30 czerwca 2018

Zamek w Łowiczu

Było, minęło.

Wiele wojen, pożog (pożóg?) i innych kataklizmów przewaliło się przez nasz kraj uszczuplając zasoby kultury materialnej i niematerialnej. Tak było i gdzie indziej, tyle że w tym indziej jakoś tych dóbr mieli więcej na dzień dobry, jak to się mówi, i mogą się nimi cieszyć po nasze czasy. Na przykład zamkami. U nas - nie ma ich tak znowu za dużo, a jeśli już to w nieodzownej ruinie.

Nie inaczej jest w przypadku Łowicza. Z tym że tu szczególnie donośny jest rozziew między tym, co było a tym, co jest. Zwłaszcza gdy się zagłebić w zagadnienie w ikonografii oraz w terenie.

1. W ikonografii.
Zamek łowicki uwidoczniony jest w rzuciku na jednym z rytów Erika Dahlbergha.
Dahlbergh był szwedzkim oficerem, inżynierem, kartografem, rysownikiem itd. W tej roli wziął udział w "potopie". Jego rysunki do dziś stanowią cenne źródło do badań historycznych, architektonicznych, urbanistycznych. Pewnie dlatego jako chyba jedyny - bądź co bądź - najeźdźca jest upamiętniony w imieniu jednej z warszawskich ulic. Zresztą - wszystkie Eryki to porządne chłopy.


Widziemy na nim bastionową twierdzę, wewnątrz której tkwi starszy zamek właściwy. Jego początki sięgają XIV wieku i, wraz z całym Łowiczem, stanowił własność arcybiskupów gnieźnieńskich. Za czasów tych szesnastowiecznych, zwłaszcza wybitnego prymasa Uchańskiego, przekształcono średniowieczną warownię w nowożytną siedzibę, renesansową.

W takiej formie, jeszcze bez bastionów, ale za to w 3D, mazowiecka rezydencja figuruje na planie Brauna i Hogenberga z przełomu XVI i XVII wieku.


Spojrzmy na przybliżenie. Dom główny zamknięty w czworobok, z wieżą. Obok coś, jak willa z arkadową, piętrową loggią (podobną ma np. ratusz w Poznaniu). Wszystko okraszone attykami, otoczone murami, oblane wodą fos. Na wałach - drzew szpalery.
Fantastyczna nieruchomość!


Być może Braun i Hogenberg dodali co nieco od siebie (osobliwie podejrzewałbym Hogenberga). Z drugiej strony - szczegóły topograficzne miasta oddali akuratnie i bez zarzutu. Notabene odnotować można wśród drewnianej zabudowy siedem (słownie: siedem) kamieniczek murowanych, za to każda z attykami. Wszystkie domki i dworki mają rozkoszne ogrody.

2. W terenie.

No, co tu dużo mówić. Nie ma o czym mówić.


Zamiast więc zwiedzania renesansowej rezydencji - rzut oka na nadchodzącą burzę z mostu nad Bzdurą.







23 czerwca 2018

Hemiepes czyli fałszywa erudycja

Interwał międzywpisowy rozkroczył się na rekordowy dystans, przekraczając granicę przyzwoitości. Ale jak tu go skracać, gdy połowę czasu poświęcam na jedzenie czereśni, połowę na jedzenie bobu, a połowę na pozostałe rzeczy? Czerwiec, głupcze!

Czas daje jednak pierwszy, niegroźny prztyczek w nos: dzień jest już krótszy od najdłuższego. Na dodatek, jakby w zmowie, upał zelżał. Cóż można zrobić?
Może zasilić blog niepotrzebnym wpisem?

Mój ulubiony, a chyba szerszej nieznany publicysta (ulubiony, bo innych lubianych ni nielubianych publicystów nie mam, a ten odznacza się stylem szczególnie bliskim memu sercu i takąż zdystansowaną trzeźwością) celnie ongiś wypunktował znaną szerzej pisarkę oraz nagradzaną, że napisała o swym bohaterze, iż czytywał m. in. Sokratesa. Czytywać go zaś w istocie nie mógł, gdyż Sokrates żadnych pism po sobie  nie zostawił! Itp. - całość: tu.

Cóż, i najbłyskotliwsza pisarka ma swoje ograniczenia, a najbujniej wybujała mądralistyka swoje braki i mielizny...

Na początku liceum zetknąłem się niespodzianie ze sporym gronem aspirujących mądralistów. Mądralisci potrafili używać słów, których nie znałem, lub rozprawiali o postaciach, których nazwiska nic mi (wówczas) nie mówiły.
Znalazłem jednak sposób, by się z nich trochę ponabijać i przytrzeć nosa. Posiłkując się "Słownikiem kultury antycznej" przyswoiłem sobie definicję pewnego terminu.
Pytałem zatem ni stąd ni zowąd
- A czy ty wiesz, co to jest hemiepes?
- Nieee. ...?
Wyjaśniałem więc ze zblazowaną miną:
- To jest człon metryczny daktylicznej trypodii katalektycznej, którą w heksametrze daktylicznym odcina cezura po piątej półstopie.
- ...

Ów hemiepes stał się więc głośny w naszej części korytarza...

Po co o tym piszę? Otóż przypomniało mi się to niedawno i zarazem olśniło, że przecież najprawdopodobniej źle wymawiałem to słowo: jak "hemjepes", a należy pewnie mówić "hemi-epes" (jak np. hemisfera itp.)!

Nikt mnie jednak nie wypunktował. Dopiero teraz ja sam siebie.




6 czerwca 2018

Makatak i lądowanie obcych

No więc znaleźliśmy się znienacka w czerwcu, u schyłku wiosny i w oczekiwaniu na wjazd lata. W gruncie rzeczy jeszcze dwa tygodnie tej krotochwili, kiedy wciąż dzień jest dłuższy od najkrótszego, a nie odwrotnie: krótszy od najkrótszego. Przepraszam, że powtarzam własne bon-moty, ale ten wydaje mi się szczególnie trafny - tak to postrzegam w trakcie długiej, szarej zimy - od końca września po kwiecień...

Jak napisała mądra osoba (i to na swoim blogu): wiosną wszyscy czują, że przed nimi jakaś przyszłość. Potem, jesienią, to złudzenie pryska, wiadomo, że mamy już tylko przeszłość.

Stękanie nad kruchością nasłonecznienia w naszych szerokościach i głębokościach geograficznych - w podtekście: nad ulotnością czasu, wątłością trwania i przemijalnością wszechrzeczy - to chyba (niestety?) lejtmotyw tego blogu. Po prawdzie to wszak "sad", więc niby dotyczy go cykliczność i odnawialność pór roku, ale... Sad świadomy świata wie także, co to łezka za utraconą młodością.

Co do kwestii ściśle pogodowych, to napotkałem nieoczekiwanie zupełnie podobne dąsy wobec naszego klimatu w jednej z zeszłorocznych lektur: w dziennikach Anny Iwaszkiewiczowej. Krótka to, ale bardzo ciekawa pozycja, jak i nietuzinkowe są postacie - autorki i oraz jej notorycznego małżonka...

Dygresje.

Tymczasem wiosna wciąż się wzdyma. Po czereśniowych, jabłoniowych, bzowych - tych fioletowych i białych, jak i tzw. czarnych (choć też białych), akacjowych, pojawiły się i moje ulubione kwiaty.
Ulubiona zupa: grochówka, ulubiony malarz: Goya, ulubiony kwiat: mak.

Przepiekna to forma życia, gdy kwitnie, czerwienią rzucająca się we znaki i ceniona dlatego od różnych impresjonistów.


Gdy człowiek był młodszy, to myślał sobie, że takie kwiatki to rosną zawsze; gdzie się nie pójdzie i kiedy, to będą. Szczerze mówiąc - w ogóle o tym nie myślał. Z biegiem czasu, coraz bardziej odnotowuje się jednak sezonowość i sekwencyjność różnych rozkoszy.

Więc teraz jest właśnie ta pora makowa. To ciekawa roślina. Pomińmy znane (innym) właściwości wyciągu z jej łodyg, czy czego tam, tzw. opiatów... Otóż maki rosną nie wszędzie. Wygląda na to, że głównie tam, gdzie pojawił się człowiek i co nieco zrył podłoże. Na przykład: na nasypach autostrady A1. Wzdłuż linii kolejowej przy dworcu Gdańskim w Warszawie mieście. Na hałdach gleby przy budowie trasy S8... Itp.
A gdzie indziej maków jak na lekarstwo (sic!).

Czasem znów uświadczyć można całe ich pola, jakby celowo sadzone (ale nie wyglądają jak roślina uprawna do ciast i dla p.t. narkomanów...).

I takie pole właśnie uświadczyłem ku własnemu ukontentowaniu:


Ulubiony kwiat: mak.


Bonus sezonowy: coś, co wygląda na zmasowane lądowanie obcych z kosmosu, a co jest tylko przejawem mechanizacji rolnictwa.


Dolina Utraty, wieś Parole. Cztery mile od Warszawy, krajoznawcza i egzystencjalna pustka, złudzenie i zapowiedź krajobrazów.
Bezmakowie.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...