27 października 2012

Let It Be


Ten blog przypomina warkoczyk małej dziewczynki. Dlaczego warkoczyk? Bo pewne wątki i tematy powracają przeplatając się z innymi i przeplatają się powracając. Dlaczego małej dziewczynki? Nie wiem.

A, już wiem: bo niektóre zagadnienia pojawiają się częściej, a inne rzadziej i brak w tym regularności. Warkoczyk jest, że tak powiem, amatorski. Partacki. Dominuje w nim kosmyk ze zdjęciami kościołów, których ludzie nie chcą oglądać (Helen Mirren). Cienki jest za to ten ze zdjęciami nagich ludzi, które wszyscy pragną oglądać (H. Mirren).

W ostatnich czasach zaniedbaniu, zapomnieniu i zachwaszczeniu uległ również wątek o muzyce. Za to pełno tu zabytków, kotów i pejzaży...
Trzeba naprawić sytuację i w warkoczyk wpleść znów kosmyk muzyczny. Barokowy koncept udziału muzyki w tym blogu miał polegać na krótszym lub dłuższym opisie jednej ze stu płyt, które "wzięło by się na bezludną wyspę".
W serialu do tej pory udział wzięły 1… 2… 3… 4... pozycje. Niewiele, zważywszy, że pozostało 96. W tym tempie zejdzie chyba do końca następnego kalendarza Majów...

No to z grubej rury! A raczej długiej - bo długo będę ględził.



Opisane już wydawnictwa, może z wyjątkiem Animalsów, zaliczają się do zjawisk dość niszowych. A oto zespół ogólnie znany i szczególnie lubiany: The Beatles. Moim skromnym zdaniem, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z całej gamy czynników, które pewne porównania czynią bezzasadnymi: najlepszy zespół rockowy jak dotąd. Lecz - o dziwo - pokrywa się ono (moje skromne zdanie) z powszechnie przyjętą opinią krytyków, jak i szarego ludu...

A było to tak (nie, to nie historia Beatlesów, bo kogo ona może obchodzić, a moja historia, aczkolwiek też - kogo ona może obchodzić):
Jako młokos słuchiwałem różnych tam rzeczy, ale dość przypadkowo - z telewizji i radia (Rozgłośnia Harcerska!). Aż tu nagle - wciąż jeszcze jako młokos - u kogoś szperając po płytach (analogowych) wyszperałem składankę „czerwoną”, czyli The Beatles 1962-1966. I to było olśnienie! A poznać część drugą składanki, czyli The Beatles 1967-1970, i w ogóle całą dyskografię było olśnieniem jeszcze większym!

Kolejne poznawanie poszczególnych płyt było serią epokowych odkryć! A zbiegło się to akurat z początkiem kapitalizmu w RP, w tym również geszeftów, jak "wytwórnie płyt" w postaci kaset, bardziej lub mniej chałupniczo kopiowanych z CD. No więc na rowerku pedałowałem co jakiś czas na warszawski Ursynów do stoiska (sic!) z wypożyczalnią gier (sic!), gdzie zaopatrywałem się w kolejne pozycje dyskografii Beatlesów. I słuchałem tylko tego, niemal na okrągło!

Beatlemania oczywiście przeszła mi z czasem i z wiekiem (wkrótce wówczas bowiem doświadczyłem muzycznego doświadczenia, które do reszty zdeterminowało mój rockowy kierunek zapatrywań, itd. itd. ale o tym następną razą). Przeszła, ale szacunek dla tak zwanego dorobku został.

Z rzeczami tak dobrze znanymi a i przy tym lubianymi, ma się tak, że się ich już prawie wcale nie słucha. Czasem jednak nachodzi człowieka faza na odświeżenie wrażeń, i aż dziw bierze, jak dobra to muzyka. Może właśnie dlatego, że robi się przerwy? W przypadku Bealtesów, poza samą jakością ich muzycznego dorobku, dodatkowy walor jest taki, że był to zespół, który zszedł ze sceny (w sensie przenośnym, ale wcześniej i dosłownym) w szczycie rozwoju swoich możliwości. Nie zdążył w ten sposób - jako jeden z naprawdę nielicznych - przejść zwykłej ścieżki, i zaliczyć syndromu zwanego: Dobry Zespół, Który Zszedł na Psy, który zaliczyły prawie wszystkie inne zespoły (i wykonawcy).

Wspomniane zestawienie stu najbardziej cenionych płyt, nie jest uszeregowane wartościująco, to chyba nie byłoby możliwe. Ale... jeżeli The Beatles to dla mnie niemal od stuleci niezmiennie zespół numer 1. a najbardziej z ich dyskografii – i tu już zupełnie wbrew powszechnie przyjętej opinii krytyków - cenię Let It Be, wypadałoby, że jest to właśnie płyta numer 1. Czy tak jest? Trochę tak, ale też nie, bo gdyby na torturach diabły kazałyby mi wskazać płytę, którą uważam za najwybitniejszą w ogóle, wskazałbym... inną. O której innym razem.

Tak, tak, oczywiście zdaję sobie sprawę z ogólnego bezsensu takich rankingów. Muzyka ma wszak wiele kategorii wagowych, z których różne płyty nie powinny sparingować ze sobą. Wiele też zależy od czegoś, co można nazwać "bieżącym gustem", który zmienny jest. Nie mówiąc o tym, że samo pojęcie "płyty" nie zawsze znajduje zasadne zastosowanie - np. trudno na albumy odmierzać dajmy na to takie zjawisko, jak kwartety Beethovena.

Tak czy siak więc, miejsce na liście 100 płyt, nie odzwierciedla "jakości" danej pozycji. Nie wiem też, czy możliwe byłoby wykrojenie z niej "top 10" - zbyt "płynny" to zbiór. Ale Let It Be wchodzi!

Chociaż dziwna to płyta. Wynikła w bólach i nieporozumieniach (zaliczono nawet chwilowy rozpad zespołu!), jest szczątkiem podjętego i zaniechanego projektu, widmem innej, niewydanej płyty. Dość powiedzieć, że została nagrana ponad rok przed ukazaniem się, które nastąpiło już po (ostatecznym) rozpadzie zespołu, a kształt jaki finalnie przybrała finalnie przyczynił się do tegoż rozpadu.

Zarejestrowany w styczniu 1969 roku materiał przejął stuknięty producent, Phil Spector, i dodał od siebie tu i ówdzie to i owo w zakresie doorkiestrowania i dochórkownia niektórych utworów, ułożył też kolejność  i własny wybór kawałków, co jednym członkom zespołu było w smak a innym znów nie w smak. Faktycznie, niekoniecznie było to z korzyścią dla całokształtu (z drugiej strony, pierwotnie miał ów całokształt zawierać dansingowy cover "Save The Last Dance For Me" i dość miałką piosenkę McCartneya "Teddy Boy"...).

Lecz nadal, spod tej pozłoty przeziera rockandrollowa surowizna, która była naczelnym założeniem planowanego albumu - powrotu do źródeł po maksymalnie eklektycznym poprzednim wydawnictwie w dyskografii Beatlesów. Wystarczy rzucić uchem - i oczywiście nie chodzi o szmery i głosy ze studia, które poprzedzają lub kończą kolejne piosenki. To tkwi w nich samych. Nie dziwota jednak, zważywszy, że część z nich była nagrana live - w czasie zaimprowizowanego koncertu na dachu budynku Apple w Londynie*. Płyta planowana a zaniechana miała nosić - jak jedna z piosenek - tytuł Get Back, co właśnie sugerować miało cofnięcie się do korzeni i prostoty. Najlepszym przejawem owego powrotu jest wykorzystanie niewydanej wcześniej piosenki "One After 909", chyba pierwszej wspólnie napisanej przez Lennona i McCartneya, jeszcze w latach 50. Jej wstęp zagrany na żywo jest jednym z lepszych, siarczystych otwarć w historii rockandrolla.

Płyta ostatecznie wydana wyprodukowała kilka hitów (co mierzę częstotliwością pojawiania się na składankach i w radiu oraz odgrzewania przez innych artystów): "Across The Universe", "Get Back", "The Long And Windng Road" oraz "Let It Be".
Pierwsza z nich, "new-age'owa" kompozycja Lennona, jest trochę rozwlekła i niezbyt ją zawsze lubiłem, ale po latach doceniłem. Lepiej jednak wypada w wersji singlowej z chórkami i odgłosami zwierzyny (zawsze zastanawiałem się, czy dźwięk startującego ptactwa wodnego należał do katalogu EMI, i czy dokładnie ten sam wykorzystali Pink Floyd). "Get Back" to utworek cokolwiek błahy, lecz przyjemnie okraszony fortepianem elektrycznym towarzyszącego pechowym sesjom Billa Prestona. Właśnie głównie o polukrowanie "The Long And Winding Road" pompatyczną orkiestracją przez Phila Spectora zespół potknął się aż upadł. Po latach Paul McCartney na dziwacznej płycie Let It Be... Naked (która ani nie jest znaną dotychczas formą Let It Be, ani surową pierwszą wersją Get Back) wydał tę piosenkę bez werniksu Spectora, za to najwyraźniej sam nie powstrzymał się, by... dograć nowe solówy (!). Stara czy nowa, z polewą czy bez - jest to bardzo dobra piosenka w kategorii ballada. Najfajniejszym spośród tych hitów jest jednak chyba tytułowa piosenka albumu, też ballada, też McCartneya. Uwaga! Solo gitary jest na niej w lepszym brzmieniu, niż w wersji singlowej (SP z "Let It Be" uzupełniony o dużo wcześniejsze curiosum "You Know My Name (Look Up The Number)" był, razem z płytą długogrającą, ostatnim oficjalnym wydawnictwem Beatlesów). Bardzo w porządku piosenka, naprawdę.

To co kocham jednak najbardziej, to nie owe hity, a trochę przyćmione przez nie utwory: "Two of Us" (kapitalna piosenka, pierwotnie w dużo żywszym tempie - warto wyjutubować!), "I've Got A Feeling" - akt strzelisty McCartneya, w który mistrzowsko wpleciona jest piosenka Lennona "Everybody Had a Hard Year", dziwaczne "Dig A Pony" Lennona i wspomniana rockowa pierwocina "One After 909". W nich to zaklęty jest ten szczególny duch płyty, oraz to niezwykłe niezauważalne (w przeciwieństwie do "hitów") na pierwszy rzut ucha mistrzostwo Fab Four.

Tradycyjnie trafiły na płytę dwa utwory mojego ulubionego Harrisona. Kapitalny uduchowiony walc "I Me Mine" oraz "For You Blue". To ostatnie atoli nie jest najgenialniejszym utworem świata. Może szkoda, że nie znalazł się tu inny kawałek, których - jak się wkrótce miało okazać (All Things Must Pass) - Harrison miał całą szufladę, i z których część była ogrywana w trakcie sesji do Get Back. W każdym razie, jest to jedyny prawdziwy blues zagrany przez Beatlesów, z fajną partią gitarową.
Niestety, to jedna z dwóch płyt w ich dyskografii, na której nie śpiewa Ringo!

Let It Be uzupełniają dwie miniatury, każda poniżej minuty. Jedna to krótka tradycyjna piosenka liverpoolska "Maggie Mae", której obecność obrazuje zamierzony powrót do korzeni muzycznych zespołu. Druga to kuriozalne "Dig It", które zawsze bardzo mi się podobało. A potem, gdy w radiu usłyszałem wersję kilkuminutową, z wrażenia spadły mi kapcie! Dogłębne studia beatlesologiczne wykazały, że i tak owa czterominutowa wersja przeznaczona na płytę Get Back została wykrojona z kilkunastominutowego jamu, niestety! od pewnego momentu kompletnie zrujnowanego przez pewnego bachora, drącego w studiu japę do mikrofonu... Notabene nie jest to jedyny wydłużony jam o nazwie "Dig It" oraz w ogóle nie jedyny wydłużony jam zarejestrowany w czasie sesji ze stycznia 1969. No ale takie rarytasy są dla Bealte-maniaków, do których akurat się zaliczam.

W sumie 12 kawałków, wszystkie, nawet te miniatury, znakomite!

Szkoda, że wydając Let It Be... Naked zmarnowano szansę na rezurekcję planowanej wizji albumu, albo na prezentację czegoś ciekawszego z trwających 30 dni sesji, w czasie których Beatlesi zagrali dziesiątki kompozycji swoich i cudzych...

Jeśli ktoś przeczytał powyższe przydługie wynurzenia, w tym miejscu należy mu się nagroda:
wersja tytułowej piosenki z Let It Be, której jeszcze ludzkie ucho nie słyszało. He he.

95. The Beatles - Let It Be



* Internet przynosi codziennie nowe rewelacje. Jedną z nich jest na przykład to, że pomysł koncertu danego na dachu budynku w centrum miasta ku osłupieniu mieszkańców i wkurzeniu policji, nie był oryginalny: inny znany zespół z tamtych lat wykonał podobny numer chwilę wcześniej za Atlantykiem. Łatwo wyjutubować.

21 komentarzy:

  1. Przeczytałem z przyjemnością. Nie-Bitlomaniak-iem, ale oczywiście - kto nie zna Fab4? W młodej młodości była w domu kaseta przywieziona przez niewiadomo-kogo z koncertem Bitli - pamiętam, że Lennon w pewnym momencie zarżał ze śmiechu, choć nie kojarzę w jakim akurat utworze. To są okruchy pamięci z wczesnych lat 70., więc uprasza się o wybaczenie.

    Czekam na dalsze odcinki!

    OdpowiedzUsuń
  2. The Beatles to jeden z pierwszych zespołów, które poznałem - dzięki rodzicom. Nie, nie znali Fab Four osobiście, jeno w domu walało się sporo płyt. I poznałem tychże jeszcze w przedszkolu, a gdy miałem 5 lat - i tę sytuację pamiętam - zabrakło Johna Lennona. Było o tym w mediach głośno a że to był akurat głos ze słuchanych przeze mnie płyt, także mocno się tym przejąłem, szczególnie że ominęła mnie w dzieciństwie faza słuchania piosenek dla dzieci i od razu porwałem się na rozrywkę.

    Gdyby nie The Beatles, nie byłoby muzyki popowej, rockowej i jeszcze w wielu innych odsłonach w takim kształcie, jaki znamy dziś. Być może bardziej rozpoznawalną ikoną popkultury był Presley, ale to Beatlesi byli artystami rozwijającymi się, którzy proponowali co rusz coś nowego. Szkoda, że ich dwie ostatnie płyty wyszły w odwrotnej kolejności, niż zamierzona, ale tego się już nie zmieni.


    I życzyć tylko wszystkim wykonawcom takiego talentu do pisania chwytliwych melodii. Czy to będzie "The Long And Winding Road", "Yellow Sumbarine", "Something" czy nawet "All My Loving".

    A moim ulubionym Bitlem był George Harrison. A najmniej ulubionym - Jeff Lynne :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. IamI -> dziękuję za uwagę. są jakieś błędy typu szyk, literówka itp? bo już nie dałem rady przeczytać ;-)

    Marcin -> Presleya szanuję ogólnie za głos i dorobek, ale to zupełnie inna liga. Presley to był "idol" - piosenki pisali mu fachowcy. zasadnicza różnica, zważywszy, że Beatlesi od początku robili własny materiał (stopniowo zmieniając proporcje udziału cudzych utworów z ~50% do 0% już w połowie działalności).
    o roli TB w rozwoju (?) r'n'r (tudzież o kwesti J.L a P.McC.) pewnie jeszcze będę ględził przy następnej okazji.

    a gdybyś był przeczytał i zwinięty tekst, dowiedziałbyś się, że Harrison jest i moim ulubionym Bitlem ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytałem. Ale musiałem jeszcze dowalić Lynne'owi :D

      Usuń
    2. co od niego chcesz, przynajmniej wygrywa w kategorii "pudel".

      Usuń
  4. Nigdy nie ruszała mnie ich muzyka a jedyny kawałek który mnie w jakiś sposób porwał to cover Chucka Berry'ego "Rock And Roll Music". Cóż...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ok, niby wszystko rozumiem, ale akurat "Rock and Roll Music"?...
      słyszałeś, jak zaczyna się ich wersja "Long Tall Sally"? '-)

      Usuń
    2. Tak, ale dla mnie to akurat nadal nic szczególnego, "Long Tall Sally" natomiast lubię połączone z "Barbara Ann" w wykonaniu szarpidrutów z Blind Guardian :)

      Usuń
  5. No, ten, tego ten, jakby tu napisać - no nie lubiem Panów z Liverpoolu.
    Nigdy nie byłam fanką. Moi koledzy (może tu jest odpowiedź) znali, zbierali teksty piosenek. co w owych czasach nie było takie proste jak teraz. Nie zamierzam wchodzić w dyskusje o tzw wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętem Wielkiej Nocy, ani komu i dlaczego laur pierwszeństwa należy się.
    Tekst ku poszerzaniu wiedzy przeczytałam z przyjemnością. I Autora niniejszym pozdrawiam :)
    Za Elvisem P. też nie przepadam. Czekam z zaciekawieniem, w jakimiż to kierunku muzycznym powędruje Autor:) !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jasne.. poglądy typu "to najlepszy zespół" itp. są moimi poglądami prywatnymi, przedstawiam je powyżej bez tego zastrzeżenia, bo to oczywiste, i nie oczekuję, że będą dzielone we wzajemnej adoracji, przez osoby czytające.
      byłoby tylko fajnie, gdyby moja pisanina zachęciła kogoś do posłuchania, pierwszy lub n-ty raz.

      hmmm... chociaż samo przywoływanie postaci Elvisa w kontekście Beatlesów nasuwa pytanie: a czy znasz Ty ich twórczość?. sama ich ewolucja to tak szerokie zjawisko, że nie ma odpowiednika w innym popularnomuzycznym przypadku. itditd
      pozdrawiam również.

      w którym kierunku podąży wątek muzyczny? jakieś życzenia? ;-)

      Usuń
    2. Rozpoczynanie przygody z Beatlesami od składanki nie jest najlepszym pomysłem.

      Mnie uczył ich Kaczkowski, rozpoczynając edukację w Hamburgu, a kończąc na Abbey Road.
      Dzięki temu mogłem razem z nimi przejść tę drogę, kiedy poczynając od Misery, Long Tall Sally, czy Taste of Honey, doszliśmy do Sierżanta Pieprza, przemierzając drogę, której żaden zespół nie przeszedł nie tylko w tak krótkim, ale w ogóle, w żadnym czasie.

      Muzyka była przed Beatlesami i po nich, ale po nich, chcąc nie chcąc, każdy wspomni Beatlesów.

      Usuń
    3. dlaczego nienajlepszym? mnie nie zaszkodziło. ;-)
      Kaczkowski też wiele mnie nauczył, ale Beatelsów już znałem... także dzięki Janowi Gadomskiemu.

      Usuń
  6. Mogę wyznać, co mi szkodzi:), że słucham od lat wielu Pata Metheny. W młodości słuchałam Pink Floyd, The Doors, King Crimson. Przeszłam też sporą drogę z lubieniem Jona Andersona and Vangelisa. Mogę wyliczać dalej. ale na tym na razie poprzestanę. Jednakowoż na stare lata – znaczy się teraz - najbliżej mi do jazzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a Pat Metheny to nie jazz? w każdym razie tez pudel...
      poza tym spokojna głowa, wymienione składy mają swą reprezentację w "setce" ;-)
      jazz zresztą też.

      Usuń
    2. jazz, jazz:) - mało składnie się wyrażam - wiem:(

      Usuń
  7. Dziecięciem będąc, przyglądałam się ogromnemu posterowi na drzwiach od pokoju "starszej młodzieży@ w rodzinie. Dotykać mi owego posteru palecem nie wolno było, a bardzo chciałam, bo tam czterech panów było, a właściwe (jeśli dobrze pamiętam) to tylko głowy. Na moje pytania, kto to, dostałam odpowiedź zdawkową, że za mała jestem itp. I że Beatlesi to nie dla mnie ;) Odczekałam kilka lat, żeby samej stać się "starszą młodzieżą" i okazło się, że Beatlesi to jak najbardziej dla mnie ;)
    O.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie, nigdy potem nie widziałam tego plakatu. Coś mi się kołacze po głowie, że to znajomy artysta stworzył, ale pewna nie jestem. Przy okazji rozmów rodzinnych, dopytam ówczesną "starszą młodzież".
    O.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a nie, tak mi się skojarzyło, bo gdy byłem mały, taki plakat wisiał u kolegi-sąsiada :-)

      Usuń
  9. Mam wrażenie, że wszystko 'zaczęło się od Beatlesów'.

    W latach 70 - tych mozna było ich nagrań słuchac tylko w radio, a moja przyjaciółka miała wszystkie płyty, jakie się ukazywały, prosto z Londyno, więc, oczywiście, wieczory spędzałam u niej słuchając ich na okragło, potem z wieczorów zrobiły sie popołudnia, potem już bywało, że i ranki, szkoda było czasu na szkołę;(

    Masz rację, że "z rzeczami tak dobrze znanymi a i przy tym lubianymi, ma się tak, że się ich już prawie wcale nie słucha." - dziś nie słucham, ale wiem:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...