Tymczasem materiału na honorowe blogodawstwo nagromadziło się co niemiara.
Pierwsze przykazanie dla wszelkich publikacji brzmi co prawda „po pierwsze nie nudzić”, ale co ma do zaoferowania Sad rzeczy, to w większości zdjęcia ruder, pejzaży, ruder, pejzaży, kota, ruder, pejzaży, ruder, kalafiora. I towarzyszące im opisy, na przykład: kalafior wygląda tak.
Co poradzić? Nie biję się wszak o złotą patelnię najwspanialszego blogu stratosfery.
Nie oceniam jogurtów, politykę omijam jak łajno na chodniku: szerokim łukiem, nie wypowiadam się o ciuchach. I nie robię nawet na szydełku!
Ba, blog ten nie ma nawet w tytule hasła „fotografia”, albo „fotografie”, albo jeszcze lepiej „photography”.
Dajmy na to, Erphotography. Kojarzyłoby się frywolnie i jakże chwytliwie.
Tymczasem jego podtytuł brzmi z całą szczerością.
I znów pochłonęły mnie dygresje. A tu trzeba podjąć nowy całkiem wątek, wątek ledwo muśnięty - nie licząc dwóch wcześniejszych odsłon muzycznych - wpisem pojedynczym i to nieprecyzyjnym, jednym słowem: Ukraina.
Tak sobie myślę, jak to zrobić. Jedna publikacja na tydzień - nie wyrobię się z materiałami wpiśmienniczymi przez rok. Częściej - blogowi grozi zupełna ukrainizacja. A przecież nie wyprzedałem się jeszcze tak z zasobów niderlandoznawczych, jak i z mazowszanów! Już wiem: będzie, jak będzie. Wzdragałbym się przed przyjęciem Planu typu: 1 wpis ruski na 9 dni. Ale pewnie w czymś takim rzeczywistość się urzeczywistni.
Ukraina to dla jednych chleb powszedni i wręcz banał historiozoficzno-krajoznawczy. Dla wielu Raj utracony, a także całkiem konkretne Piekło. Dla mnie wciąż Dzikie Pola doświadczenia i Terra Incognita podróży.
W tym roku jednak odbyła mi się wyprawa ukrainoznawcza przez ziemie Świętej Rusi na wskroś. Dotarło się nawet na jej antypody, czyli do ziem tylko nominalnie ukraińskich. I z powrotem.
A więc to stąd ten natłok wschodniego materiału w szufladach.
Cykl jednak chciałem zacząć, w imię świętego Michała Archanioła, ab ovo, czyli od preludium i ekspozycji mojego ja w ziemie między Dnieprem a Dniestrem.
Po raz pierwszy i do niedawna ostatni na Ukrainę trafiłem bowiem w zeszłej dekadzie.
Była to jednodniowa wycieczka do niedużego miasteczka: Beresteczka, leżącego na Wołyniu i ze słynnej bitwy słynącego.
Bitwa - wykonana w roku 1651 w ramach wojny domowej między Kozakami a Polakami (i Litwinami) - jest słynna, między innymi dlatego że została przez Polaków (i Litwinów) wygrana.
A to zadaje kłam czasem powtarzanej tezie, że w Polsce celebruje się wyłącznie klęski.
Dlaczego zatem katastrofalna przegrana Rzplitej - niecały rok później! - pod Batohem, zakończona rzezią jeńców-Polaków jest powszechnie dużo mniej znana?
W bitwie beresteckiej poległ zaś znany szeroko z kart znanej szeroko powieści Tuhaj-bej, a odznaczył równie znany (w wydaniu fikcyjnym) Iwan Bohun. Po lackiej stronie odznaczyli się na ten tomiast: znani z tych samych kart i nie mniej szeroko król Jan Kazimierz, książę Jeremi Wiśniowiecki, Bogusław Radziwiłł, Stefan Czarniecki, Jan Sobieski i inne asy epoki.

A propos - obok przyczynek do budowania porozumienia między bratnimi narodami i zasypywania przepaści historiozoficznych, czyli tzw. infoboksy na temat bitwy beresteckiej z Wikipedii Ichniej i Naszej.
Co jeszcze dało się zobaczyć na tym kawałeczku Wołynia:
- resztkę pałacu nad Styrem wypełnionego wewnątrz pensjonariuszami domu starców
- resztkę katolickiego kościoła potrynitarskiego (model barokowy) wypełnionego wewnątrz pokładami ptasiego guana
- resztkę katolickiego cmentarza, którego nastrój w spalony sierpniowym słońcem dzień i takiż trawnik, i piniowate sosny i rozwaliny nagrobków przypominał wypisz-wymaluj jakieś Pompeje czy Delfy
- pomnik księcia Prońskiego
- miasto Horochów
Pierwszy raz spotkałem się w tamtejszym barze ze szczególnym wdrożeniem zwyczaju bring your own bottle - co niektóre restauracje dopuszczają w zakresie win - tutaj w edycji specjalnej, czyli samogonu nalewanego chyłkiem z teczki, którym raczył nas do obiadu miejscowy cicerone.
Jak ostatni debil uległem wówczas, przed wyjazdem, stereotypom i... nie wziąłem aparatu, bojąc się, że odbiorą mi go białe niedźwiedzie.
Ponieważ niemożliwością jednak jest publikacja gołego (a fe!) tekstu, z braku zdjęć muszę zilustrować go portretem pamięciowym. Będzie to pomnik nagrobny - a więc w pewnym sensie nagrobek renesansowy.
Należy do księcia Prońskiego i znajduje się poza miastem, śród pól. Książę Proński - import, to jest, znaczy, imigrant z W. Ks. Moskiewskiego - przeszedł w Rzeczpospolitej na arianizm, i ośrodkiem tego wyznania uczynił należące do siebie Beresteczko. Forma pomnika grobowego jakby znajoma, jednym słowem: piramida.
To tyle z Beresteczka sprzed lat niemal dziesięciu. Zabieramy za pazuchę Sienkiewicza, za jeszcze głębszą - w sercu - wieziemy Mickiewicza, i jedziemy na Wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja!