Mądrość życiowa głosi, że od Polaków za granicą należy trzymać się z daleka (Choromański,
„Głownictwo, moglitwa i praktykarze”).
Przysłowie głosi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
A ja mówię, że prawdziwych przyjaciół znajduje się w biedzie w Polakach za granicą.
Przykład. Niby nic, a cieszy:
Wybieramy się z Em. na wycieczkę weekendową w kraju wiecznej depresji.
Jest rozkosznie – świeci słońce, muzyka gra, mkniemy wesoło pomimo tej depresji...
WTEM! gaśnie radio. Co, u dupy?! Długo się nad tym nie głowimy, bo zaraz gaśnie i wszystko inne. To znaczy pojazd. I pojazd ten toczy się jeszcze przez jakąś połać lądu w depresji, poczym staje. Na poboczu, gdzie skręcamy „ostatkiem sił”. In the middle of nowhere, jak to mówią.
No doprawdy, niemiła to niespodzianka. Pchlpchlpchlpchl... pchlpchlpchlpchl.... Nie zapala. Co robić?! Przede wszystkim – wysiąść. Po drugie – zajrzeć pod maskę. Ale co pod tą maską? Wszystko po staremu – jakieś tam blaszane garnki, rury i zwoje. Stoimy. To znaczy stoi pojazd, stoimy przy nim i my. Drapię się po głowie i patrzę na te garnki. Po drodze śmigają niskoziemskie wozy a ich woźnice gapią się na nas. I tak mijają cenne minuty. Niby jest gdzieś jakaś pomoc drogowa, assistance, czy coś, ale...
Aż tu nagle nadjeżdża busik. I staje. I on ma polskie tablice. I wysiadają niewątpliwie Polacy. Niektórzy wąsaci. Inni znów młodzi. I mówią
- Widzimy, że państwo z Polski. Może jakoś możemy pomóc?
- Hmmm, no tak... Choć właściwie, to nie. Automobil się nie rusza (wbrew nazwie). Nie wiemy, czemu.
- Zaraz się zobaczy! – Rodacy patrzą pod maskę. Widzą garnki, rury, itd. Każdy ma inny pogląd.
- To świece.
- To paliwo.
- Akumulaaator.
Ale te dywagacje martwego motoru nie uleczą. Co robić? Kierowca mówi:
- Słuchajcie, właśnie wracamy na kwatery z pracy (firma konserwuje wielkie zbiorniki w pobliskim porcie – specjaliści jeżdżą na szelkach alpinistycznych i konserwują tę stal).
Odstawię moich pasażerów i wrócę was gdzieś pociągnąć.
- Świetnie! Dzięki!
Rodacy oddalają się. Czekamy. Stoimy na poboczu. Stoi i błyszczący trójkącik, bo prądu nijakiego u nas nie ma. Niskoziemcy mijają nas i gapią się. Nagle jeden staje. Tablice miejscowe. Wysiada i mówi w języku Reja:
- Widzę, że państwo z Polski. Może jakoś mogę pomóc?
- Hmmm... właściwie, to już nam pomagają inni Polacy... Ale dziękujemy. Chociaż, może wie pan, gdzie tu najbliższy warsztat?
- Jest Jakobs w Kinderwijk, Hendriks w Langedijk i Peters w Beterkijk. Peters jeszcze powinien być otwarty.
- Dziękujemy!
Za jakiś czas wraca dwóch chłopaków busikiem. Biorą nas na hol. Ale liny nie mają. Mają tylko swoje alpinistyczne szelki. Jazda z duszą na ramieniu, bo te szelki rozciągają się tylko do półtora metra, a skracają tylko do pół. A hamulce – z racji braku prądu – słabo, słabo. Cały czas trzymam rękę na pulsie i na ręcznym. Żeby tylko w nich nie wyrżnąć! Ale w końcu dojeżdżamy cało i sprawnie do Beterkijk.
Wprawnym okiem pan Peters ocenia sytuacje i stawia diagnozę: nie ma paska klinowego. Się zerwał, oderwał i odpadł. Zniknął. Czy się da naprawić? Dlaczego nie miałoby się dać naprawić? Ale dopiero w poniedziałek...
Dlatego musimy wracać autobusem. W oczekiwaniu, idziemy na pintje do knajpki na ryneczku. W środku właścicielka i dwa psy. Psy szaleją. Jeden wabi się Dizzie. Dyzio. Właścicielka, a jakże, była w Warszawie na wycieczce. Z Beterkijk? A tak. Omalże nie wracamy z Dyziem.
Ale to już inna historia.
Dzięki, rodacy!
Koniec.
No panie, toż to prawie ku pokrzepieniu historia jest :) Odpukać - jeszcze mi się taka nie zdarzyła, choć parę śmiesznych z rodakami za granicą już było.
OdpowiedzUsuńano ku pokrzepieniu.
OdpowiedzUsuńa mówi się, że Polacy to nie, ale inne nacje, a zwłaszcza jedna, pokrewna nam, to sobie pomagają w potrzebie.
to mi zresztą przypomina inną, przeczytaną historyjkę...