28 kwietnia 2012

Pałac nieznanego księcia

To, co widać na zdjęciach poniżej, to nie dekoracja do filmu o powstaniu warszawskim. To pozostałości pałacu letniego księcia Poniatowskiego, królewskiego bratanka. Ale nie tego znanego, któremu Bóg powierzył honor Polaków, tylko znanego dużo mniej, któremu, jak można sądzić po lekturze biografii autorstwa naszego znakomitego reportażysty historycznego, Bóg powierzył rozum Polaków.
Niestety, w okolicznościach końca XVIII wieku (który, jak wiadomo, trwał do 1815 roku) dużo łatwiej było operować honorem i walecznością, niźli rozumem i wytrwałą pracą. Taki los.


Wyżej wspomniane stulecie wydaje się wyjątkowo obfitować w niezwykłe postacie historyczne, wielkich szaleńców, geniuszów w swoich dziedzinach (także zła): od Piotra I, przez pruskich Fryców, Katarzynę II, różnych Robespierre'ów po Napoleona wreszcie.
W Rzeczpospolitej - wiek XVIII wydał galerię typów sarmackich o rodowodzie z saskich czasów oraz szereg produktów następnej epoki, Oświecenia.
Jednym z barwniejszych przykładów biografii pierwszego rodzaju jest postać Kazimierza Poniatowskiego, starszego brata ostatniego króla. Przepraszam, księcia Kazimierza. (W dawnej Polsce nie było teoretycznie - z pewnym wyjątkiem - tytułów arystokratycznych. Jeśli więc ktoś przedstawia się Wam jako hrabia Pipsztycki, pamiętajcie, że tytuł jego przodkowie kupili sobie w którejś ze stolic zaborczych lub w Watykanie. Wymuszenie na Sejmie przyznania tytułu książęcego dla rodziny Poniatowskich nie zostało toteż w społeczeństwie szlacheckim dobrze przyjęte).
Typ oświeceniowy reprezentuje zaś na przykład sam ostatni król, oraz jego bratanek, a syn Kazimierza, Stanisław.


W czasach gdy papa imprezował szaleńczo w swoim „lunaparku” w ogrodach Na Książęcem (dzisiejsza ulica Książęca i okolice) i obwoził nagie metresy po Warszawie (czym wzbudzał powszechne zgorszenie ale i sympatię rzesz szlacheckich do swej osoby), jego potomek uwalniał poddanych w swych dobrach od pańszczyzny zamieniając ją na czynsz, rozwijał przemysł, handel, dowodził królewską Gwardią Pieszą, podróżował po Europie podglądając rozwiązania gospodarcze by przeszczepiać je na rodzimy grunt, wnosił sejmowe projekty reform, a przy tym wszystkim nie hulał, nie chlał i nie łajdaczył się (czym zyskał sobie pogardę panów braci i opinię nudziarza).


Jego rozumność i uczciwość posunięte były do tego stopnia, że nie uległ powszechnemu entuzjazmowi towarzyszącemu uchwalaniu Konstytucji 3 Maja, a wskazywał w swych wystąpieniach jej braki i wady. Niezrozumienie wobec swego punktu widzenia, oraz utrącenie jego kandydatury na tron polski zaowocowały zniechęceniem do spraw polskich. Rozczarowany książę wyprowadził się do Włoch, gdzie przespał ostatnie wojny i rozbiory Rzeczpospolitej. A w czasach późniejszych zdążył jeszcze dać początek arystokratycznemu rodowi Poniatowskich di Monte Rotondo. Z byłą szewcową.


W czasach polskich, w Górze nad Narwią, na terenie swych włości nowodworskich - w których, ma się rozumieć, zniósł pańszczyznę - Stanisław Poniatowski wybudował letni pałacyk. Tam też urządzał obiady na modłę Obiadów Czwartkowych swego stryja, mające jednak charakter spotkań nie artystycznych a naukowych. 
Wizerunek budynku w czasach świetności, pędzla nieocenionego Zygmunta Vogla, można obejrzeć na stronach nieocenionej Pinakoteki Zaścianka.

Pałac w pobliskiej Jabłonnie dotrwał do naszych czasów równie dobrze, jak pamięć o właścicielu, księciu Józefie. Ile zaś przechowała pamięć społeczna o jego nie mniej wybitnym kuzynie - symbolizuje dzisiejszy stan pałacu w Górze.


Marian Brandys „Nieznany książę Poniatowski”





26 kwietnia 2012

24 kwietnia 2012

Koltrejnki


Koltrejnki i reszta brassbandu z Drobina robią Xiędzu Biskupowi paparara. 
X.2010

20 kwietnia 2012

Kolumna z orłem

Nie miałem - we wczesnej młodości - szczęścia do aparatury fotograficznej. Pierwszy aparatus to była radziecka Smiena - suka rwała perforację, i cały film można było wypstrykać na jednej klatce. A może nie potrafiłem obejść się dość delikatnie z wytworem sowieckiej technologii? Potem przejąłem ojcowski Zenit - i ten aparat sprawował się dobrze, całkowicie manualny, z osobnym światłomierzem marki Leningrad. Ale poszła jakaś śrubka wewnątrz obiektywu i zdecydowałem się apgrejdować. Od ob. b. ZSRR nabyłem z kocyka nowy model Zenita, ze światłomierzem wbudowanem.  I tu, na przykładzie tak drobnego produktu gospodarki socjalistycznej można było przekonać się o upadku i uwiądzie systemu. 
Breżniewowski aparat działał aż do jakiegoś uszkodzenia mechanicznego (właściwie można było zmienić tylko szkiełko, ale chciałem mieć, jak inni, światłomierz w aparacie). Gorbaczowowski diabli wzieli niemal od razu wraz z komunizmem i całym ZSRR. 
W sumie więc - nie można żałować.

Ale wobec tego, konieczny był przeskok do technologii zachodniej. W tym szczególnym przypadku - z b.NRD. Na giełdzie fotograficznej rodzice fundnęli mi Praktikę z systemem elektronicznego doboru czasu do przysłony. I to był fajny aparat. Niestety - psuł się bez ustanku. Com ją oddał ją do naprawy, to po chwili znów nawalała jej elektronika.

Dlatego mam o wiele mniej zdjęć z czasów szkolnych, niźli bym chciał...

W czasach studenckich używaliśmy aparatu Em., również Zenita - modelu z mrugającymi diodami, a więc tip-top. Nawet się chyba nie psuł... Aż do grzmotnięcia o bruk sandomierskiego Rynku.

Wtedy wreszcie dorobiłem się "prawdziwego" aparatu. I to był finał przygód z wadliwym sprzętem. 
Oczywiście - Canon robi kopiarki, Sony - telewizory. Aparaty zaś robią Nikon, Pentax i Olympus (tu powinno pojawić się internetowe mrugnięcie oczkiem).

Niestety (?) nadsunęła epoka cyfrówek. 5 i pół roku temu, pierwszego dnia w "Heldze", cyknąłem pierwsze zdjęcie przez okno. Wtedy aparat zrobił "wziuuuuuuuuump" i zwinął niedokończony film, gdyż wyczerpała się bateria. Było to ostatnie zdjęcie analogowym aparatem, jakie zrobiłem. I definitywny koniec zabaw z błoną i papierem.

Tyle wspomnień odnośnie fotosprzętu. Co do wspomnień ze skanera, to niedawno z radością odnalazłem fotkę, o której myślałem, że właśnie ze względu na wadliwą technikę socjalistyczną w końcu nie powstała. Albo zaginęła wraz z kliszą. A jednak!

Niejeden warszawski bloger ma w swym dorobku dokumentację tego zabytku. Atoli dziś znajduje się on w okolicznościach zgoła odmiennych. Ja mogę pochwalić się wizerunkiem stanu pierwotnego, czyli orła na dziko. Voilà.


ok. 1991

Skąd wziął się i od kiedy tam stoi - nie do końca wiadomo. Wieść gminna oczywiście łączy go z postacią lub też czasami Napoleona. U nas bowiem wszystkie takie starorzecza przypisuje się albo Napoleonowi, albo Szwedom, albo diabłowi (w zachodniej Europie są to analogicznie - albo Cezar, albo Karol Wielki, albo diabeł). W każdym razie, ulica Bukowińska, przy której się znajduje, ma wiekowy rodowód - jest to część dawnego traktu czersko-wareckiego, biegnącego górą skarpy od Mokotowa. Tak, jak i dalsze ulice: Dominikańska, znana ze swego folwarku, i Nowoursynowska, dawniej po prostu Ursynowska, znana z pałacu - co za Rozkosz! - oraz Dębu Mieszko. 
Ma więc prawo stać tam tego rodzaju dzieło antycznego streetartu.

To zaś, co ostało się pod skarpą i wciąż zachowuje klimat z fotografii - wkrótce na łamach.


Autor wyjaśnia, iż czasownik "nadsuwać" jest kombinacją słów "nadciągać" i "sunąć" - czyli zbliżać się z wolna a nieubłaganie. Tak na przykład zbliża się kot do łóżka - nadsuwa.


18 kwietnia 2012

Transylvania Inferior

Po krótkiej przerwie na Wielki Tydzień oraz następny, nieco mniejszy, wypadałoby powrócić z błogosfery do blogosfery. Poprzedni wpis opublikował się albowiem poniekąd przez pomyłkę: naszkicowany zaledwie konspekt większej całości wysłałem był żegnając się z Siatą w bliżej nieokreśloną przyszłość. Lecz czas wyprzedził najśmielsze oczekiwania, i przyszłość jednak zgodnie ze swą naturą nabrzmiała owocem teraźniejszości i przeszła rychło w przeszłość, pozostawiając wpis „Remanent” w stanie opublikowanym. 
Ale nic to. Notabene, kształt rozpoznawany jako kulawa swastyka to w rzeczywistości zarys papierni w Jeziornie – już sprzedanej – gdzie zaraz wyrośnie nowe, pilnie strzeżone kądominium. Nota też bene wąskotorowe odgałęzienie od wąskotorowej linii Belweder - Wilanów - Konstancin - Piaseczno. Ha?

Ad rem. W czasie nieobecności na łamach podróżowałem trochę po świecie. Trasa podróży wiodła szlakiem Góra Kalwaria (Wielkanoc!) –  Zalesie Górne – Jazgarzew – Zalesie Dolne – Piaseczno. W kolejnych odsłonach nie omieszkam zamieścić plonów ze spotkań z tamtejszymi cudami turystyczno-krajoznawczych. Ale to po części w przyszłości, która – jest duże prawdopodobieństwo –  rozkwitnie teraźniejszością, bo już jest pąkiem na gałęzi wszech czasów. Dziś - Zalesie Dolne.
Jak wiadomo, szare życie mieni się jak tęcza odcieniami szarości, ale ludzkość tęskni do prostych i klarownych rozróżnień i dziecięcej wiary, że czarne jest czarne, a białe jest białe i nieprzyszarzałe, a mowa powinna być "tak, tak", "nie, nie", a nie "tak, ale...", "nie na ogół, lecz...". "co to ja miałem...", "o co chodzi", "eeee, nieeee warto...", "yyyyyyy" i tak dalej. 

Stąd też drzemie w nas, a czasem się budzi skłonność płonna do systematyzowania otaczających nas zjawisk (albo jak chcą niektórzy -obtaczających), dzielenia na dwie grupy i przyoblekania w pasujące na nie mundury przeciwnych armii. Skłonność ta, w moim przypadku, przybiera na przykład postać sformułowania dotyczącego architektury, które brzmi:
"Wszystko, co zbudowano w Polsce przed rokiem 1956 jest dobre, a każdy obiekt powstały po tej dacie jest zły".

Oczywiście, użyte w powyższym prawie kwantyfikatory mają odcień poetyckiej metafory, gdyż da się wymienić wiele wyjątków. Ale znów mawia się, że wyjątki potwierdzają regułę. Więc?...
Zwłaszcza, jeśli zastosuje się ową regułę do budownictwa mieszkaniowego (+) i mieszkalnictwa budowlanego (-) - nie ma opcji, sprawdza się. 

Zalesie Dolne - dziś część Piaseczna - jest jednym z powstających w Polsce w okresie międzywojennym miast-ogrodów. Miało ono o tyle szczęścia, że po wytyczeniu struktury urbanistycznej zdążono je częściowo zabudować. A więc poza atutem w postaci interesującego planu, szczyci się też kilkoma przykładami ciekawego budownictwa. Są bowiem też przykłady odmienne - plan powstał i zmaterializował się w przestrzeni, ale domy zbudowano później i atutu nie widać - przynajmniej z perspektywy żabiej, czyli ludzkiej.

No i właśnie krótka przejażdżka po takiej miejscowości, jak Zalesie potwierdza słuszność kategorycznie sformułowanego prawa - jeśli nie w 100 procentach, to średnio w 87 koma 3. Domy współczesne (naszym pokoleniom) to bardzo często pomniki zarozumiałości inwestora albo nieudolności projektanta (budowniczego). Albo - zarozumiałości projektanta. Lub też nieudolności inwestora. Albo nieudolności i
zarozumiałości projektanta. Czasem zarozumiałości i nieudolności inwestora. W krańcowych przypadkach - nieudolności i zarozumiałości inwestora i projektanta.

Budynki starsze - przeciwnie, jest co podziwiać, jest i co sfotografować. Oczywiście, przykłady negatywne można fotografować również, ale, jak już pisałem, tutaj powstrzymam się od publikowania kuriozów (chociaż mały zbiorek jakoś już sam się zebrał).
Oto więc i garstka interesujących pozytywnych przykładów budownictwa przedwojennego miasta-ogrodu. Właściwie: miasta-lasu.
Popatrzmy zadem!




Bonus: ciekawa brama do mniej ciekawego domu.


obrazki planów Zalesia pochodzą z Siaty, lecz nie pamiętam, skąd konkretnie

11 kwietnia 2012

Remanent

Gdy wyprodukowałem teorię dotyczącą pewnego folwarku na peryferiach dawnej Warszawy, przemknęło przy okazji imię Edwarda z Sosnowca. Poprawiono mię wówczas, że albowiem należałoby mawiać "Edwarda z Porąbki".
I oto proszę - stara mapa okolic stolicy (La vieille stolica i okolica) ukazuje ciekawostkę toponomastyczną i to na dodatek w kontekście pobliskiego Klarysewa, gdzie, jak wiadomo, powstała dla rzeczonego Edwarda słynna rezydencja i prowadzący do niej dywan dwupasmowej Powsińskiej.



Wysłuchałem rój.
Mam chęć trzymać Dodę...

no i wesołego Halleluwah!

4 kwietnia 2012

Hoogstraten - beginaż nr 1

Wiosna idzie (a przynajmniej taki jest plan), dziś więc parę obrazków korespondujących z nastrojem tejże pory. Miejsce: beginaż w Hoogstraten.

Tu chwila wtrętu dygresyjno-autobiograficznego tak zwanym tytułem wyjaśnienia. Ze sporą częstotliwością pojawiają się na tych łamach (choć co tu kto łamie?) materiały słowno-obrazkowe oznaczone tagiem "Benefralux". Dlaczego? Otóż dlatego, że w obszarze tym zdarzyło nam się mieszkać z Em. przez lat parę, a i potem jeszcze zawitywać. I choć czasy te oddalają się jak kosmonauta wyrzucony przez komputer Hal ze statku kosmicznego, faktem jest, iż przywieźliśmy stamtąd shitload zdjęć, z którymi nie wiadomo, co teraz począć. Wobec tego sukcesywnie wsypuję je w niniejsze cybermedium, oraz to drugie, a właściwie (chronologicznie) pierwsze. Bez obaw jednak - kiedyś mi się skończą. Wtedy pojadę po nowe do Łomży.
Blog ten zresztą miał być poniekąd kontynuacją przysyłanych naszym znajomym (czy tego chcieli, czy nie chcieli) tzw. fotostories. Ale - że znajomych przygniótł meteoryt - stąd powyższe wyjaśnienia.

Co to jest ów Benefralux, i dlaczego nie zwyczajowy Benelux? Dlatego, że mieszkając w przedsionku serca Europy, miotaliśmy się po jego obszarze, rozciągającym się od Holandii po francuski Nord, i od Flandrii po Luksemburg. Z uwagi na zahaczanie o Francję, nie jest to jeno "Benelux", z uwagi na wypady w górskie południe, nie są to li Niderlandy. A więc tak się sprawy mają.


Beginaże (z francuskiego béguinage, po niderlandzku begijnof) to specjalność dawnych Niderlandów (czyli z grubsza tego właśnie, co w tym blogu określone jest jako "Benefralux"). Były to (i są w skromnym zakresie nadal) wspólnoty religijne dla kobiet. Tak jak i klasztory, które poza innymi swoimi funkcjami, stanowiły formę zagospodarowania nadliczbowych zasobów ludzkich, wszelkich ludzi luźnych, zwłaszcza wdów, sierot i wydziedziczonego potomstwa. W przeciwieństwie jednak do zgromadzeń monastycznych beginki (i - rzadsi - begardzi) nie składali ślubów zakonnych. To jakby domy spokojnej starości itp. dla chętnych.
Lecz tak, jak charakterystyczne były założenia domów klasztornych na przykład cystersów czy kamedułów, tak charakterystyczne są w swych formach beginaże. Każda z mieszkanek miała do dyspozycji swój domek, nierzadko otoczony murkiem. Wszystkie zaś domki tworzyły zespół wokół centralnego placu-trawnika z kościołem lub kaplicą. Całość również otaczał mur.


Powstawały w - jak się rzekło - dawnych Niderlandach, czyli od obecnej Holandii po obecną północną Francję. (Departament Nord bowiem to w części dawny kawałek Flandrii, coś jak kawałek Litwy w Polsce w postaci Suwalszczyzny. Tak, jak koło Puńska mówi się po Litewsku i nazwy miejscowości są dwujęzyczne, tak w okolicy Lille (Rijsel) mieszka trochę ludności niderlandzkojęzycznej). A najwięcej tego w Belgii.


Dziś beginaże stanowią unikatowe i oryginalne zespoły w obrębie miast, pozostając kopalnią inspiracji dla urbanistyki i architektury Belgii i Holandii.
Mieszkając w tamtych rejonach miałem ambicję odwiedzić każdy z zachowanych lub zachowanych częściowo beginaży, ale nawet w ciągu kilku lat nie udało mi się tego dokonać. Nie, żeby tyle ich było, tylko po prostu trudno wszędzie dotrzeć. Ostatecznie, w Łomży też jeszcze nie byłem...


Samo Hoogstraten, poza posiadaniem malowniczego beginażu, niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ot, mieścinka, kawałek w bok od śmigostrady Amsterdam - Antwerpia, prawie na samej znikniętej jako pierwsza w Europie granicy. Kościół widoczny na pierwszym zdjęciu jest kościołem parafialnym, a nie świątynią beginażu. Ta się nie załapała do puli wsypywanej w fotostory.


Ciekawostką lokalną jest za to pobliski rejon Barle-Nassau i Barle-Hertog, czyli poprzeplatane ze sobą enklawy holenderskie i belgijskie. W belgijskim "archipelagu" na terenie Holandii jest znowuż kilka "dziur" holenderskich (sery!). Stan taki rodzi zaskakujące sytuacje.
No, ale jak się rzekło - granica straciła tu swoją groźną moc lata temu...






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...