Czasem zaczynają mi drżeć łapy, w głowie wirować i dziwna suchość w trzewiach... No dobra, bez przesady. Ale wtedy wiem, że muszę walnąć sobie w żyły życiowe odrobinę renesansu. A przynajmniej zażyć pigułkę gotyku.
Tak było ostatnio. Pobiegłem w tym stanie ulżyć sobie na Starówkę. Na chwilę objąłem czułym spojrzeniem kamienicę Baryczków, a potem kontemplowałem prezbiterium katedralne od Kanonii. Trochę pomogło. Może na jakiś czas wystarczy.
No ale Warszawa to nie Kraków, niejednokrotnie to konstatowałem, a Praga to nie Praga. Dóbr średniowiecza i odrodzenia nie mamy w mieście nadmiernego natłoku, a na dodatek najeźdźcy z kosmosu zniszczyli je nam mocno 70 lat temu.
Co pozostaje? Kraków tak daleko... Nawet i Kazimierz nad Odrą to osobna wyprawa co najmniej całodniowa.
Pozostają obrazki - cudze w książkach i własne w albumach oraz elektronowym patrzydle.
Korzystając z tych ostatnich, wystawiam więc na widok publiczny kolejne widoki z Ponidzia - tym razem z samiuśkiej jego samozwańczej stolicy, Pińczowa.
To bardzo ciekawe miasteczko! W paru wpisach postaram się przekonać o tym Czytelnika. Kto wie? Może nawet dwóch?
To tutaj włoscy muratorzy z importu odkryli dobrze już znane niezwykłe właściwości miejscowego kamienia, zwanego zaskakująco pińczakiem. Po wydobyciu bowiem jest on miękki, tj. podatny na obróbkę np. rzeźbiarską, a z biegiem czasu – wystawiony na działanie czynników atmo- i sferycznych – twardnieje.
Dlatego więc czołowa postać późnej odmiany polskiego renesansu – wpadającej w tzw. manieryzm – Santi Gucci, miał w Pińczowie swój warsztat kamieniarsko-rzeźbiarsko-detaliczny, rozprowadzając po całym kraju płody swojego i nieswojego kunsztu.
Na miejscu – to znaczy w Pińczowie, rozumiesz, Piotrek – wystawił sobie i nam jego pomnik. Jest nim kaplica świętej Anny, położona samotniczo na wzgórzu o tejże nazwie górującym nad miastem. (Ponieważ garb wzniesienia ciągnie się z północy na wschód - stało się to genezą powiedzonka „w Pińczowie dnieje” - że niby jakieś aktualności są tak z pozoru świeże, jak fakt wschodu Słońca dla pińczowian).
Kaplica powtarza zasadniczo typ zapoczątkowany wawelską Kaplicą Zygmuntowską, a potem powielony w dziesiątkach różnych przykładów rozsianych po całej Rzeczpospolitej. Wyjątkowe jest jednak to, iż jest bytem samoistnym i samodzielnym, to znaczy nie towarzyszy na zasadzie doklejki większemu organizmowi, jakim jest bryła kościoła. Nie jest też – równie wyjątkowo – czyimś mauzoleum grobowym. Tu stanowi cel sam w sobie, jako taki i osobno odrębny*.
W porównaniu z typowym modelem kaplicy „pozygmuntowskiej”, składającej się z prostopadłościanu podstawy, bębna-tambura i tkwiącej na nim kopuły z latarnią, kaplica pińczowska program ma zredukowany do podstawy i bezpośrednio na niej osadzonej kopuły (z latarnią).
Jako obiekt wyizolowany z budowlanego otoczenia i figurujący na wzgórzu, nic na tej redukcji nie traci!
Wnętrze traci może trochę światła naturalnego, bo zazwyczaj w takim tamburze tkwią okna. Wewnątrz kaplicy pińczowskiej nie byłem i być może jest tam mrocznie, oprócz latarni jest tylko jedno okienko. Nie szkodzi. Jak wspaniałym w swojej prostocie pomysłem jest nakrycie sześcianu bazy, czyli właściwego pomieszczenia, bezpośrednio kopułą! Organicznie wyłania się ona z zarysu dachu czterospadowego , a kształt jej jest również niemal idealnie hemisferyczny. Ten zestaw brył powtórzony jest z niewielkimi a koniecznymi zmianami proporcji w kruchcie dostawionej do jednej z czterech ścian, przez co kaplica wygląda jak krowa z ciołkiem, klacz ze źrebięciem albo locha z warchlakiem.
Przy tym wszystkim jedynym „doinwestowanym”, jak by się dziś brzydko powiedziało, detalem jest wydatny gzyms kroksztynowy podpierający kopułowy dach i obramienia drzwiowe z ulubionymi przez Gucciego rozetkami.
Jednym słowem: majstersztyk.
Jest to moje osobiste zdanie, a nie opinia historyków sztuki, którzy mogą mnie pocałować.
Nie odmówił sobie zatem Jan Dzidowski, uczeń V klasy czes.-pol. (! – wykrzyknik mój) gimnazjum, wyryć się sto lat temu na wieczną (wietrzną?) rzeczy pamiątkę w stwardniałym już pińczaku.
Kaplicę zaś – podobnie jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie – widać z różnych miejsc w miasteczku. A do rzucenia na nie ciekawym okiem zapraszam w następnych odcinkach ponidziańskiej soap-opery.
*) wiem, przesadzam
Kruchta zaprawdę słuszną jest.
OdpowiedzUsuńa przy tym nie jest słusznych rozmiarów.
UsuńA komu mało, zawsze może sobie zafundować postmodernizm w czopku :D
OdpowiedzUsuńchyba homeopatię, przecie postmodernizm to coś, czego nie ma.
Usuńale, ale! mamy już dwóch czytelników!... o ile czytali...
Czytali. A w ogóle kamienie najskuteczniej usuwa się laserem albo wojną.
Usuńaha... pytanie więc, czy lepsze jest usuwanie kamieni wojną, czy "porodem" przez cewkę moczową?
Usuń"Kamienie najskuteczniej usuwa się laserem albo wojną"
UsuńZrobię z tego plakat ładną czcionką i powieszę obok gierkowskiej meblościanki, od której krwawią mi oczy. I spojrzę ku pokrzepieniu. Czasem.
Co do nerkowców to falą dźwiękową się usuwa. Może tymi kawałkami muzycznymi co polecałeś, choć raczej nie Beirutem ;)
w Beirucie też dużo kamieni się było rozpadło.
Usuńnatomiast ja żadnych kawałków nie polecałem.
Ależ panoramą, jak prawie z naszego pajaca! No to trza się będzie kiedyś na organoleptykę zapisać :)
OdpowiedzUsuńchyba są wolne miejsca. ;-)
UsuńKaplica jakich mało. Prawdziwa samotnia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)*
zaiste zaprawdę dość tak.
Usuńnie zaś atoli by było stamtąd daleko do cywilizacji.
Cieszę się że zostawiłeś komentarz na moim blogu, więc mogłam odkryć, jak piszesz "jeszcze jednego niepotrzebnego bloga". Według mnie jest bez wątpienia przydatny, znalazłam tu wiele interesujących miejsc niebanalnie opisanych, więc z pewnością będę zaglądać w przyszłości. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńdziękuję. drugi podtytuł (którego nie widać) brzmi: "pokazuję to, co mi się podoba". ostrzegam, że z tym może być różnie ;-)
UsuńZdaje się, że we wnętrzu tej kaplicy nie postała jeszcze ludzka noga. Mniej więcej tak uzasadniano nam brak slajdów z wnętrza podczas wykładu "szt. nowoż. pol." równo piętnaście lat temu. Nota bene, wykład był o tym, że to majstersztyk. Z młodzieńczym entuzjazmem pojechaliśmy zdobyć klucz i wykonać slajd w darze dla uczelni. I nic - przeszukaliśmy Pińczów, klucza nie było. Ale trasę rowerową Kielce - Sandomierz wspominam z rozrzewnieniem. Jeździły jeszcze pociągi z Sandomierza.
OdpowiedzUsuńtrzeba próbować szczęścia w lipcu:
Usuńhttp://www.pinczow.com/kultura/przechadzka/pin5.htm
jedziemy?
Szczęście w lipcu - to jest dobry plan!
UsuńChoć staczanie jajek ze szczytu byłoby jeszcze lepsze.
szczęście w lipcu, a światłość w sierpniu.
Usuńjajka zaś możemy stoczyć spod świętej Anny w Warszawie.
Ale jakże to tak? Mientki a twardnieje? Ten kamień. Toż to cud. Chyba opuściłam jakieś zajęcia a materiałoznawstwa, meh.
OdpowiedzUsuńJa się krzepię barokowym bebechem kościelnym z dodatkiem ogranów.
Ostatnio pokrzepiałam się Krakowem. W całości. Zażyłabym jakiegoś opactwa lub zamku, ale nie tego różowego.
coś się w nim wytrąca na powietrzu i coś krystalizuje. normalna sprawa, jak z ludźmi.
Usuńa gdzie to dają zajęcia materiałoznawstwa?
i co to jest różowy zamek? jakiś "Gentlemen Club"?
Jest i kolejny czytel...
OdpowiedzUsuńnie, ja jak zwykle, tylko obejrzałem obrazki.
czy ze zrozumieniem?
UsuńNem értelek.
Usuń