Równo sześć lat temu na falach cyberprzestrzeni fotografią poniższą zainaugurował żem istnienie blogu pod tytułem „The Dead City”. Wczoraj przyszła pora pożegnać ów - jak to się dziś na takie rzeczy mawia - projekt.
Skąd się wziął?
Pozwolę sobie wyartykułować parę zdań na ten temat, może kogoś zainteresują.
Nie przespałem w Mieście ani jednej nocy, a więc zgodnie z własną klasyfikacją - nigdy w nim nie mieszkałem
(nie to, bym z niego nie wracał nad ranem). Był pomysł, by się tam sprowadzić, ale ostatecznie przeważyło zamiłowanie do morza, „zgubionych kapci” itp. Miasto też jest teoretycznie i tradycyjnie morskie, z morza bowiem się wzięło i morze je w końcu zabiło. Leży dziś słuszny kawałek od brzegu, a przytyka do niego tylko nibynóżką portu.
Z racji jednak przebywania we względnym podbliżu - 20 kilometrów - bywałem w nim regularnie częstym gościem. Trudno było nie bywać.
Po powrocie z tamtych rejonów, stworzyłem zestawik kilku fotografii ze zdjętym kolorem, a za to nasyconych
trochę
zabawą z naświetleniem, kontrastem i odcieniem. Ktoś je raz zobaczył i powiedział nieoczekiwanie: „jakie świetne zdjęcia!” Zachęciło mnie to do publicznej publikacji tej serii. Założyłem blog na góglowskiej placformie i przyjąłem formułę zawieszania jednego obrazka w każdy piątek o 21.00.
I tej zasady trzymałem się z konsekwencją godną lepszej sprawy, a blog zaczął żyć swoim życiem - tzn. rozrósł się ponad podstawowy zestaw zdjęć. Ponieważ adresowany był do widzów o m.in. międzynarodowym składzie, nadałem mu angielski tytuł wzięty wprost z angielskiej wersji tytułu opery (!), której fabuła miasta dotyczy.
W następnym roku, gdy znów zawitałem do Miasta, miałem już także i to konkretne zadanie, by nacykać materiałów z myślą o publikacji w cyberdzienniku!
Niestety, od tamtego czasu, czyli od lat bez mała pięciu, ani razu tam nie bawiłem. Fotozasoby zaczęły się więc wyczerpywać. Jakieś dwa lata temu jęły pojawiać się w „Martwym mieście” zdjęcia nieco przypadkowe i wysmażane trochę na siłę.
Tak bowiem krawiec kraje, jak mu materii staje.
Ostatnimi czasy nastąpiło zaś zaburzenie cotygodniowego rytmu. Aż nadeszła godzina - owszem, już jest - by przerwać cykl produkcyjny.
Wznowię ów „projekt”, jeśli znów tam kiedyś zawitam, amen. Na razie żegnam się z nim wyborem co lepszych kawałków, kończąc ulubionym zdjęciem z kormoranem.
A teraz pora przenieść motywy z Miasta do „Sadu rzeczy”, tym razem w wydaniu bardziej krajoznawczym.
Miejmy nadzieję, iż to tylko hibernacja...
OdpowiedzUsuńwiosna już blisko... ale Miasto daleko. ;-)
UsuńZ doświadczenia zarzucę truizmem, że takie przymarznięcia/wypalenia tymczasowe bywają ożywcze. Czego autorowi, sobie i oglądaczom Dead City życzę!
OdpowiedzUsuńz pustego, jak wiadomo, i Sralomon nie naleje.
Usuńmam jeszcze wprawdzie brazylion zezdjęć, ale to nie to samo już.
Muszę sięgnąć po Rodenbacha. ;-)
OdpowiedzUsuńczy nie lepiej sięgnąć po Hoegaardena lub Grimbergena?...
UsuńWiadomo że Hoegaarden jest najlepsze (zwłaszcza latem), ale do Bruges-la-Morte lepiej pasuje Rodenbach
Usuńracja, racja, mea culpa - nie zatrybiłem, zapomniałem o tej marce!
Usuńnb. dla "Bruges-Vivante" jest miejscowa: Brugse Zot.
UsuńW przyszłym roku Teatr Wielki ma wystawić "Umarłe miasto". A do Rodenbacha warto zajrzeć (jest na Wiki), żeby obejrzeć ryciny i jeszcze bardziej docenić twoje zdjęcia. Przeczytać też można, strawne, nawet bez "Rodenbacha". :-)
Usuńdzięki, chętnie sięgnę, gdy gdzieś znajdę - w gminnej bibliotece tego nie mieli. ale na operę to mnie wołami nie zaciągniesz.
Usuńjeszcze raz kajam się za skopanie gry słów - arcycelnej, dodam.
Do oper nikogo nie mam zamiaru zmuszać, bo sam nie przepadam. Choć muszę przyznać, że niektóre, w wersji koncertowej całkiem mi się podobały, np. "Orfeusz i Eurydyka" Glucka.
Usuńmnie z oper odpowiadają uwertury. gdy zaczną śpiewać... nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, czy wyć do wtóru.
UsuńTo prawda, że wiele oper słuchało by się lepiej w wersji instrumentalnej (unsangged?).
Usuńjest coś takiego - wyciąg fortepianowy. :-) ale nie ma wtedy orkiestry.
UsuńZawsze z przyjemnością się nowe wpisy śledziło. Z czytnika rss zdecydowanie wyrzucać nie zamierzam, a nuż kiedyś z zaskoczenia coś się nowego pojawi?
OdpowiedzUsuńwpisy - to chyba za dużo powiedziane :-)
Usuńale dziękuję za przyjemnościowe słowa.
nb. jestem strasznym mamutem, bo nie wiem, co to czytnik rss, a na dodatek nie potrzebuję go ;-)
Niech sobie wisi w cyberprzestrzeni, zawsze można wrócić - autorowi i czytelnikowi/oglądaczowi:)
OdpowiedzUsuńdzień dobry.
UsuńZaglądałam regularnie, daj znać, jak projekt 'się obudzi" :)
OdpowiedzUsuń"wszystko, co ma początek, ma też swój kres" ;-)
UsuńZaglądałam i ja. I szkoda bardzo! Bardzo!
OdpowiedzUsuńAle taki "przestój" czasem dobrze robi (wiem po sobie :))
O.
dzięki za szkodę. :-)
Usuńjak wspomniałem, przestój zależy od zasobów materiałowych...
nie od chęci, czy niechęci.