31 grudnia 2012

Międzynarodowy dzień zmiany daty

Jak nadmieniałem i zeznawałem oraz oznajmiałem tudzież powiadamiałem - nie jest to blog okolicznościowy. Ale deklaracje sobie, a szare życie sobie.
Zatem z okazji kończącego się roku - wątek alkoholowy. Ludzkość bowiem wymyśliła, że zmiana daty, to szczególna okazja, żeby zaburzyć sobie poczucie rzeczywistości odchodami drożdży (Vonnegut). Ludzkość chętnie odurza się i bez okazji, i na wszelkie możliwe sposoby, ale szczególne nasilenie odurzania następuje właśnie w tych dniach. Teoretycznie ma to wspierać radość - lecz z czego? Może raczej ma zagłuszać panikę wynikającą z tego, że zmiana cyfry roku uświadamia dogłębniej niż przy innej okazji nieubłagany upływ czasu, a co za tym idzie - życia. Czasowania ku śmierci (Heidegger), choroby na śmierć (Kirkegaard).

W każdym razie, spożywanie alkoholu ma wzmagać frajdę, albo i ją zastępować. Chociaż
"- A co to jest wódka? [...]
- Był taki napój. Płyn, rozumiesz? Alkohol.
- Po co?
- Żeby pić.

[...]
- To wesoło było, czy jak?
- Gdzie tam! Ryczał człowiek jak opętany. A często umierali.
" (Awerczenko)

Z drugiej strony, krom wszelkich zgubnych skutków społecznych i ubocznych, narody pijące alkohol są bardziej wyluzowane. Weźmy muzułmanów - nie piją, za to mordują innych, gnębią kobiety, nie mogą ścierpieć istnienia Żydów...
Zaraz... Brevik, Fritzl, Hitler... hmmm... Słowem - i tak źle, i tak niedobrze.
Ludzie są przeważnie źli (Bias z Priene).

Dla pragnących uczcić nadejście nowego roku w nietypowy sposób, propozycja dwóch drinków:

1. "domowy"
100 gr wódki czystej
1 spory kątnik domowy
1 ząbek czosnku


Utłuczonego kapciem pająka zalać wódką, brzeg szklanki przyozdobić ząbkiem czosnku. Nie mieszać. Zatkać oczy, wypić i zakąsić czosnkiem.

2. "patriotyczny"
100 ml wina czerwonego
100 ml mleka
duszone grzyby


Grzyby zalać winem i mlekiem, odstawić na tydzień, wypić jednym haustem.

Na deser - pocztówka z Szampanii, gdzie w sielskim pejzażu rośnie inny nieodzowny noworoczny trunek. Do siego!






26 grudnia 2012

Restauracja



dach - 6

obróbka szczytu - 4+

okna - od 5 do 3

kolorystyka - 3+  4+





23 grudnia 2012

Bożonarodzeniowy jednorożec

?!
Artysta-piosenkarz, na którego patrzę z podziwem i szacunkiem, ale też z pewnym osłupieniem znowu wprawia w osłupienie, ale i w podziw i szacunek. Ale też w osłupienie. O tym, jak wprawił w osłupienie takie, że przez dwie godziny siedzieliśmy z otwartymi ze zdumienia gębami jeszcze kiedyś opowiem.
Na razie chodzi o to, że ukazał się nowy - po sześciu latach - box z okolicznościowymi wydawnictwami okołobożonarodzeniowymi. O tym, jaki mam stosunek do podobnych praktyk (podobnie jak do praktyki wystawiania gigantycznych świecących cuksów na głównym corso miasta) - pisałem w zeszłym roku. Dlaczego w jednym przypadku robię wyjątek - również pisałem w zeszłym roku. Cześć!

Można tu posłuchać.
O co chodzi? Joy Division?





PS. Gdyby wciąż było mało świątecznego nastroju, oto on w jeszcze innym stylu. Ostrzegam!

21 grudnia 2012

Teatr mój widzę ogromny


"Mój" w tym przypadku oczywiście oznacza, że przyszło mi żyć w mieście, w którym stoi.

Kwadryga dodana niedawno na zrobiła mu bardzo dobrze. Atoli... troszeczkę zaczął przypominać moskiewski Bolszoj Tieatr. Który, choć jest starszy o kilka lat (zaledwie) od warszawskiego, jakieś nieodparcie sowieckie sprawia wrażenie. A nasz - jest fantastycznym dziełem architektury. I byłby nim nawet bez tych bocznych niższych skrzydeł. Z nimi zaś jest jeszcze bardziej.

Tylko parking przed frontem zdaje się błagać o zmianę go wreszcie w plac miejski... Amen.





14 grudnia 2012

Chłodnik


Dobry na upały, do spożywania niekoniecznie w zamkowej sieni. Może być też przewiewna weranda.





11 grudnia 2012

Okupacja

Stan umysłu ludzi pogranicza jest na ogół rzeczą dużo ciekawszą niż stan analogicznego umysłu ludzi interioru kraju, a już zwłaszcza kraju zuinifikowanego narodowościowo. Czasem jednak lepsza nuda: jedni ludzie pogranicza lubią niekiedy napadać na innych i wyżynać się nawzajem pod byle pretekstem (patrz: Wołyń, Naddniestrze itp.).

Aż tu nagle okazuje się, że jakieś śladowe napięcia tego rodzaju występują i w sytej Europie Zachodniej. Przykład na zdjęciu z tabliczką. Pochodzi ono z nadmorskich okolic Dunkierki, które stanowią historycznie część Flandrii (jak sama nazwa wskazuje: Duinkerke, to po prostu "kościół na wydmach"), dziś - i od dawna - we Francji.

 
A wydawałoby się, że jednak ludzie z takiego regionu będą przejmować się, w jakim państwie żyją równie mocno, co młodzieńcy z drugiego zdjęcia zakazem wchodzenia na poniemieckie bunkry.
Tym bardziej, że francuska okupacja musi być niezmiernie ciężka do zniesienia! Tak, że* aż sam bym się jej poddał (na jakiś czas)...




Trzecie zdjęcie pokazuje już tylko letni upalny dzień na tamtejszej plaży, czyli coś, do czego można zatęsknić o tej porze roku.



*) Użycie zwrotu "tak że" jest tu uzasadnione. 
Atoli modne jest obecnie stosowanie słów "tak że" w znaczeniu "tak więc" albo "więc" po prostu, na dodatek często pisanych razem, tak, jak słowo "także"! 
Nie pojmuję.





7 grudnia 2012

Time Out

Który rok był najlepszy dla rocka (cóż za gra słów!)? 1969? 1970? 71? A może 73? Gorące spory wśród melomanów całego świata trwają! W każdym razie, chodzi o przełom lat 60. i 70.

Dla jazzu natomiast analogicznym „złotym wiekiem” były lata o dekadę wcześniejsze, czyli przełom 50. i 60. Za najbardziej znamienny można uznać zaś rok 1959.
A przynajmniej dla mnie jest to data w pewien sposób symboliczna, reprezentująca końcówkę lat pięćdziesiątych, i którą pozwoliłem sobie z lekka wyidealizować. Nie tylko w odniesieniu do jazzu, ale i do rock’n’rolla a nawet do muzycznej popeliny typu easy-listening. Oraz do zjawisk pozamuzycznych, od szeroko pojętego designu albo wzornictwa (cadillaki i żelbetowe łupiny), przez kinematografię, po takie, wydawałoby się mało znaczące, jak elegancja mężczyzn i – last but not least – fenomenalna moda kobieca!

W jazzie – podobnie jak w rocku 10 lat później – mamy nagromadzenie ważnych bądź zjawiskowych (lub jedno i drugie) publikacji nagraniowych. Widać, musiał jakiś szczególny zeitgeist wiać i ferment twórczy siać, czego skutkiem a może i przyczyną było, iż szersza niż węższa publiczność nie odwróciła się była od jazzu.
Stąd też, jeśli wytropię istnienie jakiejś płyty ze stemplem 1959, to wiem, że muszę jej przynajmniej posłuchać. A niektóre znich pojawią się w cyklu „100 płyt, które zabieram na lot transgalaktyczny”. Na przykład dziś.

Oto, wsród wielu genialnych płyt tamtego roku, pod nazwą Time Out, płody swojej pracy opublikował także The Dave Brubeck Quartet.
Tytuł, choć wieloznaczny, dotyczy metrum, rytmów, w jakich grają panowie od Brubecka, pianisty który właśnie kilka dni temu zakończył swój godny, 92-letni żywot.

M.B., mój jazzowy nauczyciel, twierdzi wprawdzie, że biali grać jazzu nie potrafią i nie powinni (w czym nie jest zupełnie bez racji!), ale ta płyta zadaje poważny cios takiej opinii (tylko szarpidrut kwartetu, Eugen Wright, był czarnoskóry).

Faktem jest natomiast, że jej zawartość muzyczną i w ogóle styl TDBQ, cechuje elegancja, wyszukanie i finezja. Nie jest to może, czego w jazzie poszukuję najbardziej i czego się po nim spodziewam, ale tutaj wspomniane cechy zasługują na najwyższy szacunek. Poza tym, osłuchałem się (od dnia, w którym tę płytę sprawiłem sobie – mój Boże, 14 lat temu) z tymi niezwykle melodyjnymi kawałkami, więc są mi bliskie i dobrze znane. Atoli jest jeden główny powód, dla którego włączam Time Out do listy 100 płyt, a imię jego: „Take Five”.

„Take Five” to niezwykła kompozycja. Czarowna i niezwykle optymistyczna melodia sopranowego saksofonu autora, Paula Desmonda, oparta jest na ostinatku basu i fortepianu. Lecz głównym bohaterem są bębny, i to wiadomo już od pierwszych dźwięków utworu. Poruszają się one po jakichś zupełnie niezwykłych, nieoczywistych rytmach. Zresztą – „nie był pomyślany jako hit, miał być solo perkusyjnym Joe Morello”. I to solo jest kolejną, po saksofonowej kantylenie i samej strukturze, nagrodą dla słuchacza.

Utwór ten towarzyszył wielu miłym momentom mojego życia – jak dotąd. Dlatego poproszę o odtworzenie go i na pogrzebie.

Poza tym epokowym kawałkiem, na uwagę zasługują: gonitwa-galop ze zmiennym metrum „Blue Rondo à la Turk” (na szczególną! w wieku 20 lat zbłaźniłem się mówiąc: o, jazzowa wersja „Rondo” The Nice!), walczyk-niewalczyk „Kathy's Waltz”, urocza ballada „Strange Meadow Lark", piosenka bez śpiewu „Three to Get Ready”, energetyczne „Everybody's Jumpin'” oraz godny, bo chyba najbardziej jazzowo jazzowy finał - „Pick Up Sticks”.

Ha! W ten sprytny sposób udało mi się polecić uwadze całą płytę Time Out!

Piękna płyta ma piękną okładkę z ilustracją w guście Joana Miró (nie jedyna to taka okładka 1959 roku!), a brzmi jakby była nagrana wczoraj. No, leciutko szumi, ale instrumenty brzmią również pięknie.

Zachęcam do posłuchu niezwykłego „Take Five” - o ile ktoś nie zna a ciekaw.
A Dave'owi Brubeckowi mówimy „Thank You (Dziękuję)”.


94. The Dave Brubeck Quartet - Time Out





3 grudnia 2012

Rekwiem dla domków fińskich

Pisywać się roz nie ma co.
Domki były tu od zawsze, teraz ich nie będzie. Odbyła się dyskusja na łamach. Urbanista B. mówił - precz.
(Ja mówię: unikat, wyjątek, klimat, wybitne walory arty i archi).






Do ostatniej szansy na popatrzenie zapraszamy w Realu.
Zanim "w leśniczówce Pranie gigantyczny motel stanie", autorstwa co najmniej Zachachy Hahadid.
Tutaj, w komputerowym sadzie - domki w szacie ostatniego dnia lata.





30 listopada 2012

Mauzoleum w Wilanowie

Oto kończy się listopad, miesiąc zadumy i melancholii (a nadciągają miesiące przedświątecznej gorączki oraz białego szaleństwa. Uff, dosyć!). Szanujący się bloger publikuje w tym okresie nastrojowe zdjęcia z cmentarzy. W "Sadzie rzeczy" sezon nagrobkowy trwa cały rok!
Co prawda, za nagrobkami, które tu prezentowałem, nie czają się bezpośrednio rzeczywiste nieboszczyki - zwykle modele do rzeźb składowane są gdzie indziej: w kryptach.
Dziś też taki przykład -  "grobowiec" państwa Potockich, Aleksandry i Stanisława Kostki, wystawiony przez ich potomka w latach 30. XIX wieku.
Projektował Henryk Marconi.
Tak to jest. Po Merlinim nastał Corazzi, po tym zaś - Marconi. Trójka ta obstawiła prawie wszystkie budowle swoich czasów. Jeszcze gdzieś tam przecisnął się jakiś Lanci albo rodzimy Kubicki, ale to zaniedbywalne. Marconi to jeszcze wyprodukował klan kontynuatorów o tym samym nazwisku. Merlini przynajmniej tylko metresę dla króla Ciołka.
Lecz do rzeczy - pomnik ma formę grobowca w guście gotyckim, z baldachimem. Można takie napotkać w katedrach Zachodu Europy, w Polsce - na Wawelu. Ten stoi pod chmurką, a strzegą go cztery lwy. Posągi wyrżnęli Konstanty Hegel i Jakub Tatarkiewicz.

Gdy byłem dzieckiem, obiekt intrygował mnie nie mniej niż opisywana altana. Intryguje zresztą dalej. Pewnie dalej jestem dzieckiem.










28 listopada 2012

Zen morza

Zew morza.


Zoom morza - i mamy dzieło sztuki à la Fangor.


Złom morza - czyli tradycyjny zgubiony kapeć.





25 listopada 2012

Escherezada


Lubicie Eschera?

Ja go szanuję i podziwiam, ale lubię już nie tak bardzo. Trochę w jego twórczości czegoś na kształt cyrkowego popisu. Tak, jakby skrzypek bezbłędnie odegrał kaprys Paganiniego trzymając skrzypce za plecami. Raz można to zobaczyć, ale nie cały czas...

W każdym razie, skojarzenie wizualne nadsuwa się samo, gdy popatrzeć na powyższe obrazki, kolejny, po już kiedyś pokazywanym, efekt warszawskiej wycieczki klatexowej. Przy czym oczywiście perspektywy i widoki są tu całkowicie normalne.

Normalne? Do pewnego stopnia. Bo co jest niezwykłe - z dzisiejszego punktu widzenia - to potraktowanie przez twórcę projektu budynku klatki schodowej jako osobnego małego dzieła sztuki. We współczesnym budownictwie czegoś podobnego się bowiem nie spotyka - nie ma na to kasy, czasu ani chęci. Po schodach ma się pomykać, a nie nimi napawać. Mają zajmować jak najmniej cennego miejsca, a nie rozrastać się swoimi biegami oraz tak zwaną duszą do rozmiarów dziedzińca.
Ba, zdarzają już się rzadkie do tej pory w Polsce klatki schodowe bezokienne.

Zdjęcia szumią i syczą, ale ciemnawo tam, a lepszego obiektywu, jak to się mówi: nie dowieźli.







22 listopada 2012

Blich, P(omocnicze)GR w stylu narodowem

W cyklu "dzień, wspomnienie lata", wspomnienie leci dziś na obrzeża  pewnego mazowieckiego miasteczka, o którym jeszcze będzie głośno (na tym blogu).

Podróżujący rzeczonymi obrzeżami, może stać się świadkiem istnienia interesującego zespołu zabudowy folwarcznej w stylu rodzimym, który również stanowi jeden z powracających motywów w Sadzie rzeczy.

Folwark, jako pomocnicze gospodarstwo rolne, towarzyszy zespołowi szkół rolniczych umieszczonemu na obrzeżach  mazowieckiego miasteczka.


Ponieważ nie każdy podróżuje tymi obrzeżami, dla niepodróżujących zamieszczam fotoreportaż ukazujący rzeczoną zabudowę. Mamy tu więc zbiór miłych oku elementów "gramatyki" języka architektonicznego stylu rodzimego: spadziste dachy tam, gdzie trzeba przełamane na modłę "dachu polskiego", gdzie trzeba wywinięte przy okapie, gzymsy okapowe wyłożone dachówkami, powtarzający się w różnych sytuacjach motyw półkolistej arkady, przypory w narożnikach, oszczędnie użyte kolumny.
Tak! Jest nawet owalne okienko! (gdzie?)


Zwróćmyż też uwagę jak harmonijnie zestawiono tu zestaw przeróżnych brył stanowiących poszczególne budowle i ich części. Szlachetna prostota form i dopracowanie proporcji oraz detali - rzekłby znawca. Zabudowania mogłyby być utrzymane w lepszym stanie. Lecz cóż - nie można mieć wszystkiego naraz - rzekłby mędrzec.


Sam budynek szkolny też kwalifikowałby się do pokazania, gdyby nie został zniekształcony mansardową nadbudową i splugawiony wstawieniem współczesnych okien. Czasem więc już lepsze umiarkowane zaniedbanie niż nieporadna restauracja.

zdjęcia powyższe stanowią przykład bramexu i szwendexu





19 listopada 2012

Churchex i doorex

W tym odcinku chciałem pokazać - skromne na razie - efekty tej gałęzi doorexu, jaką jest churchex.
O co chodzi? Jeżeli "urban exploration", w skrócie urbex, to legalne, pół-legalne i nielegalne wchodzenie do i na obiekty typu opuszczona fabryka, trend trendowy wśród internetowych pokazywaczy, tak wchodzenie nieproszonym przez rozmaite drzwi należy nazwać doorexem.


Podobnie jak bohater pewnej powieści nie mógł powstrzymać się przed dowiadywaniem się wszelkimi metodami, co słychać u bliźnich - znanych sobie, jak i nieznanych, tak ja, gdy widzę jakieś drzwi, nie mogę odmówić sobie, by zobaczyć, czy się otworzą i co jest za nimi. Cóż, im człek starszy, tym bardziej ciekawy wszystkiego, również tego, co dawniej mogło się wydawać niegodne uwagi.
Czasem rzecz jasna drzwi nie chcą ustąpić, niekiedy znów wyskoczy ktoś z nagła pogonić - ale zrażać się nie trzeba. Warto eksplorować przestrzenie zadrzwienne.

Jeśli więc doorex ma to miejsce w kościele należy go nazwać churchexem. Często zdarza się, że gdy odwiedzamy jakąś interesującą świątynię, jest już lub jeszcze, albo w ogóle i po prostu zamknięta. Można oczywiście nierzadko popatrzeć przez kratę lub szybkę z kruchty do wnętrza, ale na ogół to za mało. Wtedy z pomocą przychodzi doorex. Przykład obok - kościół co prawda zamknięty, ale wejście na chór muzyczny już nie i stamtąd można zerknąć na wnętrze oraz organ. Inne okoliczności to zwiedzanie opuszczonych (na chwilę) zakrystii, kancelarii przykościelnych, rupieciarni i składzików na szczotki, przez które również czasem można przeniknąć do głównego wnętrza! Także i w samych tych pomieszczeniach możemy napotkać niekiedy interesujące starorzecza. Albo... antyczne centrum sterowania kościołem.

Ostatnie ze zdjęć obrazuje epizod churchexu legalnego, a w zasadzie seminarexu.





Szczególny rodzaj churchexu miałem okazję pokazać we wpisie "Wizyta w dwunastym wieku".
Niebawem jednak wystawię na widok publiczny solidną porcję urbexu sensu stricto, comme il faut i bon-ton, pardon.





16 listopada 2012

"Wilcza góra"

Przez przerzedzony lasek widać było Wilczą Górę.
Z jej zboczy osuwały się rzadkie, białawe mgły. Tylko sam szczyt czerwieniał od słońca jak roztopiona miedź. [1] (…) Teraz sterczą nagie, białe, tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach pociemniałe od mchów i porostów zęby skalne. Z daleka Wilcza Góra przypomina zębaty grzbiet ichtiozaura.  [2]  Kto wie, czy po niej nie chodziły te gady? Pan Sądej opowiadał, że jest bardzo stara, starsza od Tatr, ma przeszło dwieście milionów lat. Kiedyś, nim starły ją lata, była wielka i potężna. Ale i dziś jest wysoka. Kawał świata stąd widać. Zaraz blisko leży wieś Miedziane Pole [3], a dalej w bok na północ – Wilczków [4]. Z drugiej strony, w samym dole widać stalową konstrukcję nowego szybu, a przy niej małe jak pudełka budynki kopalni [5]. Dalej ciągną się wzgórza, niektóre lesiste, inne gołe. A na samym horyzoncie sterczy góra z ruinami zamku na szczycie [6]. (…)

W pewnej chwili kopnięta przez któregoś piłka przeleciała nad głowami chłopców i poszybowała prosto w kierunku, gdzie czernił się otwór Dzikiego Szybu [7]. (…)






"Księga urwisów" Edmunda Niziurskiego była ukochaną książką mojego dzieciństwa. I pewnie pierwszą "poważną" powieścią, jaką przeczytałem. Nie licząc wcześniejszych (niepoważnych) książeczek. Było to w wakacje po II klasie podstawówki. Potem przyswoiłem więcej z dorobku tego autora, ale chyba tylko tę przeczytałem... jakieś kilkanaście razy.

A przecież debiut powieściowy Niziurskiego to jak w mordę strzelił przykład socrealizmu w literaturze, chociaż przeznaczony dla dzieci. Jest walka o spółdzielnię produkcyjną (kołchoz) i wredny kułak, który temu dziełu pragnie przeszkodzić. Jest współzawodnictwo i budownictwo (socjalistyczne) oraz nowoczesne narzędzia propagandy (gazetka szkolna). No i jest wreszcie zimnowojenna szpiegomania: gdzieś tam czai się dobrze zakonspirowany szpieg albo wręcz dywersant, na zlecenie wiadomych sił starający się zaszkodzić ludowemu państwu. Trzeba być czujnym!

Lecz cóż z tego, jeżeli poza tym jest świetnie napisaną, wielowątkową powieścią obyczajowo-sensacyjną?
Propaganda jest tłem a nie celem, nowy "ład" komunistyczny jest kanwą opowieści a nie jej bohaterem...
Co do mnie - nic wtedy nie skumałem. Spółdzielnia produkcyjna? Przecież na wakacjach jeździło się do "gieesu" po zakupy, więc pewnie to chcieli zakładać... Dywersant? Był wcześniej folksdojczem, więc to zdaje się jakieś niedobitki hitlerowców... Przodownicy, bumelanci? Kułak? Eeee...?
Jakoś szczęśliwie byłem zaimpregnowany na ideolo zawarte w książce.
Zresztą sam Niziurski mówił potem, że jego utworowi pretorianie socrealizmu zarzucali "fideizm": bo ktoś "podobny był do Świętego Mikołaja", bo sekretarz gminny mówi "Idźcie z Bogiem" itd itp.

Po latach - zachowując sentyment dla "Księgi Urwisów" - chylę czoła przed Autorem przede wszystkim za dwie powieści, które polecić można z czystym sumieniem i starszym dzieciom, tym kilkudziesięcioletnim: "Sposób na Alcybiadesa" i "Siódme wtajemniczenie". To jest literackie mistrzostwo świata! Suspens, pomysł, przewrotność, wnikliwość psychologiczna, realizm - zwykły, a chwilami i ten magiczny. Wreszcie, co w końcu w życiu najistotniejsze: kapitalne poczucie humoru!

W tej kategorii przodują zresztą z kolei "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa", które również chętnie postawiłbym na literackim podium. Niestety, końcówka trochę siada, i sprawia wrażenie stworzonej zbyt niedbale wobec początku... Ale wspaniała wirówka nonsensu zawarta w książce mało ma równych w znanej mi literaturze.

"Marek Piegus" wraz z "Alcybiadesem" stanowią na dodatek powieści arcywarszawskie, przez co również bliskie są sercu.

"Księga Urwisów" też dzieje się w realnej scenerii, aczkolwiek skrytej pod kryptonimami. "Wilcza Góra" tak naprawdę nie nazywa się Wilczą Górą, "Wilczków" nie jest Wilczkowem, "Miedziane Pole" Miedzianym Polem... Lecz wystarczy rzut oka na mapę regionu świętokrzyskiego, żeby zlokalizować miejece akcji i jego prawdziwą toponomię. Zawsze - odkąd sam tego zdemaskowania dokonałem - chciałem tam trafić, ale  wciąż było nie po drodze...

Aż wreszcie udało się! I to o tej samej porze roku, w której dzieje się akcja powieści. Szczegóły topograficzne - jak widać - też się zgadzają. Poza tym wszystkim "Wilcza Góra" jest bardzo miejscem malowniczym i atrakcyjnym turystyczno-krajoznawczo. Trzeba będzie jeszcze kiedyś tam wrócić.

Nie wstydzę się afektacji do twórczości Edmunda Niziurskiego. Dość rzec, że wspomniałem ją, pamiętam, w wypracowaniu maturalnym (twórczość, nie afektację). To prawda, że w dużym stopniu jest to literatura dla chłopców. Sam autor to przyznawał, ale tłumaczył też faktem, że sam był kiedyś chłopcem, a nigdy nie był dziewczynką... Sprawiedliwości jednak zadość - dla dziewcząt (?) jest pisarstwo Małgorzaty Musierowicz.
Ale jeśli pominąć otoczkę obyczajową - pozostają uniwersalne treści dla każdego, niezależnie od płci i wieku, podane w atrakcyjnej formie fabularnej.

Szkoda tylko, że - podobnie jak wspomniana wyżej autorka (albo cała masa niegdyś dobrych zespołów rockowych) - pisarz nie powstrzymał się we współczesnych czasach przed odcinaniem kuponów od swoich znanych i uznanych osiągnięć...
Trzeba wiedzieć kiedy przestać. No ale z drugiej strony rachunki za gaz też trzeba opłacić.


W ramach bonusu - panoramka z "Wilczej Góry".





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...