28 lipca 2020

Powitanie wakacji na 102

Dałem z siebie wszystko, ale dało mi to w kość...

Po kolei. Lato dzisiejsze nas nie rozpieszcza, podobnie jak i wcześniej wiosna, tak samo zresztą jak i zima stulecia - kompletnie bezbombel... bezśnieżna, czego najstarsi górale (ja, przyp. autora) nie pamiętają. No dobra, raz czy dwa na szybko sypło i zaraz stopło. Wiosna? Przypomnę: najpierw Mongolia (sucho, zimno, słonecznie, wietrznie), potem Kongo (mokro, ciepło, pochmurno).
Lato nas nie rozpieszcza też, rzekłem... Teraz dopiero nadrabia co nieco. Teraz jest w porządku. Gdy to piszę, jest dziesiąta wieczór, ciepło, szumią wściekle drzewa (pewnie gdzieś idzie burza) i wściekle nadają swój tryl świerszcze, czy inne tam robactwo cykadopodobne.

Koniec lipca, chwilo trwaj.

Żeby zaś uczcić początek tej pory - tj. wakacji (w rozumieniu szkolnym, lipiec - sierpień) - wybrałem się na wycieczkę rowerową. Zauważyłem bowiem, że dawno już nie byłem na takiej wyprawie samopas. Zwykle, ostatnio, w dość stałym kolarskim gronie. I na ogół - w dalsze rejony świata: a to Wielkopolska, a to Mało, a to Prusy... Dawno też nie wyjeżdżałżem za pomocą zacnego przewoźnika lokalnego: Kolei Mazowieckich.

Koleje Mazowieckie - kto z nich korzysta na co dzień, skłonny jest utyskiwać. To zrozumiałe. Dla mnie jednak - niedzielnego użytkownika - KM mają jedną zwłaszcza miłą cechę: od paru lat nie liczą sobie za rower. Nie wiem, dlaczego, ale mam poczucie, że obowiązek kupowania biletu na przewóz roweru jest jakoś uwłaczający. A przecież od normalnych opłat osobowych się nie uchylam, takoż w komunikacji miejskiej... No więc kiedyś w Kaemach była tylko promocja - podróż z pojazdem gratis jeno w miesiącach letnich. Teraz - przez okrągły rok! A u innych przewoźników: świątek-piątek i choćbyś jechał(a) jedną stację - płać 7 lub 9 zł.

Tędy siędy, wybrałem się więc w pierwszą niedzielę lipca w trasę z podwózką pociągową, lokalną - do Ostrołęki. Początki bywają trudne. Musiałem wstać o 4.00, choć zaraz znów się położyłem - ale potem znów wstałem - by już o 5.54 wyruszyć w dal ze stolicy.


W prawie pustym pociągu - była tylko jedna współpasażerka, której zresztą nie mogłem nie zapytać "przepraszam, ten pociąg to na Tłuszcz?". Lecz nie podjęła tematu, tylko potwierdziła.


Tam, gdzie pociąg na Tłuszcz kończy bieg - jest to właśnie Tłuszcz - należy zmienić skład, na bardziej oldskólowy, który zabiera całkiem do Ostrołęki poprzez malownicze Mazowsze północne.


Umyśliłem sobie bowiem taką trasę: Ostrołęka - Ciechanów, częściowo poprzez Kurpie, które, jak zdążyłem się przekonać, odznaczają się swojską malowniczością. Za nią właśnie się stęskniłem.


Ostrołęka była kiedyś stacją węzłową - można było jechać w stronę Tłuszcza na Mazowszu (czyli Warszawy), Wielbarku w Prusach (czyli Olsztyna) i Łap na Podlasiu (czyli Białegostoku). Dziś tylko kończą tu bieg pociągi, jak ten, którym przyjechałem. Ale to ma się zmienić - w ramach odbicia od kompletnego dna kolejowego w naszym kraju, podjęto prace nad przywróceniem ruchu w stronę Wielbarku, czego pewnie przejawem ten znak na przejeździe.


Samego miasta byłego wojewódzkiego nie oglądałem. Przedmieściami skierowałem się od razu na nieużywany do niedawna most kolejowy. Tym mostem przebyłem wskroś rzekę Narew.


Oczywiście pieszo, jechać bym się tu nie odważył.


Nieopodal tej przeprawy do Narwi uchodzi sobie Omulew, w górę której początkowo jąłem podążać. Nazwa jakoś kojarzy się niejasno z owocami morza, barwa wody również nie nęci, ale nałykać można się tam całkiem ładnych widoków.


Niektóre skłaniają do odbijania w boczne drogi pyłowe.


By w nagrodę uświadczyć na przykład takie zgrabne domostwo nadrzeczne (na bazie d. młyna).


Pierwszy sielsko-rzeczny etap nie zapowiadał czyhającego licha.

Ujawniło się ono po odbiciu we wsi nomen-omen Przystań od Omulwi w kierunku południowo-zachodnim. Tego dnia bowiem wiał bardzo silny wiatr z tej właśnie strony, który unie mo
                                                                                                                                               żliwiał
czasem                          zwykłą
                                                                                        płynną,

                                                                                                 szybką

                                                                                                                 jazdę...


Krótko mówiąc, jechało się jak pod górę. Szczególnie poza kurpiowskimi lasami - na zdjęciu b. wiatrak we wsi Mamino.


Niemniej - kocham to.


I przyrodę naszą ojczystą.


Dodatkowym utrudnieniem było widoczne (w widoku wstecz) 6,5 km po piachu za Pachem.


Pewną nagrodą był widok pięknych rozlewisk Orzyca, kolejnej północnomazowieckiej rzeki.


Po dwuletniej suszy miło stwierdzić, że woda wyżej (niż zwykle).


Odbijając na zachód od Orzyca miałem jeszcze siłę, by np. robić zdjęcia orlich bocianich gniazd. Ten widok zawsze jakoś wzrusza, nie ma bata.


Wreszcie dojechałem do Krasnego. Jest tu interesujący kościół, a w nim (podobno) renesansowe i nierenesansowe nagrobki przodków i tyłków naszego wieszcza Krasińskiego Z.
Liczyłem, że dotrę do wsi około godziny 13.00 i wstrzelę się może w drzwi otwarte po południowej mszy. Niestety niesprzyjające warunki pogodowe spowodowały, że była już 14.00 a kościół zamknięty. Byłem już jednak tak zmęczony halsowaniem pod wiatr, że szczerze mówiąc, miałem to w dupie.


Za Krasnem - mimo, że trasa wiodła m. in. przez Opinogórę, inną miejscowość związaną z Krasińskimi, a zwłaszcza z Krasińskim Z. - już nie chciało mi się robić zdjęć. Zresztą okolica na wschód od Ciechanowa jest wielce agrarna, mniej malownicza niż okołoostrołęckie Kurpie...
Nie odmówiłem sobie tylko uwiecznienia powyższego ogłoszenia.


W końcu - po 102 kilometrach walki z żywiołem, dotarłem do Ciechanowa, kolejnego b. miasta wojewódzkiego. Tu też już niczego nie zwiedzałem, dotoczyłem się prosto na dworzec. Nastawiłem sobie budzik za pięć pociąg i z pustą butelką (plastikową) pod głową zapadłem na peronowej ławce w piętnastominutową drzemę. Miałem wrażenie, że nigdy jeszcze nie czułem się w życiu tak zmęczony! 

Ale było warto. Nie narzekam.
Lato godnie przywitane.


trasa widziana z kosmosu





2 lipca 2020

Warto było dożyć tych dni

Jako piewca i wyznawca wczesnego lata nie mogę pozostać obojętny, także nablożnie, na tak wiele łask, które zsyła na nas ta pora. Opieję ją więc skromnym fotoplonem odbytego (nieładne słowo!) spacerku.


Połowa 2020. Któż by się spodziewał? A z biegiem tych - jakże już licznych, jak widać po cyfrach - lat człowiek coraz zachłanniej chłonie ciepłe dni, słoneczne chwile i te nieliczne niedojmujące z zimna noce.


Nawet gwałtowne spektakle burzowe są jeno urozmaiceniem wczesnoletniego błogostanu.


Tak, to jest wpis o pogodzie. Ale że klimat był zawsze przeciwko nam - vivat wczesne lato!







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...