26 kwietnia 2013

La Semois, rzeka wiosenna


La Semois (czyt. c'est moi) jest rzeką wijącą się przez południowe regiony Ardenów.
Trafiliśmy nad nią parę razy jesienią i parę razy wiosną. Te ostatnie widzenia się z rzeką utkwiły szczególnie w sercu za sprawą zjawiska zakwitania o tej porze roku licznych wodorostów.

Uroczo meandrującej przez wzgórza wodzie dodaje to malowniczości. Okolica obfituje w ciekawe miejsca ludzką ręką stworzone, interesujące widoki oraz intrygujące dopływy. Tereny nadrzeczne charakteryzuje też wysoki dobokrów.

Nad Semois będzie więc jeszcze okazja blożnie powrócić.












19 kwietnia 2013

Songs: Ohia, Magnolia Electric Co., Jason Molina

Spora połać niniejszego „sadu” zaczyna przypominać cmentarzyk. Pełno tu nagrobków. Cały czas czynny jest wszak wątek renesansowo-sepulkralny, dotyczący nieboszczyków niebytujących w niebiosach od wieków. A do tego co rusz życie, które bardzo często kończy się w sposób nie mniej zaskakujący niż lato, zmusza do robienia małych epitafiów świeżo zmarłym a istotnym ze względu na tak zwany wkład jednostkom.

Albowiem po tych dla Montserrat Figueras i Dave’a Brubecka (oraz dla pewnego Romana, ale to było pre-mortem i nie o muzyka chodziło), po raz trzeci wystawiam skromny blogowy pomniczek dla grajka z listy „100 płyt, które zabrałoby się na dno Rowu Mariańskiego”.

W latach ostatnich zaobserwować się da wysyp nietuzinkowych osobowości w muzyce rozrywkowej made in USA. Część należy do tzw. młodego pokolenia, inni już z niego wystąpili. Część jest płci męskiej, część wręcz przeciwnej. I to cieszy, bo zadaje kłam opinii jakoby muzyka dzisiejsza jest zeszła na psy. Zwłaszcza jeśli porówna się ją z wyniesioną na ołtarze popkultury muzyką lat 60., 70., a nawet tych stukniętych 80. A to nieprawda! Trzeba tylko ucho (środkowe) natężać ciekawie, trochę nim poszperać, w czym pomocny może być przyjaciel, a niezastąpiony przyjaciel Internet.

Mowa oczywiście o wszechstronnie i przewrotnie rozumianej muzyce rozrywkowej. Jak jest z innymi jej podtypami i gromadami, to temat na inne rozważania, albo ich brak.

I tak, rozrywki dostarcza m. in. cały zastęp tak zwanych singers-songwriters. Egzegezy genezy gatunku należałoby dokonać ab ovo, to jest (w tym wypadku) Dylana Boba (czyli postaci, o której wszyscy słyszeli, ale której nie słyszał nikt) oraz jego mentorów. Ale czas na to przyjdzie poniewczasie. W każdym razie w naszym języku brak odpowiednika terminu. Bo co, piosenkarz-piosenkopisarz? Poeta śpiewany? Też nie, źle się kojarzy. Z poezją ziewaną. Może w takim razie najprędzej bard, choć to też import słowny.

Współczesnym takim bardem jest – był – Jason Molina. Niezwykle zdolny ten pieśniokleta i równie płodny, nagle złamał pióro i gitarę, to jest zamilkł. I nie wiadomo było, co dokładnie się z nim dzieje. Nowych rzeczy nie dostarczał od lat czterech. Aż tu przyszła wiadomość - miesiąc temu z górą – iż opuścił ten padół w zastanawiającym wieku 39 lat. Od alkoholu. Hmmm… Przykre. Ale nie oceniam, bo człowiek się z tym ponoć rodzi. 

A muzyka? A, muzyka… No właśnie. Pokrótce, bo po co czytać, jeśli można słuchać.

Pracę na niwie muzycznej Molina zaczął ponoć od posady basisty w zespołach heavy-metalowych. Ale potem przestał iść tą drogą, przesiadł się na gitarę barytonową i wstąpił na ścieżkę kariery folksingera wydając w latach 90. debiutanckie płyty. Co ciekawe, a dla mnie ujmujące, firmował je nie nazwiskiem, a nazwą jednoosobowego „zespołu”, Songs: Ohia. Aż tu nagle jego twórczość nabrała emocjonalnych rumieńców, co zauważyć można na płycie Axxess And Ace z 1999 roku. Chociaż zaczyna się nawet dość żwawo, piosenką ze zwrotkami i refrenem, wnet grzęźnie w swoistej melancholii w autorskim wydaniu. I nawet jeśli żwawość (rytmu) powraca – jak w centralnym utworze „Captain Badass”, to już na wysokiej nucie emocji.

Kolejna płyta, The Lioness to krok głębiej w tę głębię. Zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Już otwierający utwór wypala słuchaczowi w łeb ładunkiem emocji, a potem ich napięcie wzrasta i osiąga kumulację w tytułowym kawałku. 

Wyciszenie przynosi bliźniacza płyta z roku 2000, Ghost Tropic. Ale za to radykalne. To prawdziwie genialny minimalizm formalny, tworzący w przedziwny sposób osobliwą gęstwinę dźwiękową. Zawiesinę, która, jeśli się na to pozwoli, wciąga słuchacza jak tłuste bagno w bezksiężycową noc. I tylko w końcu słychać  niesamowite odgłosy (tropikalnego?) ptactwa, jak w miniaturach tytułowych. Niezwykła rzecz. Prawdziwa muzyka do słuchania w ciemnościach (choć kto inny nagrał płytę o takim właśnie tytule). Ba, nawet okładka jest niemal zupełnie czarna. Poza tytułem nic na niej nie ma. Nie ma też nic, poza czernią i wewnątrz książeczki…

To okropnie ważna płyta!

Po wydaniu kilku kolejnych albumów, muzyk porzucił jednoosobowy projekt Songs: Ohia, i wziął się za stylistykę bardziej rockowo-altcountry, z towarzyszeniem zespołu już prawdziwego, z nazwą po ostatniej płycie Songs: Ohia – Magnolia Electric CO.

Gdy słuchałem pierwszy raz debiutu-koncertu tego zespołu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że słucham którejś z brudniejszych płyt Neila Younga. Aż musiałem sprawdzić, czy się nie pomyliłem. Nie pomyliłem się, ale też to wrażenie nie brało się znikąd, skoro w ostatnim utworze śpiewak wprost cytuje starszego kolegę („tonight’s the night”)…

W ciągu kolejnych czterech lat muzyk wydał kilka następnych płyt, pod szyldem Magnolia Electric CO, jak i pod swoim nazwiskiem… Aż zniknął. Ostatnio na dobre.

Szkoda mi Moliny, i szkoda, że go nie ma, że już nie nagra nowych rzeczy…
Z drugiej strony… „it's better to burn out than to fade away”, jak śpiewał tenże Young.

Twórczość Jasona Moliny jest znakomita, jeśli ktoś chce dosmaczyć sobie swoje nudne i ustabilizowane emocjonalnie życie szczyptą tragizmu. A także w przeciwnym przypadku – gdy chce się życie rozwibrowane rozpaczą zilustrować ścieżką dźwiękową.

I'm paralyzed by the emptiness - śpiewa z towarzyszeniem w pięknym refrenie „Blue Factory Flame”, co może być mottem dla życia i onej twórczości.

Z bogatego relatywnie dorobku artysty wybieram do listy 100 płyt obie wspomniane z roku 2000. Do tego chętnie zrobiłoby się jakiś wybór i z pozostałych. Na przykład taki (tym razem skorzystam z istniejących materiałów youtubowych, więc przepraszam z góry za ewentualne niedociągnięcia dźwięku), szczerze zachęcam:

1999 Songs: Ohia Axxess & Ace - Captain Badass” 
2000 Songs: Ohia The Lioness - The Black Crow” 
2000 Songs: Ohia Ghost Tropic - The Body Burned Away” 
2002 Songs: Ohia Didn't It Rain - Blue Factory Flame”  
2005 Magnolia Electric Co. Trials & Errors - „Cross The Road” 
2006 Jason Molina Let Me Go, Let Me Go, Let Me Go - „Let Me Go, Let Me Go, Let Me Go” 
2006 Magnolia Electric Co. Fading Trails - „Talk To Me Devil, Again” 

i na koniec miniatura dla ukojenia skołatanych nerwów:
2009 Magnolia Electric Co. It's Made Me Cry - It's Made Me Cry” 


93. Songs: Ohia  - The Lioness

92. Songs: Ohia - Ghost Tropic





13 kwietnia 2013

Znów Sobota

Czas nieubłaganie przesunął swe wskazówki (?) także – ups... – tak, że znów nastała sobota, i to odległa o dwie od poprzednio poruszanej. Pora więc odsłonić drugą z trzech odsłon sobotnich. Po odsłonie ukaże się zaś sobocka fara, czyli kościół p(f)arafialny w swej okazałości zewnętrznej.

Robię to (?) gdyż forma i wygląd tego zabytku szczególnie gwałtownie przypadły do mojego gustu.


Jak wspomniałem óprz…uprzednio, świątynia sobocka jest fundacją Sobockich, a konkretnie Tomasza seniora, którego kamienny konterfekt znajduje się wewnątrz. Dowodem tego jest kamień wmurowany w mur od północy z „wyrytą głową i ręką wskazującą na imię i pierwszą literę nazwiska fundatora, z data 1518”. Słabo widać owe rysunki, ale litery i cyfry wyraźnie.

Budowla zestawiona jest z zestawu jednonawowego korpusu i niższego prezbiterium, obydwa nakryte dwuspadowymi dachami. Styl jest gotycko-renesansowy. I tu w interesujący sposób można pokazać palcem, jak na tym kamieniu, co należy do jakiej epoki.

Gotycki jest dół, od którego tradycyjnie zaczęto budowę, to znaczy ściany z ostrołukowymi oknami opięte skarpami (lub szkarpami) tudzież sklepienia prezbiterium (gwiaździste, późnogotyckie) i zakrystii (kryształowe, jeszczepóźniejgotyckie).
Potem, już na górze, przerzucono się na styl nowożytny i takie jest sklepienie nawy (kolebkowe z lunetami) oraz szczyty – czyli zwieńczenia ścian frontowej i tylnej, pełne ceglanych ornamentów i o falistych spływach.


W sumie powstała całość niezmiernie harmonijna i o wielce przyjemnych proporcjach. Spójrzmy, jak pięknie tynkowane biało łuki okien w ceglanej ścianie odpowiadają na zasadzie negatywu ceglanym łukom w tynkowanej ścianie szczytu (co oczywiście niekoniecznie jest zamierzonym zamysłem budowniczych).
A poza tym, w ogóle zabytek arcyzacnie prezentuje się w otoczeniu soczystej letniej zieleni w przedburzową pogodę.

Program uzupełnia wieżyczka ze schodami na strych wyposażona w otwory strzelnicze i nieduża sygnaturka na styku nawy i prezbiterium.
Jak to się często zdarza w przypadku takich zabytków, można przyuważyć wmurowane w ściany zewnętrzne różne interesujące starorzecza. Na przykład krucyfiks z dwiema wolutami powyżej, znakomicie komponujący się na jednolitej płaszczyźnie ceglanej ściany prezbiterium i odcinający się od niej swą bielą.
Kto to wmurował i kiedy? Tego nie wiem, ale mistrzowskie to posunięcie!


Nieopodal Soboty, ale nie w stronę Piątku, a przeciwną, i po drugiej stronie Bzury, leży wioska Chruślin wyposażona w kościółek całkiem sobockiemu pokrewny. Chociaż jest odrobinę późniejszy, to podobieństwo jego szczytów z sobockimi wskazuje, że mogą być dziełem tego samego warsztatu. Różnica polega na mniejszej ilości powierzchni tynkowanych. We wnętrzu zaś – którego nie dane mi było obejrzeć – sklepienie nawy jest jednym z przykładów tzw. sklepienia pułtuskiego, copyright by Jan Baptysta z Wenecji, poza Chruślinem i samym Pułtuskiem obecnego także w Brochowie (był we blogu), Cieksynie (był) i Broku (będzie).

Tak że – ups... – także tutaj można odnaleźć starorzecza (tablice fundacyjne z datami) w ścianach oraz chętnie zwrócić uwagę na przepięknie wymurowaną sygnaturkę.


Podobieństwo dwóch kościołów jest tak daleko idące, że nawet zdjęcia ułozyły się tak samo.





9 kwietnia 2013

Sroka. Galeria zwierząt futrzanych, cz. 2

Pozwolę sobie wrócić do zarysowanego Ryśkiem z furgonetki wątku zwierząt futrzanych (i drobia!) w życiu człowieka i obywatela wspomnieniem słowno-tanecznym z przeszłej przeszłości, ba – z przeszłego Millenium –  melankolikom dla rozrywki etc. erygowanem.

Onego słonecznego dnia zachciało nam się spaceru po parku wilanowskim na rubieżach ówczesnej stolicy. Dziarsko podążając Aleją Wilanowską - wtem! - mgnieniem oka postrzegliśmy niewielki żywy kształt taczający się między kołami pojazdów samojezdnych. Przemknęliśmy dalej a szybkie myśli i słowa przemknęły między nami: Kot!? Nie, pies! Nie: pisklę! Brawurowo zawróciłem na najbliższym skrzyżowaniu, zatrzymując się na wysokości owego organizmu. Stanęliśmy na awaryjnych, a Em. wyskoczyła na jezdnię ewakuować gadzinę.

Ze spaceru tego dnia nic nie wyszło, ale tak oto grono zainteresowanych osób weszło w posiadanie ptaka marki sroka.


Karmiło się toto – jak widać – fachowo, ale również surowym mięsiwem (głuptak dziobał więc bez spodziewanego efektu i opadłe płatki róży – ze względu na zbieżność kolorystyczną). Spało to w pudełku nakrytym gałganem, bo przy najbledszym świetle zaraz dawało swój sroczy koncert na skrzekot.

I tak - skakała ta sroczka, skakała, aż





odleciała.

5 kwietnia 2013

Śnieg w kwietniu

...inaczej sobie wyobrażam.







2 kwietnia 2013

Muzyka na Bielanach

z cyklu: zdarzenia warszawskie
1 IV 2013

Orkiestra dęta...

 ...spod Janowa Lubelskiego...  

   ...robi nam paparara.

 - Grałem tu before it was cool.

 Poszli se.

 Tymczasem w podziemiu...

trio

...gra do tańca.

Fusion!


APENDYKS

Zasłuchany osioł bielański.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...