Nie wiem, czy ktoś spośród miłych gości blogu poświęcił 20 cennych minut cennego życia i posłuchał utworu z poprzedniego wpisu… Gwoli wyjaśnienia: była to ad hoc podjęta próba zapisu śpiewanej partii z drugiej części
Music in Twelve Parts Philipa Glassa. Może się jednak przesłyszałem… Notabene, jak sama nazwa wskazuje, wszystkich części jest dwanaście, i nagrane zajmują razem trzy płyty CD. Jak sama nazwa wskazuje, chociaż wszystko wzięło się z pewnego nieporozumienia. Autor nazwał tak swój pojedynczy utwór, z myślą o głosach („parts”) tworzących jego kontrapunkt. Gdy odegrał go swej znajomej, powiedziała „Bardzo piękne. A jakie będzie następne 11 części?”. Więc…
Wysłuchanie całości ciurkiem należy do zadań ponadherkulesowych! A wcale nie jest to najobszerniejszy wykwit
minimal music…
O Glassie i twórcach jemu pokrewnych jeszcze na pewno będę się powtarzał, jak powtarzają się modyfikowane frazy muzyki repetytywnej (nie ma takiego słowa w języku polskim).
Tak, muzyka… Żeby jeszcze przez chwilę opóźnić zbliżające się nieubłaganie wielkimi krokami obrazki pejzaży i budynków (w tym zdjęcia kościołów!), czyli powszedniego buraka pastewnego blogów, pozwolę sobie jeszcze porozmawiać co nieco o muzyce. Zwłaszcza, że to wrzesień.
Wrzesień, wrzesień… We wrześniu roku 2007 (siódmego) siedziałem przez czas jakiś samotnie w
latarni morskiej. Cóż można było robić? Patrzyłem na fale, patrzyłem na mewy i wiatr, raczyłem się napojami wyskokowymi i słuchałem muzyki. Słuchałem, słuchałem jeszcze, aż tu nagle…
Wcześniej o rok, w ojczyźnie, kolega z Wrocławia pochwalił się: „a Beirut to śpiewa o Wrocławiu!”. Jaki Beirut? O Wrocławiu? No to trzeba posłuchać. „Mount Wroclai”. Co znowu? Gdzie tu o Wrocławiu?! Mount? I jeszcze to „Wroclai”?? O co chodzi? Ale… piosenka poza tym wszystkim całkiem rozkoszna. Walczyk w nieco katarynkowym stylu znanym z wcześniejszej twórczości Tiersena imieniem Yann, o melodii, jak też u powyższego, wielce a urzekającej a melancholijnej. Mój człowiek! Tak mi grajcie! I została ta piosenka na rok w obiegu. Przyszła następnie pora zabrać się za całą właściwą płytę.
A zatem właśnie uznałem, przyzwoitość nakazywała, że pora najwyższa na sprawdzenie, jak to jest z tą całą płytą. A więc Beirut. Hmm... Okej.
Gulag Orkestar. Hmmmmmm… Niech będzie. No dobrze, jedziemy. Słucham raz.
- O.
Słucham drugi. Cooo jest? Słucham jeszcze raz. Nie do wiary. I jeszcze raz, i następny, i…
To jest ta płyta ze względnie nielicznych na świecie, co potrafią otumanić jak obuchem – a więc nie za sprawą puszczania na cały regulator, a przez zawartą w sobie zawartość. Beirut, jak już pisałem swego czasu, to w zasadzie jednoosobowy projekt młodego (jeszcze wciąż) człowieka z USA, nazwiskiem Zach Condon. Niezwykłe! Chłopiec lat prawie wciąż wówczas -naście z Albuquerque w Nowym Meksyku (!), raptem! nagrywa rzeczy wyssane z na wpół wyimaginowanej, a na wpół doświadczonej osobiście Europy Środkowej ze szczególnym naciskiem na serbsko-cygańskie trąby, takie jak słyszane w filmach Kusturicy. Nawiasem, który należy tu otworzyć, dodam, że nie jest on zjawiskiem odosobnionym na tak zwanej scenie amerykańskiej, by wspomnieć dziwolągi jak DeVotchKa, Hawk and Hacksaw, czy tam jakieś popularne Gogol Bordello. W przypadku twórczości młodego trębacza oraz wybitnego ukulelisty folkowość brzmień jest środkiem, nie celem, językiem, w którym wypowiada własną autorską wypowiedź artystyczną, to znaczy swoje genialne piosenki. A więc nie mamy do czynienia słuchając z odtwarzaniem muzyki bałkańskiej, tylko wielce twórczą na tej bazie twórczością. Zresztą, czasem łżebałkańskość ustępuje miejsca nostalgicznemu olskólowemu synth-popowi, ale też pełnemu zalet. Słowem, żaden turbofolk. Tak, Beirut jest to produkt wysokohipsterski i ogólnie
indie, jak dziewczęta-
grubaski, które zakładają dziwne ciuchy i kokardy na głowę, ale to go nie deprecjonuje. Popatrzmy zresztą do środka.

Płyta zaczyna się od razu jednym z piękniejszych utworów. Zresztą! Składa się wyłącznie z jednych z piękniejszych utworów. Z tym, że ten pierwszy jest jednocześnie utworem tytułowym, a więc spoczywa na nim pewien ciężar gatunkowy. I nie zawodzi – ten utwór – bo wokalizy oraz chóry dęte i owszem – ze wschodnioeuropejsko-bałkańska łkają i zawodzą. W końcu to „Gulag Orkestar”… cokolwiek by to znaczyło. Tekst. Tekst jest drugorzędny i nieistotny, ale znamienny i ważny. Tym bardziej, że można go jeszcze w tym utworze zidentyfikować – maniera wokalna artysty, skądinąd całkiem ciekawa i miła uchu (!), nie zawsze bowiem na to pozwala. Wsłuchajmy się azaliż we wstęp utworu. Niesamowite… Szkoda tylko, że płyta była nagrywana niemal chałupniczo (i niemal samodzielnie), co słychać zwłaszcza tu, gdy uderza syntetyczna perkusja… Lecz taka już jej uroda… Wnet robi się jeszcze lepiej i mroczniej na duszy. Aż po ostatnie, zanikające fortepianowe nuty.
Kolejna para nazywa się kolejno „Prenzlauerberg” i „Brandenburg”. O czym są te piosenki, nie wiem. To nieistotne po pierwsze, po drugie na pewno nie o b. NRD. Liczy się ich muzyka. Z pozoru niepozorne, z biegiem dni, z biegiem lat okazują się jednymi z natęższych momentów albumu. A on nie ma innych! Poziom zaangażowania moralno-emocjonalnego frapuje w obydwu.
Jako czwarta pojawia się „
Postcards from Italy”, czyli tak zwany przebój płyty. I to trzeba mu przyznać, gdyż słuchacz otrzymuje słuchając kilka kolejnych nagród. Jak na przykład motyw przewodni. Ten, w którym tańczy zespół pieśni i tańca Murzynów z plantacji. Nagrodą dodatkową jest bowiem obejrzenie wideo nakręconego w tonacji sentymentalno-nostalgicznej z zalanych miodowym odcieniem fragmentów archiwalnych oraz ukrytych wśród nich dokrętek współczesnych. Nastrój muzyczny rzeczywiście wyświetla na myśl wypłowiałe slajdy z wakacji i jakieś nagrzane słońcem kamienie na brzegu morza…
„Mount Wroclai” po krótce już scharakteryzowane, ale to dobry moment, żeby sobie utrwalić ten zasób wiadomości przy muzyce… Można też nostalgicznie zatańczyć, w końcu to walczyk! „Rheinland” wbrew tytułowi przywodzi na myśl tęskne dumki z żydowskiej Ukrainy, a więc coś, co słychać i u Cohena, i u Switłany Nianio. „Scenic World” zaskakuje gwałtowną odmianą stylistyki za sprawą kluczborkowego akompaniamentu. Choć i tonacja tego kawałka jest zdecydowanie najlżejsza. Można też rozróżnić wyśpiewywane wyrazy! Lekki nastrój wywołany jest tylko chwilowo, bo wnet w rytmie turpistycznego marsza martwej CK-orkiestry wojskowej nadciąga „Bratislava”… Gdzie to już słyszało się taką zachłystującą się trąbkę, wybijającą się ponad głowy maszerującej orkiestry? „The Bunker” też ma rytm marsza - kulawego tym razem – który ustępuje w rozbudowanej kodzie tęsknej naddunajskiej kantylenie. „Canals of Our City” już kiedyś pozwoliłem sobie zilustrować odpowiednio sentymentalnym i melancholijnym zdjęciem Kanału Żerańskiego. Aha, piosenka ta jest w nastroju sentymentalnym i melancholijnym. Czy jest najpiękniejsza na płycie? Tego nie da się wykluczyć. Kończy ją znów syntezatorowe – dla odmiany – „After the Courtain”, które szczególnego wigoru dostaje w wersji na żywo, gdzie w miejsce syntezatorów używa się bębnów, harmonii, skrzypiec i dęciaków.

Dobrze jest, gdy
Gulag Orkestar dostanie się w pakiecie z opcją, to znaczy z EP-ką
Lon Gisland. Mamy na niej czarujące „Carousels”. Mamy nową wersję starego „After the Courtain” i dwa fragmenty instrumentalne, jeden szaleńczy, „My Family's Role in the World Revolution”, drugi ambientowy „The Long Island Sound”, który jest repryzą przeboju wydawnictwa. Przebojem tym jest zaś parka do „Pocztówek”, czyli „
Elephant Gun”, kolejny
indie-walczyk promowany filmikiem w tej samej reżyserii Almy Har’el, która – cytuję za Wikipedią, gdzie zajrzałem, żeby nie pomylić się w pisowni nazwiska – rzecze: „
That sound is how I feel when I’m honest about my life, that juxtaposition of melancholy and loneliness with the absolute enjoyment and happiness of being alive.”
Pod czym i piszący całą tę resztę pozostałych słów może się szczerze podpisać.
Więc – kiedy zorientowałem się, z jakim klejnotem w postaci tej płyty mam do czynienia, bez zwłoki wsiadłem w pociąg i wyruszyłem w podróż po własny egzemplarz. Odnalazłem go w dziale z muzyką cygańską… Już teraz nie popełniono by, myślę, takiej pomyłki. Wtedy to jeszcze była nowość.
Wkrótce zaś potem, zespół zza Oceanu zawitał w nieodległe – o 100 kilometrów – okolice, a więc i my udaliśmy się do tajemniczego w listopadową noc
Tourcoing na koncert. I właśnie ukazywała się druga płyta…
W następnym roku poniosłem podobną przygodę ze zgoła inną płytą, też jeszcze w miarę nową, choć starszą niż jednoroczna. I znów mój zachwyt nie miał granic, i nie ma ich do dziś. Dlaczegoś wyobraziłem sobie wówczas, że teraz już co roku doznam rozkoszy znokautowania przez jakieś niezwykłe odkrycie muzyczne. Ale tak się wcale – jak można było się nie spodziewać – nie stało. Choć wciąż mam nadzieję, że ktoś nowowynaleziony dogodzi mi muzycznie w tak dojmujący sposób… Co zaś było tą drugą płytą? Opowiem pewnie za rok, we wrześniu, jeśli świat się tam dotoczy.
Na koniec wypada wspomnieć o elemencie drugorzędnym, ale który towarzysząc muzyce współtworzy z nią płytę (wszak tak zwany album), o okładce. Widnieje na niej niezmiernie klimatyczny obrazek przedstawiający dwie niewiasty i samochód marki Łada. Jak można zorientować się z rejestracji, rzecz dzieje się w Rosji (czyli po 1991 roku? Chociaż ḁturaż jest jak z lat 70. lub wczesnych 80.). Tył płyty to zaś już jedna niewiasta, bez drugiej i bez Łady, uprawiająca coś jak
pole-dancing na poboczu drogi. Zdjęcia ponoć „znalezione w bibliotece w Lipsku, wydarte z książki, autor nieznany”. Nostalgiczny nastrój jest i tu! Choć może nieco odmiennej natury, niż ten zaklęty w muzycznej zawartości albumu. Co ciekawe (mam nadzieję), że tego lata, co właśnie oficjalnie kończy swoje istnienie, udało się nam ustrzelić kilka moto-motywów w podobnym nastroju, które tu niniejszym umieszczam.
90. Beirut - Gulag Orkestar + Lon Gisland