Chociaż z jego proporcji nabijał się już E.T.A. Hoffmann (król większy od swego rumaka), to mam słabość do tego pomnika.
Może dlatego, że stoi w tak fantastycznym otoczeniu?
31 lipca 2011
Jan III
30 lipca 2011
Bibliothèque nationale de France, Passerelle Simone-de-Beauvoir, Parc de Bercy
Tak jak do naszej Biblioteki Narodowej można dojechać np. 17-stką, tak do tej, usytuowanej w południowym rejonie paryskiego lewego brzegu, można dojechać 14-stką, z tym, że jest to w pełni zautomatyzowana tzn. bezmaszynistowa linia metra.
I tak jak do naszej Biblioteki Narodowej można dojść przez Pole Mokotowskie, tak do tej można też oczywiście dojść, np. od strony Sekwany. Widzi się wtedy przy nadrzecznym bulwarze przestrzeń wypiętrzającą się w formie szerokich drewnianych schodów, czy też, mówiąc fachowo, krepidomy.

Na szczycie znajduje się również wyłożony drewnem płaskowyż, a nad nim górują cztery przeszklone wieże. Ustawione w wierzchołkach wydłużonego prostokąta podkreślają jego kształt swoim węgielnicowym zarysem.
Ponoć ich wygląd zainspirowała forma otwartej książki. Jeśli rzeczywiście, to trzeba powiedzieć, że dość tandetna to zagrywka. Tak jak każda dosłowna transpozycja funkcji architektonicznej, czyli przeznaczenia budowli w jej formę.
Ponadto, chodzą słuchy, że w wieżach umieszczone są magazyny książek, którym to szkodzi. To znaczy, książkom szkodzi ekspozycja na światło słoneczne, stąd konieczność zasłaniania przeszkleń. Więc po co te przeszklenia? I jak w ogóle tak surowa, miesvanderrohańska forma ma zachwycać, jak nie zachwyca?
Wszystko jednak można twórcom kompleksu - z Dominikiem Perrault na czele - puścić w niepamięć, gdy wkroczy się pomiędzy wieże.

Tu bowiem kryje się (niemal dosłownie) naczelny bajer kompleksu. Przestrzeń pośrodku prostokątnego plateau zagłębia się ponownie, by zawrzeć w sobie... sosnowy lasek. Wokół niego, a pod nogami zaglądających z góry, na kilku kondygnacjach mieszczą się czytelnie odizolowane tym pogrążonym borem od zgiełku miasta. Efekt, jaki robi ten nieoczekiwany widok, pozwala zapomnieć o ordynarnej formie neomodernistycznych kloców nad głową.

Ta realizacja jest nieco nowsza, bo sprzed lat zaledwie pięciu. Autorzy z w pracowni Dietmar Feichtinger Architectes dość umiejętnie połączyli ją i funkcjonalnie, i stylistycznie z biblioteką, tak że obiekty tworzą razem zgrabną całość. Rozfalowanie pieszego mostu, nie dość, że atrakcyjne wizualnie, to jeszcze płynnie łączy różne poziomy - wybrzeży Sekwany i wyższych obiektów po obu jej stronach.

Po drugiej stronie Sekwany, kładka sprowadza nas na schody z kaskadą wiodące do nowego parku im. Icchaka Rabina... WTEM!

Tu jest Francja, i tu się pije.
***
PS Skoro już jesteśmy we Francji, pozwalam sobie dodać dziś sklecony limeryk w stylu prezentowanego uprzednio cyklu, czyli oczywiście spod znaku Erosa i Aresa.
Od dziewczyny, przed bitwą pod Falaise,
Polak jeden coś słyszał jak "moi-baise".
Więc niech każdy dziś wie to,
że nasz żołnierz ten przeto
walczyć zdążył nie w spodniach tam, a bez.
Coż, byłem ciekaw, czy uda się zrymować coś o polskich przewagach spod Falaise.
28 lipca 2011
Kaplica w Tarnowie
Oto nowość na mazowieckim szlaku budowli drewnianych, kaplica "Wotum Aleksa" w Tarnowie nad Wisłą. Skąd ta nazwa i co za pomysł w ogóle? Jeszcze do tego wrócimy.
Interesujący ów obiekt jawi się troszeczkę, jak widać, jakby zamierzano dosłownie zilustrować powiedzonko nuncjusza papieskiego z czasów Renesansu o stosach opału, które przytoczyłem we wcześniejszym wpisie.Z zewnątrz - same gonty, forma purystyczna, a jednocześnie jednak dość archetypiczna. Jedną ścianę świątynki, czego tu nie pokażę, bo zapomniałem sfotografować, zajmuje przeszklenie, a mówiąc ściślej - przeplastikowienie. Jest to też ciekawy zabieg, bo z wnętrza widać (można się tego domyślać, gdyż zawitaliśmy tam w czasie trwania tzw. Drzwi Zamkniętych) dolinę Wisły z wysokiego brzegu. Z drugiej strony jest to jednak pewien zgrzyt funkcjonalny, jeśli weźmie się pod uwagę użytkowników kapliczki - w czasie nabożeństw mają światło w oczy i sylwetkę księdza spowitego w cienie. Pytanie też, kto idzie do kaplicy kontemplować pejzaż, kto zaś na modły. Choć oczywiście, jedno z drugim teoretycznie się nie kłóci, to chyba nie było to do końca w tym wypadku przemyślane. Wystarczyło by odwrócić układ, i wejście zrobić w przeszklonej ścianie. No ale to drobiazg. A całość, choć kieszonkowa i wyraźnie skromnymi środkami zrealizowana (żadnej izolacji cieplnej), robi pozytywne wrażenie.
Teraz: skąd w ogóle taki obiekt w tym miejscu, i to jeszcze z prywatnej, jak za dawnych czasów, fundacji? Otóż wieść gminna głosi, iż inwestorem budowli jest właściciel pobliskiej działki rekreacyjnej. W czerpaniu radości z malowniczo położonej na wiślanym brzegu posesji, przeszkodzili mu bowiem bliźni wyrzucający z urwiska swoje śmieci! I tak, ów właściciel wpadł na pomysł, że jeśli wystawi się kapliczkę, ludziska opamiętają się trochę i uszanują chociaż to miejsce. I trzeba przyznać, chytry ten pomysł chyba pomógł. Śmieci jest w każdym razie o niebo (sic!) mniej, niż na przykład w miejscach, gdzie droga na Puławy zbliża się do skarpy. Tam się w śmieciach brodzi. Nie miejsce tu i czas na roztoczenie pełnej gamy jęków i skarg, dlaczego tak jest, i jak można z tym walczyć. Pozostańmy w przyjemnym nastroju podziwu dla pomysłowego fundatora i zdolnych twórców kapliczki "Wotum Aleksa".
PS Nieświadomym czytelnikom pragnę uzmysłowić, iż kliknięcie na obrazek powiększy go.
25 lipca 2011
Altana chińska w parku wilanowskim
Została wzniesiona w czasach księstwa warszawskiego, tuż przed miejscem, gdzie zaczyna się grobla biegnąca ku wyspie na stawie. Nie znalazłem ścisłych danych, co do autora projektu, ale być może był nim Chrystian Piotr Aigner, albo po prostu sam jego chlebodawca, ówczesny właściciel Wilanowa i architekt-amator (daj nam Boże takich amatorów), Stanisław Kostka Potocki.
Freski zdobiące pawilonik wykonali zaś niejacy Dąbrowski (Antoni Samuel?) i Stankiewicz (-?) .
W dziecięctwie było to jedno z moich ulubionych miejsc, bo bardzo podobały mi się kolorowe światła wpadające do wnętrza przez witraże latarni. Chciałem nawet sobie zbudować witrażową latarnię z walających się w domu kolorowych szybek, ale niewiele wówczas wiedziałem o technikach łączenia szkła za pomocą ołowiu. A że dziś nadal niewiele o nich wiem, już dawno machnąłem ręką na robienie takich modeli. Wystarczy spacer w parku wilanowskim o zachodzie słońca.
Inną... chińską altanę w Warszawie można zobaczyć u Nomada, albo pofatygować się osobiście pod podany przezeń adres.
24 lipca 2011
22 lipca 2011
Przygody polskich żołnierzy na frontach II Wojny Światowej
Pierwsze limeryki dosłownie spłynęły mi z pióra w pewien samotny wieczór na mostku kapitańskim.
Przypomnę żelazne zasady gatunku: rymy AABBA, specyficzna metryka, nazwa geograficzna kończąca pierwszy wers, obscena.
Polskie wojsko we Coëtquidanie
udawało się społem na panie.
Tylko jeden generał
siedział smutny i wzbierał
żal w nim, że mu nigdy nie stanie.
Podhalańczyk nad fiordem w Narviku
pań zaliczył po prostu bez liku.
Choć był chudy i mały,
wszystkie mu się oddały,
że aż w biodrach nabawił się tiku.
Polskie wojsko w uzbeckim Taszkiencie
miało tak niesłychane wręcz wzięcie,
że gdy każdy tam wojak
prężył oręż, to „sto lat”
mu śpiewano i robiono zdjęcie.
Polski żołnierz zaraz po Lenino
z krasawicą se mężnie poczynał.
Choć o czynach Stalina
wciąż jęczała dziewczyna,
kiedy Janek-bohater ją dymał.
Polski żołnierz brał raz w Edynburgu
sekretarkę burmistrza na biurku.
Ona, w szczycie ekstazy,
miejską pieczęć dwa razy
mu odbiła - na zadku i siurku.
Gdy generał nasz Maczek wziął Bredę,
każdy żołnierz też wziął coś dla siebie:
ten blondynę, ten rudą,
tamten szczupłą, ten grubą...
Wyzwolone były, i w siódmym niebie.
21 lipca 2011
20 lipca 2011
19 lipca 2011
18 lipca 2011
Polacy do nas, a stacja...
Znów przytaczam w smakowitej całości:
Przed Châtelet, czyli pierwszym moim metrem, Józio Cz. uprzedza:
- (...) Ta stacja właśnie, Châtelet, jest najskomplikowańsza, bo ma najwięcej skrzyżowań, rozgałęzień, korytarzy. My ją nazywamy "Żydzi do mnie", bo nie tak dawno zabłądził na niej Żyd z Polski, co chciał w tył, to się plątał gorzej, a to labirynt... w końcu wpadł w popłoch i krzyknął
- Żydzi do mnie! - po polsku.
I wyobraź sobie, że natychmiast znalazł się Żyd i go stąd wyprowadził.
Miron Białoszewski - Szumy, zlepy, ciągi ("Stacja: Żydzi do mnie!")
16 lipca 2011
15 lipca 2011
Polska solidarność
„Głownictwo, moglitwa i praktykarze”).
Przysłowie głosi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
A ja mówię, że prawdziwych przyjaciół znajduje się w biedzie w Polakach za granicą.
Przykład. Niby nic, a cieszy:
Wybieramy się z Em. na wycieczkę weekendową w kraju wiecznej depresji.
Jest rozkosznie – świeci słońce, muzyka gra, mkniemy wesoło pomimo tej depresji...
WTEM! gaśnie radio. Co, u dupy?! Długo się nad tym nie głowimy, bo zaraz gaśnie i wszystko inne. To znaczy pojazd. I pojazd ten toczy się jeszcze przez jakąś połać lądu w depresji, poczym staje. Na poboczu, gdzie skręcamy „ostatkiem sił”. In the middle of nowhere, jak to mówią.
No doprawdy, niemiła to niespodzianka. Pchlpchlpchlpchl... pchlpchlpchlpchl.... Nie zapala. Co robić?! Przede wszystkim – wysiąść. Po drugie – zajrzeć pod maskę. Ale co pod tą maską? Wszystko po staremu – jakieś tam blaszane garnki, rury i zwoje. Stoimy. To znaczy stoi pojazd, stoimy przy nim i my. Drapię się po głowie i patrzę na te garnki. Po drodze śmigają niskoziemskie wozy a ich woźnice gapią się na nas. I tak mijają cenne minuty. Niby jest gdzieś jakaś pomoc drogowa, assistance, czy coś, ale...
Aż tu nagle nadjeżdża busik. I staje. I on ma polskie tablice. I wysiadają niewątpliwie Polacy. Niektórzy wąsaci. Inni znów młodzi. I mówią
- Widzimy, że państwo z Polski. Może jakoś możemy pomóc?
- Hmmm, no tak... Choć właściwie, to nie. Automobil się nie rusza (wbrew nazwie). Nie wiemy, czemu.
- Zaraz się zobaczy! – Rodacy patrzą pod maskę. Widzą garnki, rury, itd. Każdy ma inny pogląd.
- To świece.
- To paliwo.
- Akumulaaator.
Ale te dywagacje martwego motoru nie uleczą. Co robić? Kierowca mówi:
- Słuchajcie, właśnie wracamy na kwatery z pracy (firma konserwuje wielkie zbiorniki w pobliskim porcie – specjaliści jeżdżą na szelkach alpinistycznych i konserwują tę stal).
Odstawię moich pasażerów i wrócę was gdzieś pociągnąć.
- Świetnie! Dzięki!
Rodacy oddalają się. Czekamy. Stoimy na poboczu. Stoi i błyszczący trójkącik, bo prądu nijakiego u nas nie ma. Niskoziemcy mijają nas i gapią się. Nagle jeden staje. Tablice miejscowe. Wysiada i mówi w języku Reja:
- Widzę, że państwo z Polski. Może jakoś mogę pomóc?
- Hmmm... właściwie, to już nam pomagają inni Polacy... Ale dziękujemy. Chociaż, może wie pan, gdzie tu najbliższy warsztat?
- Jest Jakobs w Kinderwijk, Hendriks w Langedijk i Peters w Beterkijk. Peters jeszcze powinien być otwarty.
- Dziękujemy!
Za jakiś czas wraca dwóch chłopaków busikiem. Biorą nas na hol. Ale liny nie mają. Mają tylko swoje alpinistyczne szelki. Jazda z duszą na ramieniu, bo te szelki rozciągają się tylko do półtora metra, a skracają tylko do pół. A hamulce – z racji braku prądu – słabo, słabo. Cały czas trzymam rękę na pulsie i na ręcznym. Żeby tylko w nich nie wyrżnąć! Ale w końcu dojeżdżamy cało i sprawnie do Beterkijk.
Wprawnym okiem pan Peters ocenia sytuacje i stawia diagnozę: nie ma paska klinowego. Się zerwał, oderwał i odpadł. Zniknął. Czy się da naprawić? Dlaczego nie miałoby się dać naprawić? Ale dopiero w poniedziałek...
Dlatego musimy wracać autobusem. W oczekiwaniu, idziemy na pintje do knajpki na ryneczku. W środku właścicielka i dwa psy. Psy szaleją. Jeden wabi się Dizzie. Dyzio. Właścicielka, a jakże, była w Warszawie na wycieczce. Z Beterkijk? A tak. Omalże nie wracamy z Dyziem.
Ale to już inna historia.
Dzięki, rodacy!
Koniec.
13 lipca 2011
Zmierzch i upadek zespołu KS "Warszawianka", Gibbon.
Dzisiejszy spacer wiedzie w miejsce nie tak odległe, jak Morysin i Kamczatka, ale również skłaniające do zadumy.
Tym miejscem jest teren klubu sportowego "Warszawianka" na Mokotowie.
Dla mnie osobliwie, jest to kraina najwcześniejszego dzieciństwa, które pędziłem mieszkając w pobliskim bloku.
Warszawianka, Królikarnia, park Arkadia... Do tych miejsc wracałem często, gdy już zamieszkałem w innej okolicy, choćby dlatego, że do dzieciństwa późnego mieszkał tu mój najlepszy przyjaciel, potem także - dla sportu!
Oczywiście, korzystało się ze wspaniałego zespołu basenów, który pozwolę sobie pokrótce opisać:
Wejście wiodło od ulicy Bielawskiej, po kupieniu biletu w kasie (okienko w betonowym masywie ściany, przed nim barierka z giętej rury), wchodziło się do budynku mieszczącego szatnie, a na górze słynne w swoim czasie solarium. A wszystko w żelbecie wykończonym warstwą z kruszywem o większej frakcji, takim żwirkiem. No więc, z tych szatni wychodziło się ku dwóm basenom - jednym, zdaje się, pełnowymiarowym, drugim mniejszym i płytszym.
Nad basenami wznosił się bilbord z wizerunkiem chłopca sikającego do basenu i z napisem "nie w basenie". Ale on nie był raczej integralnym elementem projektu, lecz jego zaistnienie wymusiło samo życie.
Dalej, ku północy, czyli ku hali sportowej, istniał pagór z tarasami do opalania się i relaksu po pływaniu.
Można było czasem ulec pokusie i powędrować kładką przerzuconą nad rampą - opadającą od Bielawskiej ku stadionowi - do zespołu baseników dla małych dzieci, by dokonać tam zjazdu ze zjeżdżalni.
Tak wyglądały baseny. Całości dopełniały zespół kortów - z widownią i budynkiem zapleczowym, stadion oraz hale.
Korty jeszcze istnieją, i mają się najlepiej z całego zespołu. Zniknął tylko monolit w formie kawałka sera szwajcarskiego, chyba pierwotnie noszący oświetlenie, wieńczący coś jakby jęzor skarpy, na którym oparto trybuny kortu.
Istnieją także hale sportowe, chociaż pierwotny projekt zakładał powstanie budowli o zupełnie innych formach, a nie standardowego kloca na płask, który widziemy przy ulicy Merliniego. Druga z hal, równie nieciekawa, powstała już w latach 80., w czasach początku upadku, pod skarpą za stadionem.
Stadion "Warszawianki" był zaś naprawdę mistrzowskim rozwiązaniem architektoniczno-urbanistyczno-krajobrazowym.
Miałem jeszcze okazję korzystać z niego jako członek jednej z sekcji tegoż klubu sportowego - w ramach programu kondycyjnego zapieprzaliśmy po bieżni, a dla relaksu rozgrywaliśmy na boisku partie... palanta (sic!).
Już kiedy byłem brzdącem, założenie korty-baseny-stadion robiło na mnie duże wrażenie, a to za sprawą niespotykanych gdzie indziej rozwiązań, form, materiałów, wreszcie znakomitego wpisania w krajobraz...
Od budynków (z wyjątkiem hal, oczywiście), przez urządzenia sportowe, po detale schodków, murków, balustrad, elementów muru oporowego - wszystko to, na tle ówczesnego wulgarnego modernizmu PeErElu, było po prostu czarujące.
Dziś, jak się rzekło - z wyjątkiem kortów, rzeczy te są w stanie opłakanym. Zespołu basenów na wolnym powietrzu nie ma od dawna - zastąpił je kryty akwapark. Może kiedyś będziemy zachwycać się i jego architekturą, ale jeszcze czasy te nie nadeszły. W miejscu baseników dziecięcych na cyplu skarpy wyrósł polip w postaci apartamentowca-latadziewiędziesiątowca.
Inny polip wyrósł pod skarpą, jako uzupełnienie zaplecza kortów tenisowych - budka o architekturze ni przypiął, ni wypiął, jeszcze mniej pasująca do założenia niż prostackie hale.
Jak prezentuje się dziś sam stadion, przepraszam: były stadion, widać na świeżych zdjęciach.
Więcej obrazków, zarówno z fazy projektowania, z czasów świetności oraz z czasów schyłku, można obejrzeć - tudzież zapoznać się detaliczną historią obiektu - pod TYM adresem.
11 lipca 2011
Morysin





10 lipca 2011
8 lipca 2011
Wieczór z naturą

Otóż, działo się to w ostatnim roku komuny, czy, jak kto woli, Pe Er Ela. Ogólnie - nędza i jakaś ogólna, że tak powiem, tandeta rzeczywistości (pamiętam, że trudno było upolować ser, żółty ser). Z drugiej strony jednak - następowała jednak pozorna. czy prawdziwa liberalizacja systemu. Kruszył się on i sypał, to się czuło. Że ludzie byli nim zmęczeni, to też się czuło. Ciągle słychać było narzekania na "ten kraj". Były strajki i takie tam. Milicjanci stanowili obiekt drwin i parodiowania - z bezpiecznej odległości, oczywiście. Mawiało się na nich "Smerfy". Krzyknąć za milicjantem "cześć, Smerfie!" to był wtedy nasz heroizm antysystemowy. Gorbaczow jeździł po Polsce, i też był takim obiektem.
A na tym murszejącym socjalizmie, niczym mchy i porosty na betonie, zaczęły wyrastać różne a liczne prywatne biznesy, przedsięwzięcia i inicjatywy. A to salon gier, a to grill-bar, a to budka z zapiekankami... Protokapitalizm, którego wcześniej nie było. "Drugi etap reformy".
Jednym słowem - czuło się, że to się wkrótce skończy. Nikt jeszcze nie wiedział co prawda jak, a niektórzy mówili: "tu się krew poleje...!", ale, ostatecznie, skończyło się nie tak źle.
Lecz znów zagalopowałem się w dygresje, a tu przecież miało być o seksie, erotyce!
Dość już więc wprowadzenia w tzw. tło historyczno-obyczajowe.
Spędzałem wtedy część wakacji na obozie fotograficznym, wędrującym po różnych miejscach Wielkopolski.
Byliśmy młodzi, bardzo młodzi, i, a raczej: więc - co tu ukrywać - napaleni. Raz na przykład, gdy przypadkowo zostaliśmy we trzech sami w pomieszczeniu jakiejś redakcji, kolega szybko przekartkował leżący tam numer pisma "Literatura". Czy szukał nowin literackich? Nie. On szukał gołych bab wśród ilustracji.
A raz ktoś przyszedł z wiadomością, że na rynku prasowym w Polsce ma pojawić się pismo w całości poświęcone interesującej nas problematyce, i - co potwierdzało wiarygodność informacji - że ma się nazywać... "Wieczór z naturą"!
Postanowiliśmy działać. Od razu udaliśmy się - było to w Mosinie - niewielką grupką do pobliskiego kiosku. Najodważniejszy z nas pochylił się do okienka i zagadnął kioskarza:
- Przepraszam, czy jest "Wieczór z naturą"?
Na co dało się słyszeć gromkie:
- JA WAM DAM "WIECZÓR Z NATURĄ"!!!

7 lipca 2011
Glinianka
Święty Wawrzyniec ze swoim rusztem wyobrażony na ścianie dzwonnicy kościoła w Gliniance.
Kościół drewniany, podobnie jak ten z Mariańskiego Porzecza, z drugiej połowy XVIII wieku, jak nie trudno się domyślić, pod wezwaniem świętego Wawrzyńca z jego rusztem.

Świątynia nie udaje tak spektakularnie obiektu murowanego. Ot, wiejski kościółek z czasów Saskich Zapustów.
6 lipca 2011
5 lipca 2011
Pomnik konny
Nieopodal przytulnych nadmorskich apartamentowców i nadmorskiego toru wyścigów konnych rozciąga się nadmorska galeria kolumnowa.

Pośrodku niej znajduje się monumentalny konny pomnik króla Belgów, Leopolda II.
U podnóża królewskiego piedestału tłoczą się - z jednej strony - dzikusy z Konga, którzy tyle przecież Leopoldowi zawdzięczają, z drugiej - obywatele Belgii, zastygli w pozie czci i adoracji.

Ale nie wszyscy adorują. Jeden z obywateli nie adoruje, a wyraźnie puszcza oko do publiki i prezentuje... zresztą proszę zobaczyć samemu, co prezentuje.

4 lipca 2011
Puszcza Bolimowska

Już niebawem przebiegnie tędy jasna, długa, prosta...
3 lipca 2011
Dzień na wyścigach
Obracamy się o 540 stopni względem przytulnego nadmorskiego apartametowca i widzimy ostendzki tor wyścigów konnych.
Ruina i zapaździałość dużo większa niż na Służewcu. Czyżby ten piękny sport, jakim jest hazard na wyścigach był w istocie démodé?
2 lipca 2011
Jak wrona wronę czesała
ułożyła dziobem piórka,
wyczesała te w ogonie,
bo ta druga - to jej córka*.
(...)

*) tak zwany fakt autentyczny
1 lipca 2011
Pocztowka z kurortu
Oto znany europejski kurort, Ostróda. Tfu, tego, Ostenda.
Ten budynek stoi wzdłuż bulwaru. Za nim jest morze.
Od frontu inna atrakcja - najdłuższa na świecie (?) linia tramwajowa. Zapraszamy.