7 grudnia 2012

Time Out

Który rok był najlepszy dla rocka (cóż za gra słów!)? 1969? 1970? 71? A może 73? Gorące spory wśród melomanów całego świata trwają! W każdym razie, chodzi o przełom lat 60. i 70.

Dla jazzu natomiast analogicznym „złotym wiekiem” były lata o dekadę wcześniejsze, czyli przełom 50. i 60. Za najbardziej znamienny można uznać zaś rok 1959.
A przynajmniej dla mnie jest to data w pewien sposób symboliczna, reprezentująca końcówkę lat pięćdziesiątych, i którą pozwoliłem sobie z lekka wyidealizować. Nie tylko w odniesieniu do jazzu, ale i do rock’n’rolla a nawet do muzycznej popeliny typu easy-listening. Oraz do zjawisk pozamuzycznych, od szeroko pojętego designu albo wzornictwa (cadillaki i żelbetowe łupiny), przez kinematografię, po takie, wydawałoby się mało znaczące, jak elegancja mężczyzn i – last but not least – fenomenalna moda kobieca!

W jazzie – podobnie jak w rocku 10 lat później – mamy nagromadzenie ważnych bądź zjawiskowych (lub jedno i drugie) publikacji nagraniowych. Widać, musiał jakiś szczególny zeitgeist wiać i ferment twórczy siać, czego skutkiem a może i przyczyną było, iż szersza niż węższa publiczność nie odwróciła się była od jazzu.
Stąd też, jeśli wytropię istnienie jakiejś płyty ze stemplem 1959, to wiem, że muszę jej przynajmniej posłuchać. A niektóre znich pojawią się w cyklu „100 płyt, które zabieram na lot transgalaktyczny”. Na przykład dziś.

Oto, wsród wielu genialnych płyt tamtego roku, pod nazwą Time Out, płody swojej pracy opublikował także The Dave Brubeck Quartet.
Tytuł, choć wieloznaczny, dotyczy metrum, rytmów, w jakich grają panowie od Brubecka, pianisty który właśnie kilka dni temu zakończył swój godny, 92-letni żywot.

M.B., mój jazzowy nauczyciel, twierdzi wprawdzie, że biali grać jazzu nie potrafią i nie powinni (w czym nie jest zupełnie bez racji!), ale ta płyta zadaje poważny cios takiej opinii (tylko szarpidrut kwartetu, Eugen Wright, był czarnoskóry).

Faktem jest natomiast, że jej zawartość muzyczną i w ogóle styl TDBQ, cechuje elegancja, wyszukanie i finezja. Nie jest to może, czego w jazzie poszukuję najbardziej i czego się po nim spodziewam, ale tutaj wspomniane cechy zasługują na najwyższy szacunek. Poza tym, osłuchałem się (od dnia, w którym tę płytę sprawiłem sobie – mój Boże, 14 lat temu) z tymi niezwykle melodyjnymi kawałkami, więc są mi bliskie i dobrze znane. Atoli jest jeden główny powód, dla którego włączam Time Out do listy 100 płyt, a imię jego: „Take Five”.

„Take Five” to niezwykła kompozycja. Czarowna i niezwykle optymistyczna melodia sopranowego saksofonu autora, Paula Desmonda, oparta jest na ostinatku basu i fortepianu. Lecz głównym bohaterem są bębny, i to wiadomo już od pierwszych dźwięków utworu. Poruszają się one po jakichś zupełnie niezwykłych, nieoczywistych rytmach. Zresztą – „nie był pomyślany jako hit, miał być solo perkusyjnym Joe Morello”. I to solo jest kolejną, po saksofonowej kantylenie i samej strukturze, nagrodą dla słuchacza.

Utwór ten towarzyszył wielu miłym momentom mojego życia – jak dotąd. Dlatego poproszę o odtworzenie go i na pogrzebie.

Poza tym epokowym kawałkiem, na uwagę zasługują: gonitwa-galop ze zmiennym metrum „Blue Rondo à la Turk” (na szczególną! w wieku 20 lat zbłaźniłem się mówiąc: o, jazzowa wersja „Rondo” The Nice!), walczyk-niewalczyk „Kathy's Waltz”, urocza ballada „Strange Meadow Lark", piosenka bez śpiewu „Three to Get Ready”, energetyczne „Everybody's Jumpin'” oraz godny, bo chyba najbardziej jazzowo jazzowy finał - „Pick Up Sticks”.

Ha! W ten sprytny sposób udało mi się polecić uwadze całą płytę Time Out!

Piękna płyta ma piękną okładkę z ilustracją w guście Joana Miró (nie jedyna to taka okładka 1959 roku!), a brzmi jakby była nagrana wczoraj. No, leciutko szumi, ale instrumenty brzmią również pięknie.

Zachęcam do posłuchu niezwykłego „Take Five” - o ile ktoś nie zna a ciekaw.
A Dave'owi Brubeckowi mówimy „Thank You (Dziękuję)”.


94. The Dave Brubeck Quartet - Time Out





9 komentarzy:

  1. Tejk Fajw to istotnie niesamowity kawałek. Nie pamiętam, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, ale mam wrażenie, że znam go od zawsze.

    Ten jazz z lat 50-tych to jest niezwykle easy listening w porównaniu z tym, co przyszło z latami 70->

    Całej płyty "Time Out" nie znam, ale może kiedyś poznam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. są takie utwory - w jakiś sposób wrośnięte w jaźń. ten mi się chyba nigdy nie znudzi.

      ale odnośnie jazzu lat 50. to nie do końca tak.
      wtedy wszak narodził się free-jazz (Ornette Coleman - The Shape of Jazz to Come, rok... 1959), choć co prawda jego apogeum - nurt zwany przeze mnie świnobiciem - to pierwsza połowa lat 60. (ostatnie płyty Coltrane'a). i to była najbardziej radykalna i nieschlebiająca (nikomu i niczemu) postać jazzu.
      a lata 70 to głównie fusion i funk spod znaku Davisa i jego trzódki (Headhunters, Return to Forever, Weather Report...).

      Usuń
  2. 1959 to był zaiste dobry rok, choć nie dla każdego szczęśliwy, poszedłem wtedy do pierwszej klasy ;-(
    DB wspominam - co zresztą naturalne - z lat nieco późniejszych, miałem szczęście być na JJ70 i słuchać kwartetu Brubecka z Mulliganem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. iść do szkoły to złe wspomnienie? zależy jak na to spojrzeć ;-)
      powinszować za to wspomnień koncertowych. jam się nie załapał, choć mam niejasne wrażenie, że DB występował kiedyś w pobliżu, więc chyba była szansa...

      Usuń
  3. Dziękuje - ale tak naprawdę te fotografie są z tegorocznego święta niepodległości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak? szczerze mówiąc, wietrzyłem jakiś podstęp '-)

      Usuń
  4. Lubię nawet tę płytę. Na jazz muszę mieć odpowiedni nastrój, wolę takie klimaty w stylu Keitha Jaretta ale Brubecka tak na skok w bok posłuchać lubię :)

    OdpowiedzUsuń


  5. Bardzo ładne epitafium.
    przy okazji pomysł na prezent muzyczny;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...