2 października 2015

Beirut c.d.

Już kilkakrotnie - jako człowiek pedantycznie skrupulatny, zwłaszcza, gdy nie trzeba - nosiłem się z zamiarem napomknięcia kolejny raz o moim ulubionym pseudofolkowym arcyhipsterskim zespole Beirut. Wpis taki miał się zaczynać np. „To już dwa / trzy / cztery (właściwe podkreślić) lata, kiedy Beirut nie wydał żadnej płyty. Co jest, do cholery” i tak dalej. Ale oto właśnie cztery lata minęły i nowa płyta jest.

Najkrótsza recenzja nowej – kiedyś – płyty zespołu Yes brzmiała podobno: „No.” Nowa płyta Beirutu zatytułowana jest No No No. Ciekawe więc… Jeszcze jej nie słyszałem, ale mam nadzieję, że tytuł za recenzję nie posłuży… Póki co, rzućmy okiem i uchem na „Beiruty” dzielące debiut od No No No. Wszystkie zabieram na pokład łodzi podwodnej.

We wrześniu dwa lata temu opisałżem płytę, którą zachwyciłem się we wrześniu z kolei lat temu – niech policzę, bo to przestało być oczywiste – osiem, czyli w 2007. Płytą tą była Gulag Orkestar, fenomenalny debiut zespołu-niezespołu Beirut. W owym czasie wyszła atoli już kolejna, mianowicie The Flying Club Cup. Nie powaliła mną tak, jak poprzedniczka. Ale nie mogę powiedzieć, bym jej z biegiem lat nie pokochał – jak starzejącego się wina (?)! The Flying Club Cup pomyślana jest jako zestaw motywów niby-francuskich. Przejawia się to jednak głównie w nazwach utworów, muzyka – choć świeża jak bagietka i elegancka niczym Paryżanka – raczej z francuszczyzną niewiele ma wspólnego. Jeszcze cytat z jakiegoś (najwyraźniej) starego (najprawdopodobniej) filmu pojawia się raz – w „hicie” albumu. Płytę otwiera krótka fanfara (na muszli, jak okazuje się z video), potem następuje rzeczony „hit”, czyli „Nantes” z należycie chwytliwym motywem wygrywanym na kluczborku, a potem przejętym również przez dęciaki – a więc najbardziej charakterystyczne instrumentarium zespołu. To, że „Nantes” jest „hitem” nie stanowi obelgi. W istocie jest to świetna piosenka, a motyw z niej wżyna się głęboką bruzdą w mózg. Przez miesiące można nucić „papa rara, papa rara… it’s been a long time, long time now…”.

Następnie tłoczą się kolejne paciorki naszyjnika, jakim jest ten album (?). „Sunday Smile” jest rzewno-pogodnym walczykiem, pobrzmiewającym nieco bawarskim piknikiem przy długich ławach. To też nie obelga. Co ciekawe – na piosenkę tę inaczej – czulej – się patrzy, gdy usłyszało się jej wersję w innym wykonaniu, a mianowicie muzyka o nazwie Kishi Bashi (sic!). Coś jak wówczas, gdy inaczej patrzy się na wieloletnią żonę, którą raptem zaczyna adorować młodociany lowelas! (Film: „Don Juan de Marco”). „Guyamas Sonora” ma co nieco „Gulagowej” melancholii i stosownie pęcznieje wraz z trwaniem. „La Banlieu” to instrumentalny fragment o melancho… No, wiadomo. Jeszcze bardziej melancholijna jest piosenka „Cliquot” (od Veuve Cilquot?), odśpiewana wyjątkowo nie przez kierownika przedsięwzięcia. Metrum walca jest jak skrojone na takie beirutowe songi.

Reszta płyty jest apollińska. Jedynie „In the Mausoleum” zbliża się do dionizyjskiej Gulag Orkestar, smętkiem, niecodziennym, nerwowym rytmem napędzanym perkusją i fortepianem tudzież ekspresyjnym, bliskowschodnim popisem skrzypiec. To niewątpliwie kulminacyjny moment albumu, chociaż jest to też rzecz najbardziej nowoczesna i głównonurtowa. Wyróżnić należy poza tym także „Cherbourg”, w którym powraca przetworzony motyw z „Nantes”, oraz „St. Apollonia”, której instrumentalne zwieńczenie znów zaprawione jest goryczą jak z debiutu. Ostatnią niespodzianką jest wieńczący płytę utwór tytułowy. Zaczyna się zupełnie niepozornie, katarynkowym jakby trajkotem, ale nabiera stopniowo po drodze muzycznych barw, których istną feerią w postaci podniosłego chóralnego zakończenia jest zakończony. To piękny koniec i nadzieja na przyszłość.

Piosenki z The Flying Club Cup zyskały wykonanie na żywo sfilmowane do płyty DVD Cheap Magic Inside. Można zobaczyć – a przede wszystkim znów posłuchać – tych wesołych hipsterów w akcji.

Dwie pierwsze płyty Beirutu wyszły rok po roku, potem tempo wydawnicze zaczęło spadać. Następny materiał – w postaci podwójnej „epki” (choć w wydaniu kompaktowym to po prostu dwie płyty CD) – March Of The Zapotec / Realpeople Holland ukazał się w 2009.

Podobnie, jak poprzednią, płytę / nie-płytę otwierają fanfary – tym razem wielkoobsadowe, w wykonaniu autentycznej meksykańskiej brygady dętej. Dalipan, brzmi to trochę, jak kapela opoczyńska. Reszta pierwszej części wydawnictwa, czyli March of Zapotec, stosownie do nazwy także utrzymana jest w brzmieniu z pogranicza. „La Llorona” ma posuwisty rytm narracji prowadzącej do zakręconej jak na trupim balu części tanecznej. „My Wife” zaś to dwuczęściowy instrumental: chromy marsz pogrzebowy poprzedzony dętą introdukcją + walc jako pierwszy taniec dla nowożeńców-nieboszczyków. Szczytem osiągnięć pierwszej części minialbumiku jest jednak niewątpliwie „Akara”, napędzana rytmicznym pobekiwaniem trąb, na tle których rozsnuwa się typowa Beirutowa opowieść. Coś jak z nostalgicznej kreskówki z ZSRR ilustrowanej dozwolonym tam już jazzem tradycyjnym… Nibymeksykańską opowieść zamyka miniatura „On a Bayonet” oraz „The Shrew” (czy tytuły układają się tu w jakąś układankę?) okraszona w swym wnętrzu festyniarskim tańcem.

Część druga, Realpeople Holland, jest zgoła odmienna, przynajmniej jeśli chodzi o instrumentację. Rzuca się to w ucho od razu przy „My Night with the Prostitute from Marseille” (tytuły…), piosence pływającej w kluczborkowym sosie. Jeszcze większy atak latami 80. następuje w instrumentacji „My Wife, Lost in the Wild” (zastanawiające te tytuły), która sama jest popisem zawodzenia autora ponakładanego warstwami za sprawą techniki wielościeżkowej rejestracji dźwięku. „Venice” rozwleka się jeszcze szerzej w syntezatorowo-dęciakowych planach o wielkim natężeniu stosownego smętku. Zastanawia mnie tylko, dlaczego utwór ten pachnie jak z obory, obok której przechodzi się zakurzoną polną drogą w letni dzień? „The Concubine” (znów ciekawy tytuł) jest dla tej płytki tym, czym „Akara” dla pierwszej, czyli najjaśniejszym momentem dnia. Rozpoczyna się tłem wytłaczanym na akordeonie, na którym pojawia się motyw początkowo grany na dzwonkach, a potem przez innych. Na dobranoc widz powalony jest czymś kompletnie już niesamowitym. „No Dice” to pięciominutowe danie prosto z dyskoteki AD 1985, coś też ze ścieżki dźwiękowej do polskiego serialu tamtych czasów. Hołd dla kluczborka (ang. keyboard) i automatu perkusyjnego. Kompletnie nie w stylu, do którego Beirut zdołał przyzwyczaić przez trzy swoje pierwsze płyty! Mimo to, w tej głupiutkiej muzyczce czai się gdzieś typowa dla niego inwencja melodyczna… Mnie się to podoba, może dlatego, że wiem, iż to Beirut, a nie Kombi…

W tym miejscu – póki jesteśmy w synthpopowym nastawieniu – wypada wspomnieć o singielku wydanym tylko w świecie wirtualnego internetu jeszcze przed The Flying Club Cup, zawierającym dwie melancholijne – nadużywam tego określenia, ale to dlatego, że to dominujący w tym Beirucie nastrój – piosenki, „Fountains and Tramways” i „Napoleon on the Bellerophon”. Wygrzebane z jakichś szuflad, gdzie je włożono, gdy ich twórca miał lat 15. Pas mal.

Po kolejnych dwóch latach (2011) wyszła równie wdzięczna, co krótka płyta The Rip Tide. Wspominałem ją już kiedyś pokrótce, bo choć trudno w to uwierzyć, ale działał już wówczas ten niepotrzebny blog. Czy warto pisać szerzej? „A Candle’s Fire”, „Goshen”, czy „East Harlem” to skondensowany Beirut, jaki znamy i kochamy. Szczytem tego jest „Vagabond”. W ucho rzuca się w pierwszej kolejności rytmiczne „Santa Fe”, piosenkowy ukłon dla rodzinnego miasta. Chociaż trudno wyobrazić sobie, jak można pochodzić z Santa Fe – nazwa ta kojarzy się tylko z filmową pustynią, przez którą wiatr przetacza tumbleweeds. Najpiękniejszą z zestawu jest jednak delikatnie kołysząca na falach piosenka tytułowa… „Port of Call” zaś odpowiednio godnym i odpowiednio patetycznym finałem odpowiednio go zamyka.

Na deser warto wyciągnąć z czeluści internetu różne miscellanea i inedita. Na przykład „Interior of a Dutch House”, tak zupełnie beatlesowski, jakby się urwał z „Białego albumu”!...
No, a teraz pora zapoznać się z No No No.


85. Beirut - The Flying Club Cup  2007
84. Beirut - March Of The Zapotec / Realpeople Holland  2009
83. Beirut - The Rip Tide  2011





8 komentarzy:

  1. Mam parę zdjęć pasujących do nastroju piosnki "Napoleon on the Bellerophon":

    http://fenomenwarszawy.blogspot.com/2015/10/krwawy-superksiezyc-zacmienie-ksiezyca.html

    OdpowiedzUsuń
  2. Resumé dyskografii przed odsłuchem nowego albumu − ładny pomysł, ładny. Też jeszcze nowej, poza tytułowym singlem (który zdaniem moim skromnym, całkiem przyjemny), nie słuchałem, więc tym bardziej doceniam. Sam sobie odświeżyłem dzięki temu, a już dawno panów nie słuchałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a zdjęcia księżyca masz?

      Usuń
    2. Niestety, w żadnym kolorze. Aż mi troszkę wstyd :(

      Usuń
    3. please, don't moon me, że tak powiem z estońska.

      Usuń
    4. Jadłeś grzybki mun / moon / móón?

      Usuń
    5. nie należę do kościoła Moona i nie jestem białostoczaninem.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...