Zawiniła pewnie typowo polska niechęć do kultury.
Dzisiaj więc, na zakończenie kilkuodcinkowej wizyty w Pińczowie, będzie po prostu o jedzeniu.
Na początek jednak parę arbitralnie dobranych en passant spojrzeń na miasteczko:
Zaułek.
Przyułek.
Niedoułek. W tle przepińczowska fafarara.
Wybitna poczta.
Z drugiej swej strony! Ciekawy przkład. Czy to lata 30.? Czy przeciwnie - sześćdziesiąte dla zmylenia??
Obstawiam to pierwsze, ale nie jestem pewien.
Doskonale osadzone lukarny. Patrz i ucz się, architekcie współczesny!
Przy okazji - parę słów gastronomicznych.
Szczerze nie znoszę kuchni typu gourmet, tych restauracji ę-ą na wysokim wyczesie, gdzie dają dania
a) niesmaczne
b) drogie
c) małe.
Takie bowiem mam doświadczenie z obiektami gastronomicznymi tego gatunku. Na szczęście, jak dotąd, były to wizyty służbowe i nie ja płaciłem, cha-cha.
Dużo bardziej wolę swojskie bary, w których jedzenie jest
a) obfite
b) tanie
c) pyszne.
A że kucharz być może kichnął w danie? Cóż, w sześćdziesięciogwiazdkowej restauracji też mogło się to zdarzyć.
Kiedyś, w pobliżu miejsca, gdzie mieszkałem, otwarto taką restaurację adresowaną do snobistycznej publiczności. Nazywała się „Szara sól”. Przez witryny było widać, co tam serwują. No - kielichy dawali wielkie i pewnie wino w nich było pierwszego sortu. Ale te dania... Mikroskopijne, za to wielce „artystycznie” podane. Na przykład frytki - było ich po sześć w daniu, ułożone misternie w „studnię” (jak czasem się układa dla zabawy zapałki)... Po pewnym czasie bawiłem w zapadłej wiosce małopolskiej, co chlubi się od niedawna restauracją z pretensjami. I co widzę? Frytki ułożone w „studnię”!
I tak, moje danie znów było bez rewelacji i wyszedłem głodny.
Wracając do „Szarej soli”: kierowany anarchistycznym instynktem, chciałem poprzez anarchistyczny hepening dać anarchistyczną nauczkę burżujom korzystającym z jej luksusowej oferty. Mianowicie nosiłem się z zamiarem przyklejenia któregoś wieczora własnego gołego tyłka z zewnątrz do witryny.
No ale czas mijał i w końcu zabrakło mi ikry (nomen-omen), by to wcielić w czyn.
Wracając do Pińczowa: skorzystałem tam z restauracji miejscowej a bezpretensjonalnej i niezmiernie mi jedzenie smakowało. Do tego stopnia, że kilka dni później, w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu na popas. Ale to już też taka nasza cecha - jeśli znajdziemy jakieś miejsce, gdzie dobrze karmią, nie eksperymentujemy. Może się to bowiem skończyć rozczarowaniem. Pizzę na przykład w Warszawie pobieramy także z tego samego od dwudziestu ponad lat sprawdzonego źródła.
Z powodzeniem.
APENDYKS
Aha, i nie lubię w knajpie być w sytuacji tej pandy: