8 września 2011

You, nesco!

Organizacja zajmująca się rozwojem edukacji, działaniem na rzecz nauki i promocją kultury pod egidą Narodów Zjednoczonych zdaje się być wymarzoną synekurą dla wszelkich międzynarodowych pieczeniarzy i festyniarzy. A ponieważ także aspirujemy do szacownego grona - przynajmniej festyniarzy - nie omieszkaliśmy wbić się do ich kwatery głównej, by naocznie przekonać się, w jakim otoczeniu udają, że pracują.

Gmach UNESCO powstał w romantycznym okresie dominacji architektury modernistycznej, w końcówce lat 50. XX wieku, kiedy to powstawały ostatnie prace F.L. Wrighta, pawilony Expo w Brukseli, tudzież sztandarowe dzieła Arseniusza Romanowicza, i jest im pokrewny.
W tych czasach surowość materiału (żelbet, szkło) i prostota podstawowego języka architektonicznego modernizmu bywały łagodzone rozmaitymi obłościami i skosami (na co pozwoliła eksploatacja możliwości materiałów budowlanych) oraz nowatorskimi dekoracjami utrzymanymi w duchu epoki (wyklejanki ze stłuczonych talerzy, firanki w "pikasy").


Twórcami paryskiej siedziby UNESCO byli trzej wybitni architekci z różnych państw - ideę międzynarodowej współpracy kulturalnej wdrożono więc już w fazie projektu -  Bernard Zehrfuss (tak! ten! z Francji), Pier Luigi Nervi (z Włoch) i Marcel Breuer (cholera wie, skąd).
Ponadto, swoje trzy grosze wtrąciły, jako specjalna komisja, inne tuzy architektury tamtych lat: le Corbusier, Eero Saarinen, Lucio Costa, Walter Gropius i inni tacy tam.
Jak się zdaje, architekci dobrze się bawili w doborowej kompanii i za publiczne pieniądze, i to chyba niejednego państwa.


Jeżeli właśnie wspomnianymi zabiegami zmiękczającymi i zginającymi udało się nieco uczłowieczyć ten klockowaty moloch, to trzeba przyznać, iż jest to obiekt kompletnie antyurbanistyczny. Ogromną połać działki - cały kwartał - ogrodzono parkanem, by rzucić w środek kilka budowli, z których główna jest biurowcem na planie litery Y (skąd my, warszawiacy to znamy!). Ale z drugiej strony, w niezwykle "urbanistycznym" Paryżu nawet takie incydentalne nieliczenie się z istnieniem siatki ulic może ujść na sucho.
Całość ozdobiono wybitnymi dziełami sztuki wybitnych artystów tworzących ówcześnie.
Co jak co, ale jeszcze wtedy Wielka Sztuka nie była aż tak śmieszna, jak dziś.


To, ani chybi, Henry Moore. Za nim kinetyczna rzeźba Alexandra Caldera. Oraz coś, jakby nieodżałowany Supersam.


A tu, Juan Miró, fenómeno de la pintura. W tym opuszczonym zaułku nagle poczułem się jak w domu. Dlaczego? Długi czas trwało, zanim uświadomiłem sobie, że fragment tego malowidła zdobi obwolutę książki Jana Białostockiego "Sztuka cenniejsza niż złoto", którą pamiętam od zawsze z domu rodzinnego.


Betonowy ogród japoński. Jest nawet etatowy Japończyk na wyposażeniu.


A ów fresk na filarze to już całkiem nowy i, jak się zdaje, spontaniczny wkład w upiększanie zespołu.

Jednym z współorganizatorów UNESCO, u zarania jej dziejów, był nasz rodak, Antoni Słonimski. Podobno na początku mało kto wiedział na salonach, co ta nazwa znaczy. Czasem anonsowano go więc "Monsieur Slonimski avec madame Unesco". Kto inny zaś mu raz powiedział "Jest pan z Unesco? Wiem, to mały, ale bardzo dzielny kraj".





3 komentarze:

  1. Obejrzałem sobie ostatnio fajny film o Miro, z serii wydawanej w kioskach o artystach współczesnych, znaczy XX wieku. Bardzo ciekawy, choć szczerze mówiąc cena za jeden film trwający niespełna godzinę mocno przesadzona. Ale ponoć prawdziwa sztuka jest bezcenna.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...a w każdym razie, cenniejsza niż złoto.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...