No więc - pora wrócić jedną nogą blogu na Ukrainę.
Po co? Żeby zdać relację z trzeciego, ostatniego etapu zeszłorocznej podróży.
Po co?Nie wiem! Co żeś się tak przyczepił? „Po co?” i „po co?”. Coś ty w ogóle za jeden?
Ostatnio - przypomnę - bawiliśmy na Krymie, tym szczególnym skrzyżowaniu Lazurowego Wybrzeża, krainy z 1000 i 1 nocy, mongolskiego stepu oraz radzieckiego bezhołowia. Tymczasem Ukraina rozstała się z Krymem, miało się ten fuks!
Pierwszym przystankiem drogi powrotnej stał się Humań.
Ilustracji obrazkowych z miasta właściwego w zasadzie wielu nie mam. Oto
polski kościół katolicki w
city. Zdjęcie specjalnie zresztą robione dla pokazania osobie, która była w nim chrzczona, jeszcze przed wojną.
Warto zwrócić uwagę na zachowane rozbudowane epitafium, oczywiście z
polskimi katolickimi polskimi nazwiskami i napisami. Poza tym we wnętrzu mieści się galeria sztuki. Ale wygospodarowano też kącik do posług sakralnych. Dzięki temu garstka miejscowych
Polaków katolików ma miejsce na nabożeństwa. Kościół zatem - można rzec - służy wszystkim, a przede wszystkim - nie niszczeje. Wszyscy (?) są zadowoleni.
A więc jest to przejaw wzorowej, pokojowej koegzystencji. Nie zawsze tak bywało.
Miasteczko leżące w połowie drogi Kijów-Odessa, pośrodku dawnych Dzikich Pól, trwale zapisało się w niewesołej historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a szczególnie jej ostatnich lat, czyli epoki stanisławowskiej.
Stało się tak za sprawą tzw.
koliszczyzny, a konkretnie jej epizodu, znanego jako rzeź humańska.
Było to wkrótce po „elekcji” Stanisława Antoniego Poniatowskiego, która zapoczątkowała ową epokę stanisławowską, ale i pełną dramatyzmu trzydziestoletnią agonię organizmu I RP toczonego rozmaitymi chorobami wewnętrznymi, jak również zewnętrznymi.
W wyniku fermentu związanego z Konfederacją Barską a katalizowanego przez mocarstwo ościenne, na Ukrainie nastąpił samozapłon w postaci kolejnego buntu chłopskiego. Jak zwykle, słusznych poniekąd racji upośledzonego politycznie i społecznie ludu, lud ten dochodził w najdrastyczniejszej a przy tym najprostszej formie: mordując wszystkich nie-swoich, czyli „Lachiw, Jewreiw ta jezuitiw”. Dostało się też duchownym-unitom.
Nie inaczej - a wręcz szczególnie krwawo - było w Humaniu, mieście prywatnym w prywatnym posiadaniu Potockich, do którego schroniło się sporo ludności polskiej i żydowskiej z ogarniętej pożogą okolicy. Dowódca załogi wojskowej Iwan Gonta przeszedł ze swoimi ludźmi na stronę nadciągających pod wodzą Maksyma Żeleźniaka hajdamaków i oddał im miasto wraz z zawartością na pastwę, samemu dołączając do wspólnej zabawy.
Oczywiście, jak zwykle w takim przypadku, trudne jest oszacowanie liczby ofiar. Mówi się o dwóch do dwudziestu tysięcy. W tej skali - zwykła statystyka. Kilka tysięcy w tę czy wewtę, co za różnica.
Tak czy inaczej - straszna robota! Ile w ogóle może trwać zabijanie kilku tysięcy ludzi? Cały dzień? Jeden wieczór? A kilkunastu? A kilkudziesięciu? No i nie z broni maszynowej, a całkiem ręcznej...
Generalnie więc - wszystko fajnie, jest w tym tylko jeden mały zgrzyt. Otóż w Humaniu jest ulica Iwana Gonty, a gdzie indziej wzniesiono mu nawet pomnik. Rozumiemy, że spojrzenie na historię może być relatywne, ale dalipan, trudno nie wyczuć wszak w tym przypadku, gdzie kończy się patriotyzm i rewolucyjne dążenia, a zaczyna wściekła przemoc. Cóż także z tego, że gdy wojska koronne i rosyjskie zdławiły
koliszczyznę, również i Gontę ostatecznie spotkał pożałowania godny los (pojmano go i skazano na śmierć przez ujmowanie z niego kawałka po kawałku przez 14 dni)?
Trauma pohumańska była w Rzeczypospolitej ogromna. Wielu spośród szlachty dało drapaka ze swych dóbr ukrainnych, co zresztą wcale nie sprzyjało uspokojeniu rozkołysanej sytuacji.
Przez następne kilkadziesiąt lat
koliszczyzna inspirowała twórców - np. „Zamek Kaniowski” Goszczyńskiego - i polityków / społeczników - np. Gromada Ludu Polskiego „Humań” (choć nie wiem, jaki cel przyświecał gromadzianom - upamiętnienie martyrologii, czy swoiste
memento - profetyczne zresztą, jeśli się pomni na o chwilę późniejszą rabację galicyjską - dla szlachty?).
Dziś epizod ten wydaje się być już nieco zapomniany.
Jakie jednak morał i nauka z tego wszystkiego płyną?
Jak pisałem - ludzkość rżnie się od wieków. Teraz tylko w Euroatlantydzie, chwilowo syta i senna, przestała. Ale wystarczy żeby iskierka obłędu padła na suchą ściółkę nienawiści i znów płoną łąki krwi..
Jak było na Bałkanach 20 lat temu? O Rwandach i Sudanach już nie wspominam (bo to przecież gdzieś daleko, u dzikusów).
Trzeba o tym pamiętać. Nie w imię odwiecznych waśni międzyplemiennych, ale żeby zdawać sobie sprawę z własnych, uśpionych zdolności.
Wystarczy, że dadzą ci maczetę w garść, i wszyscy zaczną z wyciem biec, by ucinać ręce i głowy - ty pobiegniesz też, człowiecze.
A gdzie się to wszystko zaczyna? To wszystko zaczyna się w najdrobniejszych przejawach małych zełek, w przemocach i mikrołajdactwach dnia codziennego, które wyrządzamy dalszym, bliższym, a nawet najbliższym: dzieciom i rodzicom, żonom i mężom, rodzeństwu i teściom, zięciom, świekrom, szwagrom, swakom, świeściom, zełwom, jątrwiom i paszenogom, podwładnym i szefom, sąsiadom i współpasażerom...
Pamiętaj, nie żyw swego wewnętrznego Gonty! Nie baw się w małe Żeleźniaki!