27 czerwca 2017

Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band

Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band
czyli Beatlesi psychodeliczni
czyli także Magical Mystery Tour
oraz Yellow Submarine
itd.


W początku czerwca przywiało z oddali fanfary oznajmiające 50. rocznicę wydania albumu Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band zespołu The Beatles.
To nie jest blog okolicznościowy, ale skoro otworzyło mi to w mózgownicy klapkę z tą nazwą, to czemu nie skreślić kilku zdań przy okazji?
Jest to płyta NIEWĄTPLIWIE szczególna. Z pewnością legendarna. Powszechnie uważa się ją za przełomową, odkrywczą i doskonałą. Zwyczajowo zajmuje pierwsze miejsce w zestawieniach albumów wszechczasów itp.

Dowiedziałem się owych rzeczy o tej pozycji, zanim ją poznałem. Uwierzyłem - jako człek bardzo wówczas młody - na słowo i tak więc ją przyjąłem, i postrzegałem od pierwszego odsłuchania.

Na fali tej famy była to też pierwsza rockowa - a może i w ogóle? niewykluczone! - płyta, jaką sobie kupiłem. W sklepiku MegaDisk, który mieścił się przez lata na zapleczu warszawskiego Nowego Światu, ale wówczas w Alejach Ujazdowskich przy placu Trzech Krzyży (w gmachu Ośrodku Doskonalenia Nauczycieli, dawnym Gimnazjum Królowej Jadwigi). Kosztowała mnie 195.000 złotych (dzisiejsze 19,50) - co było ówczesną tzw. pełną ceną (dziś to ok. 50 - 80 złotych, w zależności od sklepu), a dla mnie - ruiną finansową. Zwykły kompakt w plastikowym pudełku był dodatkowo umieszczony w tekturowym futerale wysokości mniej więcej płyty winylowej. Ciekawostka. Na tej tekturce umieszczona jest w pomniejszeniu wycinanka (!) pierwotnie obecna w wydaniu winylowym.

Czas jednak dokonał kontroli jakości i dla mnie - wielkiego miłośnika twórczości Beatlesów - jest to teraz płyta bodaj czy nie NAJSŁABSZA w dorobku grupki!

Oczekiwania najpierw, legenda potem, wpływ na innych muzyków epoki i późniejszych, wreszcie znamienna, osobnej wagi okładka itd. itd. - cała otoczka! - znacząco przerosły bowiem jej rzeczywistą zawartość muzyczną.
I chyba w tych wszystkich naddatkach tkwi jej sukces, znaczenie i inspiracja dla świata (pop)kultury. Trzeba przyznać, że jest to jedna z pierwszych (może druga) płyta z taką starannością i zamysłem wyprodukowana. Że aż nazywa się ją pierwszym (albo drugim) koncept-albumem (tym pierwszym ma zaś być Pet Sounds Beach Boys...). Faktycznie: utwory są połączone, jest wstęp i repryza, mamy sporo dźwiękowych niespodzianek i dodatków nadzwyczajnych. Na przykład niby-publiczność obecna na występie Orkiestry sierżanta Pieprza. Przebogate instrumentarium też nie jest oczywistością, zwłaszcza jak na owe czasy. No - dużo się na niej dzieje. A jednak...

"Getting Better", "Lovely Rita", "Good Morning, Good Morning", "When I'm Sixty-Four", a nawet słynna aluzja do kwasowego tripu "Lucy in the Sky with Diamonds", to piosenki sprawnie napisane i poprawne, bardzo przyjemne. Ale i puste jak wydmuszka. Z czym do ludzi? Czy z tego naprawdę ma się składać album przełomu i wyznaczania nowych horyzontów??

"She's Leaving Home" był chyba jedynym numerem Beatlesów, który odpuszczałem sobie z zasady, nawet w czasach, gdy wierzyłem opiniom o Sgt. Pepper's...

Nawet mój ulubiony George Harrison w swoim jedynym (niestety) numerze lekko zawodzi. W dwóch znaczeniach tego słowa: jest to bowiem najgłębiej zanurzony w hinduskim sosie kawałek dźwiękowy w karierze grupy. Niestety - summa summarum lekko nudny. Przez niego pewien czas w swym życiu myślałem, że nie lubię muzyki hinduskiej! Na szczęście się myliłem...

Co jest więc dobrego na płycie?
Utwór tytułowy i otwierający - odznacza się niejakim pazurem, zwłaszcza w swojej krótkiej repryzie kończącej (prawie) zestaw.
"With A Little Help From My Friends" - fajna piosenka, jak skrojona dla Ringo; trudno jej nie lubić, podobnie jak śpiewanej przez tego sympatycznego perkusistę "Yellow Submarine" z poprzedniego albumu. Atoli prawdziwie rockowy potencjał wydobyła z niej dopiero pamiętna wersja Joe Cockera...
"Being for the Benefit Of Mr. Kite!" - lennonowska psychodelia wyższej próby, ewokująca szczególne nastroje. Jest i psychowalczyk.
"Fixing A Hole" - ciekawa i chyba trochę zapomniana, czy raczej przytłoczona przez inne, kompozycja McCartneya.

No i wreszcie: "A Day in the Life".
Jedyny utwór, który dorównuje zapowiadającej nowe czasy muzyczne, nagranej w początkach sesji do płyty, jeszcze u schyłku 1966 roku, piosence "Strawberry Fields Forever".
No tak. To podobnie jak i ten kawałek, rockowe arcydziełko Lennona. Nawet fragment od McCartneya wpleciony w środek, wesołkowaty na modłę piosenek wymienionych na wstępie, nie psuje kompozycji. Może nawet prawem kontrastu uwypukla jej walory. Szalone crescendo orkiestrowe i akord końcowy wieńczą dzieło.

Potem jest jeszcze słynny kolaż dźwiękowy, na oryginalnej, czarnej płycie niemilknący ad infinitum... Ale to jeden z walorów pozamuzycznych.


Co do "Strawberry Fields Forever", to nie zmieściła się na albumie, wydano ją na singlu. Z drugiej jego strony - McCartneya "Penny Lane".
Znów, jak i w przypadku "A Day in the Life", widać tu różnicę gatunkową w potraktowaniu podobnego tematu przez obydwu naczelnych Beatli. Nie odmawiam McCartneyowi wielkiego talentu i licznych wspaniałych dzieł gatunku, ale... I "Penny Lane", i środkowy fragment "A Day in the Life" wypadają blado i błaho przy odpowiednikach Lennona.
"Strawberry Fields Forever" to utwór kapitalny i na swój sposób - choć to nigdy nie było dla mnie wyznacznikiem jakości w sztuce i dziedzinach pokrewnych - wyprzedzający swój czas. Poza wybitną kompozycją, jest to także arcydzieło szczególnej, poszukującej reżyserii dźwiękowej, czyli produkcji. Można sobie wyobrazić, że taką piosenkę spokojnie można nagrać i dziś.
Najwyżej powiedziano by, że jest mocno... beatlesowska.


Pozostałe wysiłki słynnej grupki z owego roku również po części okazały się błędne. Piosenka "All You Need is Love" odegrana w telewizyjnej transmisji na świat, była wspaniałym entrée i ostrogą do "lata miłości" czyli wakacji'67. Ale... no - to nie jest dobra piosenka. Pod warstwą chwytliwej pozłotki wyziera plastik. I koniunkturalność. Mimo Marsylianki jako wstępu, autocytatów i Micka Jaggera w chórku... No, ale sukces i legenda.

Na fali sukcesu, Beatle rzucili się ku kolejnemu przedsięwzięciu "artystycznemu". Była to - co już wszyscy zgodnie przyznają - kolejna porażka: telewizyjny film "Magical Mystery Tour". Jeśli przyszła by Ci, Czytelniku, skowronku Ty mój, z ciekawości chęć rzucić okiem - szczerze odradzam. Jest beznadziejny, a chwilami nawet obleśny. Cóż! Chłopcy znów za bardzo uwierzyli w swoje artystyczne posłannictwo, i że wszystko, czego tkną, zamieni się w złoto.

Broni się tylko muzyka. "I Am the Walrus", "The Fool on the Hill" - to klasyki, które trza znać.
A nawet jedyny w oficjalnym katalogu "instrumental": "Flying". Utwór tytułowy to też zacny - nieomal - funk. Ale chyba najciekawszy, najbardziej ambitny i być może najnudniejszy jest kawałek Harrisona, "Blue Jay Way".

Plusem obrazu jest wpleciony w chaotyczną fabułę występ nieocenionej - również zasługującej na swą blogową notkę - grupy Bonzo Dog Doo-Dah Band!

Warto odnotować na marginesie, że materiał z filmu oryginalnie nie ukazał się jako osobny LP. Wyszedł pierwotnie jako podwójna "epka". Dopiero później z tejże epki i singli, wydanych w roku wojny sześciodniowej, i które stanowią drugą stronę (czy połowę CD), ulepiono cały album pod wspólną nazwą.

Dziecięciem roku 1967 był też film animowany "Yellow Submarine". Ze względu na czas realizacji wynikający z ówczesnej ręcznej technologii, ukazał się w dopiero w 1969. A więc, kiedy inna była i muzyka, i nawet facjaty (już stricte hipisowskie) kwartetu, co właśnie schodził był z wolna ze sceny. Ten film dla odmiany zobaczyć można, a nawet - choć raz - trzeba! Choćby po to by uchwycić klimat chwili "lata miłości", w okolicach którego powstawał.

Do kanonicznej dyskografii zalicza się i soundtrack z filmu, noszący tę samą nazwę. Jest to jednakże komercyjna chucpa - zawiera tylko cztery premierowe piosenki, a całą stronę wypełnia miałka instrumentacja George'a Maritna. Niemniej, te cztery piosenki są godne uwagi, zwłaszcza (aż) dwa utwory Harrisona: "Only a Northern Song" i (szczególnie!) "It's All Too Much" - jeden z najdłuższych w dorobku grupy. Obydwa zresztą frapujące, i szkoda, że nie wzmocniły sobą "Sierżanta Pieprza"!

W mojej własnej krytycznej edycji dzieł wszystkich The Beatles, cztery nowe piosenki z YS włączam do dysku z MMT oraz singlami roku 1967.


Do listy "100 płyt, bez których nie sposób się obejść" zaliczyłem SZEŚĆ spośród sygnowanych przez The Beatles. Sgt. Pepper's... na niej brak, nie ma też Magical Mystery Tour, nie mówiąc już o Yellow Submarine.
Lecz może powinienem uwzględnić bez szemrania cały kanon, czyli 15 sztuk?
Wyznałem w tym wpisie, że nie cenię "Sierżanta Pieprza" i uważam peany tudzież pomniki mu stawiane za nieporozumienie. Ale czy można nie mieć "A Day in the Life" w swoim podręcznym katalogu? Czy da się pominąć ze zbioru muzycznego "Strawberry Fields Forever"? Zapomnieć "It's All Too Much"? Wyrzec się "Only a Northern Song", "I Am the Walrus" i "Being for the Benefit of Mr. Kite!"?
Przecież nawet te inne, przeszacowane, psychodelicznie płoche krawaty kawałki, które starałem się tu sflekować, to klasyki, które już dawno weszły do krwioobiegu...
No więc co z tym zrobić?


(zatem bez numeracji)
The Beatles - Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band  1967
The Beatles - Magical Mystery Tour  1967
+ The Beatles - Yellow Submarine  1969





16 komentarzy:

  1. Przypomniałeś mi, że na początku lat ... siątych, kiedy zdobycie płyt Beatlesów było sennym marzeniem, moja przyjaciółka miała kilka i całymi dniami słuchałyśmy ich, często kosztem lekcji, zarówno odbywania, jak i odrabiania;) Co, oczywiście miało swoje skutki, ale to nie to opowiadanie:) Było pięknie i do dziś mam do nich, Beatlesów, sentyment.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. od tego poniekąd są - by mieć do nich sentyment. kto by się lepiej nadawał? ;-)

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. a, nie tylko. może nawet bardziej 'ch':
      sjp.pwn.pl/slowniki/chucpa.html

      Usuń
    2. dopiero od 14 lat ta chucpa.

      Usuń
    3. w 2028 do normy wejdzie "rzeńszeń", "tżmiel" oraz "wezłem pieczywo" zamiast "wziąłem chleb"

      Usuń
    4. all you need is love.

      Usuń
  3. Nie narzucam się, ale skoro pada pytanie "no więc co z tym zrobić?", odpowiadam: policzyć swoje płyty, zostawić sobie co dziesiątą na pamiątkę, resztę sprzedać, co się nie sprzeda - rozdać, za zarobione pieniądze zrobić sobie prezent, a kolejne trzydzieści lat poświęcić na słuchanie muzyki, której się dotąd nie słuchało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. radykalnie - arbitralnie - bez sensu.
      i dlaczego dajesz mi tylko 30 lat - życia? zdrowia? słuchu??

      Usuń
    2. radykalnie - nie wiem, arbitralnie - co nas różni?, bez sensu - to arbitralna ocena.
      nie piszę, ile Ci daję, tylko na co można je poświęcić.

      Usuń
    3. po prostu mogę słuchać muzyki, której dotąd nie słuchałem, bez pozbywania się już słuchanej. na co takie patetyczne gesty, wyparcia i zaparcia?

      Usuń
    4. dla mnie to ani wyparcia, ani zaparcia, zwykłe porządki.

      Na pewno w jednym się zgadzamy: Lennon > Mc Cartney.

      Usuń
  4. Zawsze miałem ogromny szacunek dla The Beatles (poza sentymentem z lat dziecięco-młodzieńczych, gdy poznałem ich nagrania), ale nie umiem w sumie powiedzieć, że jakąś konkretną płytę lubię najbardziej. Wybrane kawałki z "Let It Be", "Abbey Road" czy "Revolver" i w zasadzie z wszystkich pozostałych płyt (oraz niealbumowe nagrania z singli) - proszę bardzo. Natomiast dziś w domu mam tylko dwie płyty Beatlesów w całości - wspomnianego Peppera oraz Let It Be.. Naked (czyli wersję ze zdjętą orkiestracją George'a Martina). I to, że mam akurat te, to czysty przypadek, równie dobrze mogło być Help czy Rubber Soul.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - też miałem
      - ale umiem
      - proszę bardzo
      - Phila Spectora
      - dobrze

      Usuń
    2. Tfu, Spectora. Martina zdjęto odgórnie jakiś czas temu.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...