Just before we go on to the next part of our song
Let's all make sure we've got the time.
Księżyc czerwcowy już wyszedł był z pełni i sam czerwiec zmierza ku końcowi. Zanim jednak to nastąpi, dobra okazja, żeby przypomnieć sobie o
„Księżycu w czerwcu”. Muzycznym.
Płyta, którą chciałbym naszym słuchaczom dziś przedstawić... O, przepraszam. Zapomniałem, że to nie audycja radiowa. A więc, w cyklu
„100 płyt, które zabieram do sadu”, zespół Soft Machine i jego trzecia płyta zatytułowana - w bezpretensjonalny sposób - Third.
Kupiłem ją sobie w czasach studenckich, a dokładnie w przerwie zajęć w nieistniejącym już Odeonie na ulicy Hożej w Warszawie. Gdy wróciłem na uczelnię, kolega zauważył ją u mnie, obejrzał i rzekł
„phi, tylko cztery kawałki?”.
Jakże się mylił! Ha, owszem, tylko cztery, ale takie, co oryginalnie wypełniały stronę płyty winylowej każdy. A więc zebrane na kompaktowej wypełniają ją z kolei niemal po brzegi, trwając po bez mała 20 minut.
Co to za muzyka?
Soft Machine oznacza się czasem etykietką
„Scena kanterberyjska”. Jest to jeden z nurtów wczesnego rocka progresywnego, ale Soft Machine gra coś, rzec można, obok. Rzeczywiście związki z tym miastem angielskim ma, lecz w ogóle całe zjawisko wydaje się wyolbrzymionym ułatwieniem klasyfikatorów. Owszem, istniały intensywne relacje personalne między grupami i wykonawcami związanymi z Canterbury. Owszem, niektóre brzmienia są zaskakująco podobne - ale to za sprawą pożyczania sobie instrumentów po prostu.
A więc
„Scena z Canterbury” jest to formacja bardziej towarzyska niż programowa - tak, jak to wbijano do głów w szkole na temat Skamandrytów.
Losy Soft Machine są o tyle nietypowe, że w przeciągu niecałej dekady skład grupy zmienił się wielokrotnie i to całkowicie. To znaczy, ci co tworzyli zespół u zarania, nie tworzyli go u zmierzchu działalności. Tylko inni.
Przewinęło się przezeń kilka znacznych postaci muzyki rozrywkowej lat 60. i 70., na przykład - Jack Bruce się sam przewinął w końcówce lat 70. Zakładał zaś współ- zespół... zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tej postaci.
Jednak to klawiszowiec Mike Ratledge, basista Hugh Hopper i bębniarz-wokalista notoryczny Robert Wyatt tworzyli klasyczny skład. W tym przypadku uzupełniony o stałych i niestałych członków-instrumentalistów dętych oraz skrzyyyyypka (dlaczego tak napisałem, okaże się).
Third to najlepsze dokonanie owego najlepszego z wcieleń zespołu, po chaotycznych wcześniejszych psychodelicznych błyskotkach i przed niewyróżniającym się już aż tak jazz-rockiem głównego nurtu. Na tej płycie jazz-rock jest dopiero otwierany, ba - współtworzony równolegle z jego innymi współtwórcami, głównie zza Oceanu (szczególnie jednego brzydkiego Murzyna oraz wariata-geniusza z głupią bródką... zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tych postaciach).
Świeżo wynaleziony jazz-rock w wydaniu Soft Machine lśni i mieni się w słońcu, jak śledź świeżo wyjęty z beczki!
Third zaczyna się tym samym dźwiękiem-dronem, co wydana w tym samym 1970 roku
Atom Heart Mother Floydów (zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tych postaciach, i o tej płycie). Na tym podobieństwa się kończą.
Słowo
„Facelift” oznacza zabieg wygładzania twarzy. Ale spróbujcie puścić ten otwierający płytę utwór Hoppera w towarzystwie, a zobaczycie, jak szybko wszystkie ryje się pomarszczą! Z wściekłości.
Jeśli na przykład, Czytelniku, zdarzyło Ci się pracować ze współpracownikami, którzy w czasie pracy lubią sobie umilać pracę puszczając hity z radia, albo co gorsza jakiś własny wybór gustu, uracz ich
„Faceliftem”, a uciekną z płaczem do mamusi, a po powrocie będą Cię przepraszać i obiecywać, że to się więcej nie powtórzy.
Po tym doznaniu - chociaż tak naprawdę wystarczy przetrwać jak załoga Odyseusza wstęp utworu - następuje wspaniała złożona kompozycja (lubię pleonazmy) Ratledge'a,
„Slightly All the Time”. Zaczyna się od przechadzki basu, który krocząc towarzyszy reszcie dźwięków przez całość kilkunastominutowego utworu. Dołączają pozostałe instrumenty z saksofonami na czele. Po kilku minutach i krótkiej ekspozycji organowej solują ponakładane warstwy fletu, którym sekunduje pierdzący organ. Ale znów do głosu dochodzą saksofony, chociaż organ stara się im w tym przeszkadzać - udaje mu się to zwłaszcza około 10 minuty. Kulminacja tych zmagań następuje jakieś dwie minuty przed końcem.
„Moon In June” - utwór który zainspirował dzisiejszy wpis - to jedyna piosenka na płycie. Hmmm, piosenka? No tak - są słowa, i towarzysząca im muzyka. Nawet chwytliwa! Ale to jedna z dziwniejszych piosenek znanych ludzkości. I nie mówię tu o tekście, choć nawet on jest ciekawy. Lecz nie o księżycu.
Żródła w Tatrach zgodnie twierdzą, że akompaniament do części wokalnej - bas i instrumenty klawiszowe - Wyatt nagrał sam. Tylko pozazdrościć zdolności. Dopiero w połowie, gdy zaczyna się część czysto instrumentalna, inni muzycy raczyli wyręczyć autora w ich obowiązkach! Może dlatego drogi Wyatta i Soft Machine rozeszły się wkrótce potem? W każdym razie daje o sobie znać psychodeliczno-surrealistyczna przeszłość i przyszłość autora.
Utwór ma pięciominutową kodę, w której na tle pulsujących żwawo organów pijacką pieśń rzępolą skrzypce. Efekt ten osiągnięty jest dodatkowo zwalnianiem i przyspieszaniem taśmy. Czy już dość awangardowo?
Tych, co interesują się historią muzyki rozrywkowej zachęcam do rzucenia uchem na wersję graną w BBC, ze zmienionym tekstem, który dotyczy... między innymi grania w BBC. Stamtąd drugi z cytatów, którymi oklamrowałem niniejszy wpis. Pierwszy jest z wersji płytowej.
„Out-Bloody-Rageous” to chyba najpiękniejsza kompozycja na płycie. Drugie dziełko Ratledge'a powinno zamienić się na tytuły z
„Faceliftem”, byłoby bardziej do rzeczy. W końcu oba są instrumentalne, więc co im szkodzi?
Otwierają je niezwykłe pętle syntetyzatorowo-organowych wstęg, co trwa dobre 5 minut, zanim muzyka nie pęknie w jazz-rockowy szczęśliwy popis. W połowie jazzowe galopady cichną, by dać miejsce większej liczbie dęciaków, wśród których prym wiedzie nadal jednak saksofon. Wreszcie wszystko się wycisza, by rozgrzać się na nowo, a w końcu... by powróciły przenikające się akwarelowe plamy motorycznie zapętlonych syntezatorów...
...
...
Pięć kwadransów z Third mija szybko, bo nienudna to, choć też nie najprostsza muzyka.
Momentami jest zaś prawdziwie uwodzicielska, żywa, błyskotliwa i emocjonująca, zwłaszcza w obu utworach Ratledge'a. Podobne walory znajduję później tylko w repetytywnym utworze
„Soft Weed Factor” z nagranej na żywo szóstej płyty Six. Kto wie? Może w końcu rzetelnie posłucham Fourth i Fifth?...
Music-making still performs a normal function:
background noise for people eating and talking and drinking and smoking.
That's all right by us, don't think that we're complaining.
After all it's only leisure time, isn't it?
91. Soft Machine - Third
W 2'30'' fałszuje.
OdpowiedzUsuńA tak naprawdę to świetna muzyka i czemu ja tego wcześniej nie znałem?
który z nich? :-)
UsuńNazwiska! ;)
UsuńTen, który w 2'30'' śpiewa.
serio fałszuje? na szczęście, to nie filharmonia. raczej fisharmonia.
UsuńOdeon do niedawna jeszcze istniał jako zwykła księgarnia, ale już od dawna bez części muzycznej. W czasach przedinternetowych zaopatrywałem się tamże nie tylko w płyty (mieli dość duży wybór bardziej ambitnej muzyki), ale i w muzyczną prasę zagraniczną różnego sortu, np Melody Maker czy New Musical Express, dopóki te nie upadły - najpierw w przenośni a potem dosłownie. Przynajmniej w wersji papierowej.
OdpowiedzUsuńOdeon był moim ulubionym sklepem muzycznym.
Usuńodchodzi postać świata, jaką znamy.
najpierw płyty przestały być biznesem, potem książki, czasopisma...
witaj, internecie.
Mozart nie żyje, Bach nie żyje...
UsuńProtestuję! Dost... Bach jest nieśmiertelny!
UsuńWcale przyjemne pitu-pitu. I to jest komplement, jakem dziecko wulgarnego rocka.
OdpowiedzUsuńtego Rocka?
UsuńA pierwsze widzę. Z wyglądu zresztą niespecjalnie vulgaris ;)
UsuńDołączam do grona ociemniałych, właśnie oświeconych - spieszę zagłębić temat :)
OdpowiedzUsuńCiekawe to, w życiu nie słyszałem, ale czuję się już za stary na poznawanie nowych piosenek.
UsuńIwona -> nic na siłę! powiem jednakowoż, że posłuchałem owej płyty przy okazji wpisu pierwszy raz od dość dawna i znów przyssałem się do niej na szereg przesłuchań.
OdpowiedzUsuńniestety, jakoś nie chce działać link jutubowy, kierujący do środka płyty. dopiero gdy się go skopiuje i wklei, wtedy tak.
mam na myśli ten wskazany fragment fletowy ze "Slightly All the Time"
http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=Ovor_ZWrAm8#t=1488s
warto też zwrócić uwagę na
- finał tegoż utworu
- jak organ Hammonda akompaniuje śpiewanej części "Moon in June" (najlepiej ze słuchawkami)
- pracę perkusji w drugiej części "Out-Bloody-Rageous" oraz
- całą resztę
:-)
Piotr H. -> też tak zdarza mi się myśleć ostatnimi laty. na szczęście zdarza się i poznać coś nowego, i szczerze się zachwycić, więc jeszcze nie jest najgorzej.
Nawet, nawet. I wolę kawałki instrumentalne, bo ten skrzypiący wokal niby pasuje do sposobu grania i w ogóle, ale jednak irytuje. Jeśli dżezrok, to jednak koledzy zza oceanu − z bródką i czarny brzydal − jakoś tak bardziej mi podchodzili zawsze.
OdpowiedzUsuńno tak, może trzeba się przyzwyczaić do barwy głosu Wyatta. albo zacząć znajomość z "Third" od jego utworu, jak to było w moim przypadku (program III PR). można wtedy również zwrócić uwagę na jego następny zespół, Matching Mole i solowe dokonania z płytą "Rock Bottom" na czele.
Usuńw czasie jej nagrania był już inwalidą sparaliżowanym w wyniku wypadnięcia z 5-go piętra. przedtem i potem zdążył jeszcze pobyć komunizującym komunistą, za co w jakimś wywiadzie ostatnio ujmująco przepraszał polskich czytelników i słuchaczy.
;-) tak więc ciekawa postać i scattuje takoż.
Polecanki wpisane na listę do odsłuchu w najbliższym czasie; może się przekonam. Poza tym Moon in June okazuje się jednak być tzw. growerem. Całe popołudnie nie mogłem przestać mruczeć pod nosem fragmentu o muzyce jako hałasie w tle ;)
Usuńcha, cha, znam to! też to miałem nie raz i ostatnio teraz właśnie.
Usuń