31 grudnia 2015

XL

Co? Już?

Nawet nie zdążyłem powąchać tego roku, a już się zwija. Co się dziwić. Im człek starszy, tym czas szybciej płynie, bo go człek więcej ma - za sobą.
Jedna staruszka powiedziała do Em.
- Proszę pani, ja to wyglądam przez okno: zielono. Wyglądam znów: biało. Wyglądam: zielono.

O kurwa! (To dodałem od siebie).

Podsumujmy mijający rok:


Czy wypada oznajmiać publicznie o takich osiągnięciach, jak np. osiągnięcie całkiem średniego wieku?
Poza tym, czym tu się chwalić? Niejeden ma więcej i się nie chwali. Inny znów mniej i też nic nie mówi... Zaś przestrogi przed odkrywaniem prywatności on-line były wspomniane tu niedawno.
Ale cóż... Przynajmniej jest o czym napisać.

A więc:

Gdy miałem lat 11 (1986), na wakacjach (w Zwierzyńcu, Lubelszczyzna), czytałem „Przygody Sherlocka Holmesa” Conan-Doyle'a.
I tam padły słowa (cytuję): „młody, czterdziestoletni mężczyzna...” Co?! Wytrzeszczyłem oczy! Jak to: „młody, czterdziestoletni”?
Teraz doceniam tego typu poetyckie niuanse...

***

Wciąż mam wrażenie, że w niczym nie przypominam wąsatego dziada z serialu sprzed lat (ok. czterdziestu). Nawet sprawdziłem, że aktor Kopiczyński grając tytułową rolę rzeczywiście był w tytułowym wieku, a nie, dajmy na to, trzycyfrowym.
Nie przypominam nie tylko wyglądem, chociaż też np. mieszkam z rodziną w Warszawie, a nawet także posiadam zaszczytny tytuł inżyniera.  Nie zostałem wszak dyrektorem zjednoczenia, czy jakie tam owa postać stanowisko osiągnęła. Jeszcze nie w tym wieku. Pewnie w następnym.

***

W naszym bliskim i średnioodległym środowisku nastąpiło coś, co nazwałem „roaring forties baby boom”.

***

Serdeczny mój przyjaciel - i rówieśnik - by uczcić a zarazem odreagować fakt urodzin wybrał się samotnie gdzieś na Wyspy Owcze, czy inne Ultima Thule.
Początkowo w planach był Spitzbergen w zaćmienie Słońca, a nawet powstał pomysł, bym mu tam towarzyszył. Z tego nic nie wyszło.

Ja zaś wymyśliłem sobie analogicznie urodzinowo udać się samopas w miejsce, gdzie jeszcze nie zawędrowałem, lecz nie aż na tak ambitny dystans.
Mianowicie postanowiłem wsiąść w Warszawie w nocny pociąg z kuszetkami, wysiąść rano w Zakopanem, pójść w las, przejść Orlą Perć i znów nocnym machnąć do domu. Z tego także nic nie wyszło. Sprawdziłem bowiem w prognozach, że w wyższych partiach gór panuje -1 stopień i śnieg. Latem! (Było to przed upałami).

Zamiast - w wyniku zawirowań okolicznościowych - owego dnia utknąłem na dwie godziny w Jaktorowie...

***

Za to mogłem świętować razem z Charlize Theron, Angeliną Jolie i Millą Jovovich.
Tyle że one o tym nie wiedziały...





27 grudnia 2015

Kościół w Lipnicy Murowanej

Do kościoła w Boguszycach obfitującego w renesansowe polichromie trafiłem pierwszy raz dopiero w tym roku. Chociaż nie jest to dalej niż 100 / 50 kilometrów od zwykłych miejsc mojego zamieszkania. I choć niezliczoną liczbę razy przejeżdżałem nieopodal. Ale lepiej - jak to mówią - późno niż wcale. Na dodatek byłem tam już trzy razy, nadrabiając stracony czas.

Do innego takiego obiektu udało mi się dotrzeć nieco wcześniej, bo w zeszłym roku, co to za chwilę przestanie być zeszłym a zacznie zaprzeszłym. A przy tym znajdującego się dużo mniej po drodze (mojej).

Obiektem tem analogicznym jest kościółek pod wezwaniem świętego Leonarda w b. miasteczku Lipnica Murowana.


Zbudowany w drugiej połowie XV wieku, stanowi tym samym jeden z najstarszych zabytków sakralnego budownictwa drewnianego, tym samym budownictwa drewnianego, a tym samym i budownictwa. Wiąże się to z faktem, iż jego substancja jest oryginalna i niepodmieniana. Nie to, co te japońskie świątynie sprzed wieków, które co kilka sezonów buduje się na nowo.

Jest to kościół cmentarny, tym samym znajduje się poza b. miasteczkiem Lipnicą Murowaną, a ściślej poza jej b. murowanymi murami, gdyż takim elementem mogło się ongiś ono pochwalić.

Z zewnątrz skromny, choć nie aż tak, jak boguszycki, również wysokospiętrzony na gotycką modłę, do tego wyposażony w tzw. soboty, czyli rodzaj krużganków wokół.


Wewnątrz posiada zestaw polichromii, ciekawy, choć nie aż tak, jak boguszycki. Malowidłom na stropie dodaje powagi fakt, że są jeszcze średniowieczne, ujmuje zaś to, że są patronowe, czyli - jakbyśmy dziś powiedzieli - od szablonu. W Boguszycach zaś wszystko jest hand-made.


Ściany zdobią, a raczej wykorzystują, malowidła późniejsze, z różnych okresów.


Cenne gotyckie tryptyki nie zachowały się - na szczęście tylko w świątyni. Można je oglądać bowiem w Najpiękniejszym Muzeum, o którym mam nadzieję nadać kiedyś krótki tekst.

Kościół w Lipnicy udało się bez problemu zwiedzić, dotknąć i powąchać, dzięki istnieniu małopolskiego Szlaku Architektury Drewnianej. Szlak ów jest latem obsługiwany przez umyślnych pracowników, tj. panie, które do zabytków wpuszczają i mogą coś na ich temat ciekawego zeznać.

Spójrzmy zatem na wybór z fotopatrzenia na drewniane wnętrza malowane.


Dusze.


Pierwsze znane wyobrażenie turysty-fotoblogera. Tutaj jak raz w towarzystwie anioła i szatana.


PAMIĘTAY NA SZMIERCZ.
Dziś ludzie raczej na śmierć zapominają...
Memento mori!
Tym optymistycznym akcentem kończę i całuję Was w co chcecie.





11 grudnia 2015

Fajka na śniegu (g. z. f.)

Galeria zwierząt futrzanych, odsłona... Wybacz, straciłem rachubę.
Chodzi o to, że otaczają nas niekiedy zwierzęta. Po co komu zwierzęta? Zupełnie nie wiadomo. Ale wiadomo także skądinąd, że życie ze zwierzętami wokół jest zupełnie inne. Zwłaszcza na wsi. Czy wyobrażasz sobie dom bez psów i kotów?

A więc oto kolejna odsłona galerii zwierząt futrzanych w postaci Fajki.


Fajka jest zwierzęciem marki pies, płci suka, model kundel (zwany dla niepoznaki i nobilitacji nowokundlandem).
Została znaleziona przez Em. którejś jesieni w lesie, jako młode jeszcze szczenię. Najprawdopodobniej znalazła się tam, gdyż poprzedni użytkownik działał w myśl zasady: „Miejsce zwierząt jest w lesie”. Ale wyswobodziła się ze swych okowów. Najpierw zrobiono rozpoznanie wśród okolicznego ludu, lecz dowiedziano się tylko, cytuję: „Pani, ja nie znam ludzkich psów”. I jakoś przylgnęła do naszej ekipy.

W związku z powyższymi zajściami jest to pies, który wie, że wygrał los na loterii. A więc jest arcygrzeczna - można iść na dwunastokilometrowy spacer przez wsie, bez smyczy i Fajka nie oddali sie od ciebie na krok, jeśli tak jej przykażesz.


Co do kota, to czuje przed nim duży respekt, ale cały czas kombinuje, jak by tu go zjeść. Wynikiem tego jest nieustanna wojna psychologiczna i pojedynek na miny. Trafia tu kosa na kamień, gdyż kot łatwo terenu nie odda - swojego czy nie swojego.

Zdjęcie zimowe zrobione przez Em., wypasiałe od cieni rzuconych na śnieg przez drzewa, wystąpiło w dwóch odsłonach: barwnej i w walorze. Jeszcze Ci mało? Proszę bardzo: w negatywie!






6 grudnia 2015

L. B. A.

Istnieje pewne internetowe forum humorystyczne, które swego czasu, lata temu – z braku innych rozrywek – nader chętnie odwiedzałem. Kiedyś założył ktoś na nim wątek „10 przypadkowych faktów o tobie” i zainaugurował go rzecz jasna własnym zestawem. Pamiętam do dziś – bo na tym wpisie wątek się otwierał – że pierwszy fakt brzmiał: „zepsuł mi się but i nie mam w czym iść do szewca”. Urocze!

Wątek ów zyskał wnet niezwykłą popularność. Co się jednak stało? Otóż bardzo szybko okazało się, że jakieś 90% osób podaje fakty w 90% zupełnie nieprzypadkowe! A te, w jakichś 90%, dotyczą seksu i spraw, przepraszam za wyrażenie, pokrewnych, lub stanowią płaczliwe obnażanie się i biadolenie – dla odmiany, lub w związku z powyższym. I w 90% pochodzą od kobiet płci żeńskiej. Zdumiewające! Zabawny pomysł przerodził się w gabinet autopsychoterapii połączony z salonem lansu. Żalono się i chwalono bowiem z równą częstotliwością. Nie było tam już czego szukać.

Zezłościło mnie to zepsucie bezpretensjonalnej zabawy, więc pod fałszywym pseudonimem (!) – jako Annabelle (tak!) – popełniłem wpis parodystyczny (choć pewnie nie ja jeden), pisząc bzdury takie, jak:

- Nie cierpię, gdy ktoś bez pytania chodzi po moim ukochanym zakątku w lesie.
- Chwilami chcę ukarać moje ciało. Mam wrażenie, że mnie wykorzystuje.
- Nie płakałam po papieżu. Płakałam po Władysławie Warneńczyku, gdy opowiedziano mi tę smutną historię.
- Czasem myślę, że życie przeszło obok mnie niezauważone.
- W sobotę uprawiałam seks z wysokim urzędnikiem UE. Było totalnie! Niestety, musiałam wyjść w połowie.
- Mam kolczyk w języku, pępku i nieduży tatuaż na wątrobie.
- Zawsze myję włosy w burzy.
- Dziś czuję się jak pustynia po naftowych odwiertach.
itd.

Ale i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. Było to zbyt podobne do reszty wpisów.


Inna rzecz, która przypomina się nie wiedzieć czemu, to filmik z belgijskiej bodajże telewizji.
Na ulicy do namiotu jasnowidza zapraszani są przypadkowi przechodnie. Po poznaniu podstawowych rzeczy na ich temat - jak rozumiem, głównie nazwiska - jasnowidz zaczyna sypać faktami z ich życia. Przypadkowi przechodnie wpadają w osłupienie. W szczytowym momencie osłupienia opada kurtyna ujawniając ukrytą ekipę wyszukującą dane na ich temat w internecie i transferującą je do ukrytego w jasnowidzu nadajnika.
Ustawiony, czy nie, filmik był przestrogą przed ujawnianiem zbyt wielu rzeczy w publicznie dostępnej sferze internetu.


Dlaczego o tym piszę? Klnę się, że nie à propos dzisiejszego wpisu. Tylko tak mi to przyszło do głowy w ramach zbędnej anegdoty, bez której ani rusz.

Dziś mam mianowicie kilka pytań do odpowiedzi. Zadanie zadane przez miłą koleżankę-blogerkę Obieżyświatkę w ramach zabawy pt. „Liebster Blog Award” jest zaszczytnym wyróżnieniem. Postaram się więc przyłożyć do rzetelnej a szczerej wypowiedzi.

1. Który z bohaterów książkowych albo filmowych zafascynował Cię do tego stopnia, że chciałabyś/chciałbyś z nią/z nim dłużej porozmawiać?

Raskolnikow, he he. W ogóle u Dostojewskiego to nic, tylko się odwiedzają, piją herbatę i snują długie monologi na tematy zasadnicze. To się już nie zdarza. A serio, to trudna sprawa… Kiedyś może miałem skłonność do angażowania się emocjonalnego w nie swoje sprawy, to jest w życie postaci literackich, ale teraz już nie… No, chętnie Wokulskiego odwiódłbym od głupot.
Posnułbym się też z Mironem Białoszewskim po zakurzonych peryferiach Warszawy, ale wszak to nie postać literacka...

2. Najlepsza herbata, jaką piłaś/piłeś to….

Znów trudna sprawa – jak z tym bohaterem. Trudno nie lubić dobrej herbaty, ale która była najlepsza? Na pewno stronię od eksperymentów, raczę się tylko czarną, może być earl grey.
Herbata z ostatnich czasów, która zapadła w pamięć w miły sposób, to ta wypita w zeszłym roku latem w schronisku górskim, gdzie dotarliśmy kompletnie przemoczeni uporczywym deszczem. Była oczywiście z cytryną i cukrem, choć zwykle nie słodzę. I jeszcze z repetą!

3. Jesteś nowa/nowy w małej społeczności, gdzie wszyscy się znają: próbujesz więc wejść w to środowisko (jeśli tak, to jaki jest Twój pierwszy krok) czy stoisz raczej z boku?

Mój pierwszy krok to ten ku drzwiom... A serio, to raczej nie stoję z boku. Używam mojej supermocy, czyli poczucia humoru. No chyba, że wchodzę w tę małą społeczność z innymi, znanymi sobie osobami, wówczas stoję z boku – z nimi, bo jestem zbyt leniwy, żeby wymyślać tematy do konwersacji z nieznanymi ludźmi. Oportunizm.

4. Co masz zawsze przy sobie?

Okulary, niestety. Chyba, że już śpię.

5. Kolor, którego nie znosisz?

Żaden kolor nie zawinił i nie ponosi odpowiedzialności za to, jak wygląda. Faktem jest jednak, że na różowo bym się raczej nie ubrał. Łatwiej mi powiedzieć, jakie barwy lubię – mianowicie te tzw. kolory ziemi w ich pełnej brązowo-szarej gamie.

6. Twoja główna wada?

Zapominalstwo. Ciągle zapominam, że postanowiłem być dobrym człowiekiem…

7. Na co nigdy nie masz czasu?

To pytanie przypomniało mi, że miałem oddzwonić do przyjaciela, który odezwał się do mnie. W lipcu. Biada mi!

8. Używasz rogalki, motewki czy firloczka?

Byłem twardy do końca i nie sprawdziłem, co te słowa znaczą. Przyznam się bez bicia (w pierś), że widzę je pierwszy raz. Najprawdopodobniej.

9. Blogujesz, bo….

Bo jestem jak ten gówniarz, któremu tak się podoba jego ulubiony metal/disco/hip-hop (niepotrzebne skreślić), że chce się podzielić nim z współpasażerami w tramwaju… I ja tak pokazuję to, co mi się spodobało. Z tą różnicą, że mojego tramwaju można nie odwiedzać. Dobrowolnie.

10. Twoje najbardziej oryginalne hobby to…

Czy ja w ogóle mam jakieś hobby? Chyba jestem najbanalniejszym przeciętniakiem, i to pytanie fakt ów obnaża. Nie zjeżdżam na wrotkach z alpejskich lodowców, nie gromadzę inkaskich haiku, nie sklejam nawet modeli dawnych konserw…

Aha, muzyka. Ale to w ogóle nie jest oryginalne. Nawet jeśli gromadzę m.in. nagrania qawwali lub łotewskiego folku.

11. Gdybyś miała/miał szansę zmiany jednej rzeczy w przeszłości, to co by to było?

W przeszłości ogólnej? Czy własnej-osobistej? Jeśli idzie o tę pierwszą – za dużo takich momentów, zwłaszcza w odniesieniu do historii ojczystej. Jeśli o tę drugą… Cóż, popełniłem w życiu jakieś błędy, z których co gorsza zdaję sobie sprawę. Ale jeśli mógłbym je w magiczny sposób poprawić, to być może w rezultacie nie byłbym teraz tym, kim jestem i gdzie jestem. I z kim. A tego bym nie chciał!


Uff, chociaż miałem pokusę, żeby odpowiedzieć np. najlepsza herbata – z sierści psa, to powstrzymałem się i wyspowiadałem szczerze bez niepotrzebnej klaunady.

Niestety, odnoga zabawy „Liebster Blog Award” w mojej osobie będzie musiała się zakończyć ślepo. Po pierwsze, nie czuję się na razie w pełni mocy intelektualnych, by wymyślić dość ciekawych pytań, które przyniosłyby ciekawe odpowiedzi. Po drugie, nie wiedziałbym, jakie blogi wskazać… Obieżyświatce „odbiłbym piłeczkę”, Ikroopka dostała już ów zestaw, Astrowiktor jest zajęty wycinaniem literek z gazet, Marcin jako ten stachanowiec blogosfery nie powinien być odrywany od pracy, Mozaiki są ściśle branżowe, Minoga jest już śnięta i waniejet… Inne zaś blogi z listy po prawej stronie strony też są przeważnie ledwo żywe… Internet powoli umiera, zawsze to powtarzam.

Ale dziękuję za okazane w ten sposób zainteresowanie, również temu, kto czytał!

Pa.

Wasz – Er.

Wpis bez obrazka byłby nieznośnym gołosłowiem. Oto więc zdjęcie, które mogłoby być moją odpowiedzią na pytanie o ulubiony budynek Warszawy, gdyby takie kiedyś padło.














1 grudnia 2015

Criterion

Co? Już grudzień?
A nie mówiłem kilkanaście miesięcy temu, że ten rok tylko z pozoru jest taki nowy, a naprawdę ma się ku końcowi? I kto miał rację, hę?

Żeby było dekadencko i rozpadliwie do końca, zajrzyjmy do Criterionu.
Będzie to kolejne ogniwo - między innymi - łańcucha obrazków z upadłych basenów. Dalsze odcinki wkrótce. Ale Criterion to nie tylko basen. To stan umysłu.

Niezgłębionego umysłu jego nieprzeciętnego twórcy. Wiem, co mówię. Widziałem go i słyszałem. Byłem tam, gdy basen działał, a domeny pilnowały nie tylko te dwa zdezelowane nosorożce...










27 listopada 2015

Budwiecie






No, nie da się ukryć. Polska to piękny kraj, ale... Weźmy taką wieś. Wystarczy wyjechać poza granice z 1939 roku i jakoś znika, a przynajmniej zmniejsza się ta straszna пошлость krajobrazu, że tak powiem, antropogenicznego. Wystarczy, by wieś była mało używana - tzn. nie rozwijała się, a bardziej wymierała, oraz by jej budowle były trwałe na tyle, że przetrwały z czasów przedwojennych - i już można żyć.

Budwiecie są tego zjawiska przykładem. Z tym że w grę wchodzą tam jeszcze wybitne walory pejzażu, głównie uwidocznione na widokówkach. Dawne pogranicze prusko-litewskie, później m.in. Drittes Reich.
A teraz? Teraz Polska.


Termin-klucz пошлость wymagałby wyjaśnienia i rozwinięcia, gdyż być może nie dla każdego jest zrozumiały. ale przecież pokazuję tu to, co mi się podoba, a nie na odwrót.





15 listopada 2015

Cyfrowe X-lecie

Odkorkowałem szampon, bowiem obchodzę w tym roku mały jubileusz. Dziesięć lat minęło, odkąd używam aparatu cyfrowego. Nic w tym wprawdzie nadzwyczajnego, a o historii swego fotopstrykania pisałem we wpisie o kolumnie z ulicy Bukowińskiej. W każdym razie, chodzi o to, że cyfrzaki wyparły klisze, a człowiek się rozpstrykał bez miary. Oczywiście wszystkie zrobione fotografie pieczołowicie archiwizuję. Na płytach i - zmniejszone - na różnych dostępnych dyskach. 

I oto właśnie wyciągnięty z archiwum fotoplonik cyfrowy spaceru sprzed równo dziesięciu lat, czyli z 15 listopada 2005 roku. Jeden z pierwszych, choć nie najbardziej najwcześniejszy. 
Co się zmieniło w tym miejscu, Morysinie, od owego czasu? Niewiele. Tyle że zabytkową bramę w ruinie obito gustowną blachą, co pewnie ma zatrzymać proces destrukcji. Nie wiem też, czy już wówczas część pól należących do SGGW zajmowało driving range.












9 listopada 2015

Liternictwo

Jest takie zjawisko. Gałąź. Dziedzina. Fach. Nauka? A mój osobisty kiedyś tzw. konik.
Liternictwo.

Kiedyś w zupełnym regresie - w czasach, gdy znawców i umiejętniaczy przygniotła rzesza „szwagrów ze smykałką”. Teraz jest lepiej - ale tylko dlatego, że szwagrów z kolei wyparły komputery i zmagazynowane w nich obiekty sztuki typograficznej.

A wszak w tej dziedzinie nasi mieli osiągnięcia - od Półtawskiego, po współczesnego twórcę fontu „Lato”.
Ktoś inny znów, w głębi internetu, wyręcza w tłumaczeniu jak krowie na rowie, że co „font”, to nie „czcionka”.
Poeta zaś nasz wielki zauważył, iż

Litera wcale nie jest, jak tuszy niektóry,
Czymś dowolnym, co nie ma swej architektury,
Ani uzasadnionym na pierwiastku wiecznym.
Stara jak słowo: ona - czyni je statecznym.




Co do mnie, to już jako brzdąc 14-letni nauczyłem się pisać antykwą, oraz innymi krojami, które mi się podobały. Poza tym, byłem normalny, itd. Dlatego do dziś z przyjemnością tropię rozsiane po świecie dziełka sztuki literniczej. Np. kiedyś z podziwem wpatrywałem się w mistrzowsko wypisane słowo „kisiel”, figurujące w garmażeryjnym akwarium baru mlecznego „Karaluch”...

Także i ten przykład zwrócił od razu szczególną uwagę. Wygląda jak pozostałość scenografii do filmu  „Sanatorium pod klepsydrą”, bogatego od rekwizytów posecesyjnych. A to tylko oznaczenie na nieczynnej stacji nieczynnej osobowo linii kolejowej nr 12....


(wczesną wiosną).

APENDYKS:
Zapomniałem dodać wzmiankę o własnym kroju pisma używanym ongiś przez PKP. Obecnie zastępowanym prozaicznym Arialem z edytorów tekstowych maszyn liczących...
Oznaczenie wyżej ukazane wydaje się dość wyjątkowe. Lokalne? Co do tego kroju, jest to prawdopodobnie anonimowe „secesyjne pismo plakatowe” - częste na afiszach i winietach czasopism przełomu XIX i XX wieku.





2 listopada 2015

Nagrobek z Przasnysza

Dziś dzień czarny, cmentarny, jak rzekł nasz wybitny poeta o swych spodniach. Czyli tzw. Zaduszki.
Większość szanujących się blogerów co prawda nadaje materiały cmentarne dzień wcześniej, we Wszystkich Świętych. Cóż. Grochem ściany nie przewrócisz. To już przepadło.

Wrodzony komilfoizm nakazuje mi wystąpić z tematyką sepulkralną o właściwej dacie. Jak mawiałem, sezon nagrobkowy trwa w Sadzie rzeczy cały rok. W ostatnim, odeszłym już na cmentarz czasie, zagadnienie to zostało jednak mocno zaniedbane. Stąd wpis niniejszy. Zanim przejdziemy (?) do obiektów właściwego nurtu, czyli staropolskich nagrobków renesansowych, pozwolę se wystawić na cyberwidok publiczny epitafium Adriana Szumskiego z kościoła pod wezwaniem świętego Jakuba i świętej Anny w Przasnyszu.

Coś pośredniego pomiędzy uśpionym wizerunkiem renesansowego nieboszczyka a sarmackim portretem trumiennym. Materiałowo (alabaster!) bliżej do pierwszego, stylistycznie (półludowo-półamatorskie ujęcie postaci) do drugiego.


Treść upamiętniająca postać, to - podaję za internetami - „Tu leży comes Adrian Szumski od śmierci zraniony, z Anny Klicki a ojca Stanisława spłodzony, który ojczyźnie swojej dobrze się zachował, więcej miecza i zbroje niż domu pilnował. Niech krainy inflanckie, wołoskie i pruskie powiedzą, jakie czynił odwagi żołnierskie. Cierpiał zimno, powietrze, słońca upalenie, musiał podczas wodę pić sysakiem w pragnienie, w tym mu cnota i sława męstwa dodawała, za to mu też w swej ziemi choręstwo udała. Za te cnoty godzien był przeżyć długie lata i powoli zażywać obłudnego świata. Przeto służąc dostatnie u króla polskiego, poszedł po żołd zasług do Króla Wiecznego. Umarł roku 1632, dnia 6 stycznia, aetatis sue 47. Requiescat in pace”.

To już sarmatyzm pełną gębą.





30 października 2015

22 października 2015

Nadwiślański świt

Dawno temu, w poprzedniej erze geologicznej, zamiast grzecznie rozejść się do domów po imprezie towarzyskiej, pojechaliśmy z kolegą na warszawskie Stare Miasto. Był świt i było to w czerwcu. Znaleźliśmy się na rynku, który raptem objawił nieznane dotąd oblicze, gdyż był zupełnie pusty! (Nie licząc kolegi i mnie). Od tamtego czasu myślałem czasem, żeby powtórzyć taki spacer. Przeminęły jednak całe epoki trwania Ziemi, a wciąż coś stało na przeszkodzie. Zwykle był to zaś sen.


I oto tego lata - trudno to sobie teraz wyobrazić, ale panował okres rzetelnych upałów - nieopatrznie wypiłem dużą kawę pod wieczór. Poskutkowało to czymś zupełnie odmiennym od zwykłego dla mnie stanu, gdy położywszy się momentalnie śpię jak zabity suseł. Krótko mówiąc, spać nie chciało mi się wcale. Na chwilę przed świtem przypomniałem sobie o bezludnym rynku. Wskoczyłem na rower i po chwili patrzyłem z tarasu na skarpie wiślanej na wschód Słońca za rzeką. Potem potoczyłem się nowo otwartym bulwarem na Starówkę. W istocie było prawie bezludnie, pora poświtowa była jednak późniejsza niż w czerwcu, więc jakiś przechodzień tu i ówdzie zamajaczył. Na rynku towarzyszył mi tylko jeden osobnik - pochodzenia azjatyckiego. Ja zaś wlazłem na mój ulubiony punkt widokowy w jednym z typowych warszawskich nadświetli kamienicznych, o których kiedyś popełniłem cały osobny wpis. Stamtąd zdjęcia.


Widać, że z dziesięciu kamienic zachodniej pierzei rynku - czyli Strony Kołłątaja - nadświetla mają tylko cztery. Plus jedna malutkie. Ale i tak jest to motyw charakterystyczny dla warszawskiej Starówki, której przy okazji oddaję cześć, pokłon i wyrazy niezmiennego uczucia.


Jako extrabonus autoportret cieniowy z tej samej przejażdżki z Zamkiem Królewskim w tle.






15 października 2015

Boguszyce - kościół malowany renesansowo

Dwie kwestie.

Kwestia pierwsza: Już prawdopodobnie łkałem na tych cyberprzestrzennych łamach, że skąpo na Mazowszu zabytków renesansu. Aż musieli awansem dopisać do nich nieoczywisty dwór w Chrzęsnem, na przykład. Generalnie dzielnica mazowiecka leżała na peryferiach ówczesnej sztuki światowej. Jest co prawda grupka swoistych zabytków sakralnych o „pończochowych” sklepieniach autorstwa Jana B. z Wenecji. Jest także pokaźna garść nagrobków z epoki, w tym niektóre greatest hits gatunku.

Do chlubnych wyjątków zalicza się też obiekt aktualnie przeze mnie opiewany: kościół w Boguszycach.

Z zewnątrz niepozorny, ot, stereometryczna niemal bryła z pozoru z desek, bez żadnych wyrafinowanych detali, ni zdobień. Gotyckiego smaku nadaje jeno wielobocznie zamknięte prezbiterium i wysoki dach. Niewiele okien. Cały cymes, jak w bombonierce, czai się wewnątrz.


Dla malowideł renesansowych z autentycznego XVI wieku odbyłem kilka tygodni temu pielgrzymkę rowerową przez smagane jesiennymi wiatrami południowe Mazowsze (trasa Skierniewice - Rawa - Biała - Mszczonów, 104 km). I tu występuje

kwestia druga: Niejeden przedstawiciel szeroko rozumianego towarzystwa turystyczno-krajoznawczego spotkał się ze zjawiskiem drzwi zamkniętych w kościele. Niekorzystną tę praktykę można łatwo zrozumieć, zwłaszcza jeśli chodzi o obiekty historyczne, obfitujące w zabytkowe wyposażenie ruchome i - co za tym idzie - wynoszalne. A także w przypadku budowli z drewna, lub drewnem umeblowanych, gdzie niefrasobliwy turysta może zaprószyć ogień np. popiołem z cygara.


Wizyta w zabytkowym kościele to zaś niemal zawsze gwarancja przygody intelektualnej, uczty estetycznej lub przynajmniej ubawu z antycznych wizerunków śniętych świętych, nieżyjących nieboszczyków i pup pulchnych puttów w pociesznych pozach.
Oczywiście - ku zaspokojeniu potrzeby wyżej opisanych przeżyć - można starać się wstrzelić między niedzielne msze. Ale nie zawsze się to udaje. Łatwo trafić na okres sjesty, albo w samą ceremonię, gdy zwiedzać nie wypada.


Nauczyło mnie życie, jeżeli drzwi kościoła nie ustępują, pchać inne - na przykład od zakrystii. Czasem daje to oczekiwane rezultaty. Jeśli nie, należy udać się prosto na plebanię. Bywa, że daje to rezultaty nadspodziewanie nieoczekiwane. Niekiedy jednak i to na nic. Ot, księdza nie ma, nie było i nie będzie,
głucha cisza wszędzie (Kobylniki). Albo ksiądz mieszka w innej miejscowości (Chroberz). Albo od plebanii kierują ku kościelnemu, który ukrywa się w domowych pieleszach, wystawiając dzieci na wartę (Brześć Kuj). No - nie zawsze się udaje.


W Boguszycach szczęśliwie nastąpiła realizacja biblijnej wskazówki „pukajcie, a otworzą wam”. Podjechawszy ku kościołowi tkwiącemu na wzniesieniu nad Rawką, przekonałem się, że jest zamknięty. Ba, zamknięte były nawet furtki i bramy w ogrodzeniu. Poszedłem więc na plebanię. Tam też zamknięte i nikogo. Był jednak na drzwiach wywieszony telefon „w nagłych sprawach”. Posługując się komorą - zadzwoniłem. Bez rezultatu. Z żalem ruszyłem więc w dalszą drogę, ku Rawie, odkładając wizytę na bardziej sprzyjającą przyszłość. Byłem już ze dwa kilo za wsią, gdy odtelefonował - jak się okazało - proboszcz, dopytując się w jakiej sprawie dzwoniono. Wyjaśniłem, że jestem turystą i chciałem dowiedzieć się o możliwość obejrzenia wnętrza. Odpowiedział, że nie ma z tym problemu, tylko że dopiero wraca do wsi. Gdy i ja tam, zawróciwszy w miejscu, wróciłem, odkluczył drzwi, wpuścił mnie, opowiedział o widocznych dziełach sztuki, i cierpliwie poczekał aż się napatrzę i nafotografuję do woli.


Kwestia trzecia: Co, miały być tylko dwie? Trudno - jest i trzecia. Osobną kwestią jest bowiem to, jak fantastyczne jest wnętrze boguszyckiego kościoła.
Ludzkie słowo tego nie opisze, zdjęcie - amatorskie a chrome - pewnie też. Dlatego samolimituję się tu do zwyczajowych (zwyczaj dobry, ale rzadko przestrzegany) pięciu zdjęć. Do uświadczenia reszty wymalowanych detali (proszę odnaleźć duet: świnia grającą na bębnie i osioł na lutni) gorąco Czytelnika zachęcam w rzeczywistości realnej i namacalnej - choć malowideł lepiej nie dotykać paluchami.





7 października 2015

W sprawie prezydenta Dudy i jego

Muzyka znad zgubionych kapci (zagadka)*

Moje huty pracowały dzień i noc. Potem, w rozgrzanych ogromnych kuźniach, półnadzy Herkulesi zatrudnieni na umowach o dzieła wykuwali w znoju rozżarzoną treść. I tak powstał poprzedni wpis na blog „Sad rzeczy”. Blog będący oknem wystawowym, w którym pokazuję to, co mi się podoba. A podoba mi się m.in. muzyka, także ta, proponowana przez zespół Beirut. Lecz cóż - poza kryptoreklamą księżyca, moja laudacja doczekała się tylko jednego wtóru.
Czy innym ryba odebrała głos? Nie - pewnie kierowani wrodzoną delikatnością nie chcieli robić ambarasu, mówiąc, że im taka muzyka się nie podoba. Ale jednak zleciało się do tej materii widzów co niemiara, wyjątkowo. Wiem to ze spisu treści, który wyświetla się przy publikacji, edycji i kapadocji. Widocznie zanęcił ich tytuł - biedaki myśleli, że będą pocztówki z autentycznego Libanu. A tu co? Dupa z masłem.

A skoro tak, to mam wobec tego ofertę muzyczną (Das Musikalische Opfer) z innej beczki.
Czasem człowiek robi bowiem nie tylko zdjęcia - czasem wykona filmik. Porządkując grządki bitowe, znalazłem niedawno zapomniany fragment - bo te fragmenty ulegają łatwemu zapomnieniu - z dawnych czasów połowów kapci z morza. Film zasadniczo opowiada o zwierzętach. Zilustrował się on sam tłem muzycznym lecącym właśnie wtedy w tle. Odciętym od początku i od swego końca.

I tu zagadka natury socjologicznej - kto to gra? Osoba, która udzieli prawidłowej odpowiedzi, poza moim szacunkiem należnym znawcy rockandrolla, dostanie w ucho - coś przy następnej okazji.


*) To jest właściwy tytuł wpisu. W sprawie prezydenta Dudy i jego prezydentury oraz innych bieżących zagadnień informacji można zaczerpnąć np. z gazet. A tu - jest blog WOLNY od polityki.





2 października 2015

Beirut c.d.

Już kilkakrotnie - jako człowiek pedantycznie skrupulatny, zwłaszcza, gdy nie trzeba - nosiłem się z zamiarem napomknięcia kolejny raz o moim ulubionym pseudofolkowym arcyhipsterskim zespole Beirut. Wpis taki miał się zaczynać np. „To już dwa / trzy / cztery (właściwe podkreślić) lata, kiedy Beirut nie wydał żadnej płyty. Co jest, do cholery” i tak dalej. Ale oto właśnie cztery lata minęły i nowa płyta jest.

Najkrótsza recenzja nowej – kiedyś – płyty zespołu Yes brzmiała podobno: „No.” Nowa płyta Beirutu zatytułowana jest No No No. Ciekawe więc… Jeszcze jej nie słyszałem, ale mam nadzieję, że tytuł za recenzję nie posłuży… Póki co, rzućmy okiem i uchem na „Beiruty” dzielące debiut od No No No. Wszystkie zabieram na pokład łodzi podwodnej.

We wrześniu dwa lata temu opisałżem płytę, którą zachwyciłem się we wrześniu z kolei lat temu – niech policzę, bo to przestało być oczywiste – osiem, czyli w 2007. Płytą tą była Gulag Orkestar, fenomenalny debiut zespołu-niezespołu Beirut. W owym czasie wyszła atoli już kolejna, mianowicie The Flying Club Cup. Nie powaliła mną tak, jak poprzedniczka. Ale nie mogę powiedzieć, bym jej z biegiem lat nie pokochał – jak starzejącego się wina (?)! The Flying Club Cup pomyślana jest jako zestaw motywów niby-francuskich. Przejawia się to jednak głównie w nazwach utworów, muzyka – choć świeża jak bagietka i elegancka niczym Paryżanka – raczej z francuszczyzną niewiele ma wspólnego. Jeszcze cytat z jakiegoś (najwyraźniej) starego (najprawdopodobniej) filmu pojawia się raz – w „hicie” albumu. Płytę otwiera krótka fanfara (na muszli, jak okazuje się z video), potem następuje rzeczony „hit”, czyli „Nantes” z należycie chwytliwym motywem wygrywanym na kluczborku, a potem przejętym również przez dęciaki – a więc najbardziej charakterystyczne instrumentarium zespołu. To, że „Nantes” jest „hitem” nie stanowi obelgi. W istocie jest to świetna piosenka, a motyw z niej wżyna się głęboką bruzdą w mózg. Przez miesiące można nucić „papa rara, papa rara… it’s been a long time, long time now…”.

Następnie tłoczą się kolejne paciorki naszyjnika, jakim jest ten album (?). „Sunday Smile” jest rzewno-pogodnym walczykiem, pobrzmiewającym nieco bawarskim piknikiem przy długich ławach. To też nie obelga. Co ciekawe – na piosenkę tę inaczej – czulej – się patrzy, gdy usłyszało się jej wersję w innym wykonaniu, a mianowicie muzyka o nazwie Kishi Bashi (sic!). Coś jak wówczas, gdy inaczej patrzy się na wieloletnią żonę, którą raptem zaczyna adorować młodociany lowelas! (Film: „Don Juan de Marco”). „Guyamas Sonora” ma co nieco „Gulagowej” melancholii i stosownie pęcznieje wraz z trwaniem. „La Banlieu” to instrumentalny fragment o melancho… No, wiadomo. Jeszcze bardziej melancholijna jest piosenka „Cliquot” (od Veuve Cilquot?), odśpiewana wyjątkowo nie przez kierownika przedsięwzięcia. Metrum walca jest jak skrojone na takie beirutowe songi.

Reszta płyty jest apollińska. Jedynie „In the Mausoleum” zbliża się do dionizyjskiej Gulag Orkestar, smętkiem, niecodziennym, nerwowym rytmem napędzanym perkusją i fortepianem tudzież ekspresyjnym, bliskowschodnim popisem skrzypiec. To niewątpliwie kulminacyjny moment albumu, chociaż jest to też rzecz najbardziej nowoczesna i głównonurtowa. Wyróżnić należy poza tym także „Cherbourg”, w którym powraca przetworzony motyw z „Nantes”, oraz „St. Apollonia”, której instrumentalne zwieńczenie znów zaprawione jest goryczą jak z debiutu. Ostatnią niespodzianką jest wieńczący płytę utwór tytułowy. Zaczyna się zupełnie niepozornie, katarynkowym jakby trajkotem, ale nabiera stopniowo po drodze muzycznych barw, których istną feerią w postaci podniosłego chóralnego zakończenia jest zakończony. To piękny koniec i nadzieja na przyszłość.

Piosenki z The Flying Club Cup zyskały wykonanie na żywo sfilmowane do płyty DVD Cheap Magic Inside. Można zobaczyć – a przede wszystkim znów posłuchać – tych wesołych hipsterów w akcji.

Dwie pierwsze płyty Beirutu wyszły rok po roku, potem tempo wydawnicze zaczęło spadać. Następny materiał – w postaci podwójnej „epki” (choć w wydaniu kompaktowym to po prostu dwie płyty CD) – March Of The Zapotec / Realpeople Holland ukazał się w 2009.

Podobnie, jak poprzednią, płytę / nie-płytę otwierają fanfary – tym razem wielkoobsadowe, w wykonaniu autentycznej meksykańskiej brygady dętej. Dalipan, brzmi to trochę, jak kapela opoczyńska. Reszta pierwszej części wydawnictwa, czyli March of Zapotec, stosownie do nazwy także utrzymana jest w brzmieniu z pogranicza. „La Llorona” ma posuwisty rytm narracji prowadzącej do zakręconej jak na trupim balu części tanecznej. „My Wife” zaś to dwuczęściowy instrumental: chromy marsz pogrzebowy poprzedzony dętą introdukcją + walc jako pierwszy taniec dla nowożeńców-nieboszczyków. Szczytem osiągnięć pierwszej części minialbumiku jest jednak niewątpliwie „Akara”, napędzana rytmicznym pobekiwaniem trąb, na tle których rozsnuwa się typowa Beirutowa opowieść. Coś jak z nostalgicznej kreskówki z ZSRR ilustrowanej dozwolonym tam już jazzem tradycyjnym… Nibymeksykańską opowieść zamyka miniatura „On a Bayonet” oraz „The Shrew” (czy tytuły układają się tu w jakąś układankę?) okraszona w swym wnętrzu festyniarskim tańcem.

Część druga, Realpeople Holland, jest zgoła odmienna, przynajmniej jeśli chodzi o instrumentację. Rzuca się to w ucho od razu przy „My Night with the Prostitute from Marseille” (tytuły…), piosence pływającej w kluczborkowym sosie. Jeszcze większy atak latami 80. następuje w instrumentacji „My Wife, Lost in the Wild” (zastanawiające te tytuły), która sama jest popisem zawodzenia autora ponakładanego warstwami za sprawą techniki wielościeżkowej rejestracji dźwięku. „Venice” rozwleka się jeszcze szerzej w syntezatorowo-dęciakowych planach o wielkim natężeniu stosownego smętku. Zastanawia mnie tylko, dlaczego utwór ten pachnie jak z obory, obok której przechodzi się zakurzoną polną drogą w letni dzień? „The Concubine” (znów ciekawy tytuł) jest dla tej płytki tym, czym „Akara” dla pierwszej, czyli najjaśniejszym momentem dnia. Rozpoczyna się tłem wytłaczanym na akordeonie, na którym pojawia się motyw początkowo grany na dzwonkach, a potem przez innych. Na dobranoc widz powalony jest czymś kompletnie już niesamowitym. „No Dice” to pięciominutowe danie prosto z dyskoteki AD 1985, coś też ze ścieżki dźwiękowej do polskiego serialu tamtych czasów. Hołd dla kluczborka (ang. keyboard) i automatu perkusyjnego. Kompletnie nie w stylu, do którego Beirut zdołał przyzwyczaić przez trzy swoje pierwsze płyty! Mimo to, w tej głupiutkiej muzyczce czai się gdzieś typowa dla niego inwencja melodyczna… Mnie się to podoba, może dlatego, że wiem, iż to Beirut, a nie Kombi…

W tym miejscu – póki jesteśmy w synthpopowym nastawieniu – wypada wspomnieć o singielku wydanym tylko w świecie wirtualnego internetu jeszcze przed The Flying Club Cup, zawierającym dwie melancholijne – nadużywam tego określenia, ale to dlatego, że to dominujący w tym Beirucie nastrój – piosenki, „Fountains and Tramways” i „Napoleon on the Bellerophon”. Wygrzebane z jakichś szuflad, gdzie je włożono, gdy ich twórca miał lat 15. Pas mal.

Po kolejnych dwóch latach (2011) wyszła równie wdzięczna, co krótka płyta The Rip Tide. Wspominałem ją już kiedyś pokrótce, bo choć trudno w to uwierzyć, ale działał już wówczas ten niepotrzebny blog. Czy warto pisać szerzej? „A Candle’s Fire”, „Goshen”, czy „East Harlem” to skondensowany Beirut, jaki znamy i kochamy. Szczytem tego jest „Vagabond”. W ucho rzuca się w pierwszej kolejności rytmiczne „Santa Fe”, piosenkowy ukłon dla rodzinnego miasta. Chociaż trudno wyobrazić sobie, jak można pochodzić z Santa Fe – nazwa ta kojarzy się tylko z filmową pustynią, przez którą wiatr przetacza tumbleweeds. Najpiękniejszą z zestawu jest jednak delikatnie kołysząca na falach piosenka tytułowa… „Port of Call” zaś odpowiednio godnym i odpowiednio patetycznym finałem odpowiednio go zamyka.

Na deser warto wyciągnąć z czeluści internetu różne miscellanea i inedita. Na przykład „Interior of a Dutch House”, tak zupełnie beatlesowski, jakby się urwał z „Białego albumu”!...
No, a teraz pora zapoznać się z No No No.


85. Beirut - The Flying Club Cup  2007
84. Beirut - March Of The Zapotec / Realpeople Holland  2009
83. Beirut - The Rip Tide  2011





24 września 2015

Grochówka!

Hipster mówi do Hipsterki: 

- Nie mogę iść na lunch. Zapomniałem mojego i-phone'a! Jak zrobię zdjęcia daniom?!

No tak - ale dawno nie było tu pornografii spożywczej, a więc pora się pokrzepić czymś dobrym.

Zawsze, od niepamiętnych czasów, we wszelkiego rodzaju kwestionariuszach i ankietach, w rubryce „ulubiona zupa” bez wahania wpisuję GROCHÓWKA. Istny więc ze mnie Hippollit Kwass!
Drugie miejsce na podium zajmuje co prawda żurek, ale jest on zjawiskiem mimo wszystko częstszym w przyrodzie i w gastronomii.

Ponieważ więc popyt na grochówkę zdecydowanie przewyższa podaż, najlepszym wyjściem z tego impasu jest przyrządzenie jej własnoręczne - ze składników i z wody - czego ilustracja na załączonych obrazkach.




Inne jeszcze skojarzenie literackie związane z tą zupą - poza wspomnianą wyżej postacią - to passus jej dotyczący w „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego.

Także Mickiewicz poświęcił jej cały ustęp w „Panu Tadeuszu”, ale został on wycięty przez wydawcę, pod pozorem zapobiegania zbędnemu wydłużania dzieła...





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...