na niwie literackiej.
Usuńa piosenka zaiste udana.
Każdy się bawi, czym chce, niektórzy np. wbijaniem w lalki szpileczek.
Usuńalbo igiełek w dzieci.
Usuńale co to ma do rzeczy?