29 kwietnia 2013
26 kwietnia 2013
La Semois, rzeka wiosenna
La Semois (czyt. c'est moi) jest rzeką wijącą się przez południowe regiony Ardenów.
Trafiliśmy nad nią parę razy jesienią i parę razy wiosną. Te ostatnie widzenia się z rzeką utkwiły szczególnie w sercu za sprawą zjawiska zakwitania o tej porze roku licznych wodorostów.
Uroczo meandrującej przez wzgórza wodzie dodaje to malowniczości. Okolica obfituje w ciekawe miejsca ludzką ręką stworzone, interesujące widoki oraz intrygujące dopływy. Tereny nadrzeczne charakteryzuje też wysoki dobokrów.
Nad Semois będzie więc jeszcze okazja blożnie powrócić.
Etykiety:
benefralux,
góry,
pory roku,
przyroda
23 kwietnia 2013
19 kwietnia 2013
Songs: Ohia, Magnolia Electric Co., Jason Molina
Spora połać niniejszego „sadu” zaczyna przypominać
cmentarzyk. Pełno tu nagrobków. Cały czas czynny jest wszak wątek
renesansowo-sepulkralny, dotyczący nieboszczyków niebytujących w niebiosach od
wieków. A do tego co rusz życie, które bardzo często kończy się w sposób
nie mniej zaskakujący niż lato, zmusza do robienia małych epitafiów świeżo zmarłym
a istotnym ze względu na tak zwany wkład jednostkom.
Wyciszenie przynosi bliźniacza płyta z roku 2000, Ghost
Tropic. Ale za to radykalne. To prawdziwie genialny minimalizm formalny,
tworzący w przedziwny sposób osobliwą gęstwinę dźwiękową. Zawiesinę, która,
jeśli się na to pozwoli, wciąga słuchacza jak tłuste bagno w bezksiężycową noc.
I tylko w końcu słychać niesamowite odgłosy
(tropikalnego?) ptactwa, jak w miniaturach tytułowych. Niezwykła rzecz. Prawdziwa
muzyka do słuchania w ciemnościach (choć kto inny nagrał płytę o takim właśnie
tytule). Ba, nawet okładka jest niemal zupełnie czarna. Poza tytułem nic na
niej nie ma. Nie ma też nic, poza czernią i wewnątrz książeczki…
i na koniec miniatura dla ukojenia skołatanych nerwów:
2009 Magnolia Electric Co. It's Made Me Cry - „It's Made Me Cry”
Albowiem po tych dla Montserrat
Figueras i Dave’a Brubecka (oraz dla pewnego Romana, ale to było pre-mortem i nie o muzyka chodziło), po
raz trzeci wystawiam skromny blogowy pomniczek dla grajka z listy „100 płyt,
które zabrałoby się na dno Rowu Mariańskiego”.
W latach ostatnich zaobserwować się da wysyp nietuzinkowych osobowości
w muzyce rozrywkowej made in USA.
Część należy do tzw. młodego pokolenia, inni już z niego wystąpili. Część jest
płci męskiej, część wręcz przeciwnej. I to cieszy, bo zadaje kłam opinii jakoby
muzyka dzisiejsza jest zeszła na psy. Zwłaszcza jeśli porówna się ją z
wyniesioną na ołtarze popkultury muzyką lat 60., 70., a nawet tych stukniętych
80. A to nieprawda! Trzeba tylko ucho (środkowe) natężać ciekawie, trochę nim poszperać,
w czym pomocny może być przyjaciel, a niezastąpiony przyjaciel Internet.
Mowa oczywiście o wszechstronnie i przewrotnie rozumianej
muzyce rozrywkowej. Jak jest z innymi jej podtypami i gromadami, to temat na
inne rozważania, albo ich brak.
I tak, rozrywki dostarcza m. in. cały zastęp tak zwanych singers-songwriters. Egzegezy genezy gatunku
należałoby dokonać ab ovo, to jest (w tym wypadku) Dylana Boba (czyli postaci, o
której wszyscy słyszeli, ale której nie słyszał nikt) oraz jego mentorów. Ale
czas na to przyjdzie poniewczasie. W każdym razie w naszym języku brak
odpowiednika terminu. Bo co, piosenkarz-piosenkopisarz? Poeta śpiewany? Też nie,
źle się kojarzy. Z poezją ziewaną. Może w takim razie najprędzej bard, choć to też import słowny.
Współczesnym takim bardem jest – był – Jason Molina.
Niezwykle zdolny ten pieśniokleta i równie płodny, nagle złamał pióro i gitarę,
to jest zamilkł. I nie wiadomo było, co dokładnie się z nim dzieje. Nowych
rzeczy nie dostarczał od lat czterech. Aż tu przyszła wiadomość - miesiąc temu z
górą – iż opuścił ten padół w zastanawiającym wieku 39 lat. Od alkoholu. Hmmm…
Przykre. Ale nie oceniam, bo człowiek się z tym ponoć rodzi.
A muzyka? A, muzyka… No właśnie. Pokrótce, bo po co czytać,
jeśli można słuchać.
Pracę na niwie muzycznej Molina zaczął ponoć od posady
basisty w zespołach heavy-metalowych. Ale potem przestał iść tą drogą,
przesiadł się na gitarę barytonową i wstąpił na ścieżkę kariery folksingera wydając w latach 90. debiutanckie płyty. Co ciekawe, a dla mnie ujmujące,
firmował je nie nazwiskiem, a nazwą jednoosobowego „zespołu”, Songs: Ohia. Aż tu
nagle jego twórczość nabrała emocjonalnych rumieńców, co zauważyć można na
płycie Axxess And Ace z 1999 roku. Chociaż zaczyna się nawet dość żwawo, piosenką
ze zwrotkami i refrenem, wnet grzęźnie w swoistej melancholii w autorskim
wydaniu. I nawet jeśli żwawość (rytmu) powraca – jak w centralnym utworze „Captain
Badass”, to już na wysokiej nucie emocji.

Kolejna płyta, The Lioness to krok
głębiej w tę głębię. Zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Już
otwierający utwór wypala słuchaczowi w łeb ładunkiem emocji, a potem ich napięcie
wzrasta i osiąga kumulację w tytułowym kawałku.

To okropnie ważna płyta!
Po wydaniu kilku kolejnych albumów, muzyk porzucił
jednoosobowy projekt Songs: Ohia, i wziął się za stylistykę bardziej
rockowo-altcountry, z towarzyszeniem zespołu już prawdziwego, z nazwą po
ostatniej płycie Songs: Ohia – Magnolia Electric CO.
Gdy słuchałem pierwszy raz debiutu-koncertu tego zespołu nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że słucham którejś z brudniejszych płyt Neila
Younga. Aż musiałem sprawdzić, czy się nie pomyliłem. Nie pomyliłem się, ale
też to wrażenie nie brało się znikąd, skoro w ostatnim utworze śpiewak wprost
cytuje starszego kolegę („tonight’s the night”)…
W ciągu kolejnych czterech lat muzyk wydał kilka następnych
płyt, pod szyldem Magnolia Electric CO, jak i pod swoim nazwiskiem… Aż zniknął.
Ostatnio na dobre.
Szkoda mi Moliny, i szkoda, że go nie ma, że już nie nagra
nowych rzeczy…
Z drugiej strony… „it's better to burn out than to fade away”, jak śpiewał tenże Young.
Z drugiej strony… „it's better to burn out than to fade away”, jak śpiewał tenże Young.
Twórczość Jasona Moliny jest znakomita, jeśli ktoś chce
dosmaczyć sobie swoje nudne i ustabilizowane emocjonalnie życie szczyptą
tragizmu. A także w przeciwnym przypadku – gdy chce się życie rozwibrowane rozpaczą
zilustrować ścieżką dźwiękową.
I'm paralyzed by the emptiness - śpiewa z towarzyszeniem w pięknym refrenie „Blue Factory Flame”, co może być mottem dla życia i onej twórczości.
I'm paralyzed by the emptiness - śpiewa z towarzyszeniem w pięknym refrenie „Blue Factory Flame”, co może być mottem dla życia i onej twórczości.
Z bogatego relatywnie dorobku artysty wybieram do listy 100
płyt obie wspomniane z roku 2000. Do tego chętnie zrobiłoby się jakiś wybór i z pozostałych. Na
przykład taki (tym razem skorzystam z istniejących materiałów youtubowych, więc
przepraszam z góry za ewentualne niedociągnięcia dźwięku), szczerze zachęcam:
1999 Songs:
Ohia Axxess & Ace - „Captain Badass”
2000 Songs:
Ohia The Lioness - „The Black Crow”
2000 Songs:
Ohia Ghost Tropic - „The Body Burned Away”
2002 Songs: Ohia Didn't It Rain - „Blue Factory Flame”
2002 Songs: Ohia Didn't It Rain - „Blue Factory Flame”
2005
Magnolia Electric Co. Trials & Errors - „Cross The Road”
2006 Jason
Molina Let Me Go, Let Me Go, Let Me Go - „Let Me Go, Let Me Go, Let Me Go”
2006
Magnolia Electric Co. Fading Trails - „Talk To Me Devil, Again”
i na koniec miniatura dla ukojenia skołatanych nerwów:
2009 Magnolia Electric Co. It's Made Me Cry - „It's Made Me Cry”
93. Songs: Ohia - The Lioness
92. Songs: Ohia - Ghost Tropic
Etykiety:
muzyka
16 kwietnia 2013
13 kwietnia 2013
Znów Sobota
Czas nieubłaganie przesunął swe wskazówki (?) także – ups... – tak, że znów nastała sobota, i to odległa o dwie od poprzednio poruszanej. Pora więc odsłonić drugą z trzech odsłon sobotnich. Po odsłonie ukaże się zaś sobocka fara, czyli kościół p(f)arafialny w swej okazałości zewnętrznej.
Robię to (?) gdyż forma i wygląd tego zabytku szczególnie gwałtownie przypadły do mojego gustu.
Jak wspomniałem óprz…uprzednio, świątynia sobocka jest fundacją Sobockich, a konkretnie Tomasza seniora, którego kamienny konterfekt znajduje się wewnątrz. Dowodem tego jest kamień wmurowany w mur od północy z „wyrytą głową i ręką wskazującą na imię i pierwszą literę nazwiska fundatora, z data 1518”. Słabo widać owe rysunki, ale litery i cyfry wyraźnie.
Budowla zestawiona jest z zestawu jednonawowego korpusu i niższego prezbiterium, obydwa nakryte dwuspadowymi dachami. Styl jest gotycko-renesansowy. I tu w interesujący sposób można pokazać palcem, jak na tym kamieniu, co należy do jakiej epoki.
Gotycki jest dół, od którego tradycyjnie zaczęto budowę, to znaczy ściany z ostrołukowymi oknami opięte skarpami (lub szkarpami) tudzież sklepienia prezbiterium (gwiaździste, późnogotyckie) i zakrystii (kryształowe, jeszczepóźniejgotyckie).
Potem, już na górze, przerzucono się na styl nowożytny i takie jest sklepienie nawy (kolebkowe z lunetami) oraz szczyty – czyli zwieńczenia ścian frontowej i tylnej, pełne ceglanych ornamentów i o falistych spływach.
Program uzupełnia wieżyczka ze schodami na strych wyposażona w otwory strzelnicze i nieduża sygnaturka na styku nawy i prezbiterium.
Jak to się często zdarza w przypadku takich zabytków, można przyuważyć wmurowane w ściany zewnętrzne różne interesujące starorzecza. Na przykład krucyfiks z dwiema wolutami powyżej, znakomicie komponujący się na jednolitej płaszczyźnie ceglanej ściany prezbiterium i odcinający się od niej swą bielą.
Kto to wmurował i kiedy? Tego nie wiem, ale mistrzowskie to posunięcie!
Tak że – ups... – także tutaj można odnaleźć starorzecza (tablice fundacyjne z datami) w ścianach oraz chętnie zwrócić uwagę na przepięknie wymurowaną sygnaturkę.
Robię to (?) gdyż forma i wygląd tego zabytku szczególnie gwałtownie przypadły do mojego gustu.
Jak wspomniałem óprz…uprzednio, świątynia sobocka jest fundacją Sobockich, a konkretnie Tomasza seniora, którego kamienny konterfekt znajduje się wewnątrz. Dowodem tego jest kamień wmurowany w mur od północy z „wyrytą głową i ręką wskazującą na imię i pierwszą literę nazwiska fundatora, z data 1518”. Słabo widać owe rysunki, ale litery i cyfry wyraźnie.
Budowla zestawiona jest z zestawu jednonawowego korpusu i niższego prezbiterium, obydwa nakryte dwuspadowymi dachami. Styl jest gotycko-renesansowy. I tu w interesujący sposób można pokazać palcem, jak na tym kamieniu, co należy do jakiej epoki.
Gotycki jest dół, od którego tradycyjnie zaczęto budowę, to znaczy ściany z ostrołukowymi oknami opięte skarpami (lub szkarpami) tudzież sklepienia prezbiterium (gwiaździste, późnogotyckie) i zakrystii (kryształowe, jeszczepóźniejgotyckie).
Potem, już na górze, przerzucono się na styl nowożytny i takie jest sklepienie nawy (kolebkowe z lunetami) oraz szczyty – czyli zwieńczenia ścian frontowej i tylnej, pełne ceglanych ornamentów i o falistych spływach.
W sumie powstała całość niezmiernie harmonijna i o wielce przyjemnych proporcjach. Spójrzmy, jak pięknie tynkowane biało łuki okien w ceglanej ścianie odpowiadają na zasadzie negatywu ceglanym łukom w tynkowanej ścianie szczytu (co oczywiście niekoniecznie jest zamierzonym zamysłem budowniczych).
A poza tym, w ogóle zabytek arcyzacnie prezentuje się w otoczeniu soczystej letniej zieleni w przedburzową pogodę.Program uzupełnia wieżyczka ze schodami na strych wyposażona w otwory strzelnicze i nieduża sygnaturka na styku nawy i prezbiterium.
Jak to się często zdarza w przypadku takich zabytków, można przyuważyć wmurowane w ściany zewnętrzne różne interesujące starorzecza. Na przykład krucyfiks z dwiema wolutami powyżej, znakomicie komponujący się na jednolitej płaszczyźnie ceglanej ściany prezbiterium i odcinający się od niej swą bielą.
Kto to wmurował i kiedy? Tego nie wiem, ale mistrzowskie to posunięcie!
Nieopodal Soboty, ale nie w stronę Piątku, a przeciwną, i po drugiej stronie Bzury, leży wioska Chruślin wyposażona w kościółek całkiem sobockiemu pokrewny. Chociaż jest odrobinę późniejszy, to podobieństwo jego szczytów z sobockimi wskazuje, że mogą być dziełem tego samego warsztatu. Różnica polega na mniejszej ilości powierzchni tynkowanych. We wnętrzu zaś – którego nie dane mi było obejrzeć – sklepienie nawy jest jednym z przykładów tzw. sklepienia pułtuskiego, copyright by Jan Baptysta z Wenecji, poza Chruślinem i samym Pułtuskiem obecnego także w Brochowie (był we blogu), Cieksynie (był) i Broku (będzie).
Tak że – ups... – także tutaj można odnaleźć starorzecza (tablice fundacyjne z datami) w ścianach oraz chętnie zwrócić uwagę na przepięknie wymurowaną sygnaturkę.
Podobieństwo dwóch kościołów jest tak daleko idące, że nawet zdjęcia ułozyły się tak samo.
Etykiety:
zabytki staropolskie
9 kwietnia 2013
Sroka. Galeria zwierząt futrzanych, cz. 2
Pozwolę sobie wrócić do zarysowanego Ryśkiem z furgonetki wątku zwierząt futrzanych (i drobia!) w życiu człowieka i obywatela wspomnieniem słowno-tanecznym z przeszłej przeszłości, ba – z przeszłego Millenium – melankolikom dla rozrywki etc. erygowanem.
Onego słonecznego dnia zachciało nam się spaceru po parku wilanowskim na rubieżach ówczesnej stolicy. Dziarsko podążając Aleją Wilanowską - wtem! - mgnieniem oka postrzegliśmy niewielki żywy kształt taczający się między kołami pojazdów samojezdnych. Przemknęliśmy dalej a szybkie myśli i słowa przemknęły między nami: Kot!? Nie, pies! Nie: pisklę! Brawurowo zawróciłem na najbliższym skrzyżowaniu, zatrzymując się na wysokości owego organizmu. Stanęliśmy na awaryjnych, a Em. wyskoczyła na jezdnię ewakuować gadzinę.
Ze spaceru tego dnia nic nie wyszło, ale tak oto grono zainteresowanych osób weszło w posiadanie ptaka marki sroka.
Karmiło się toto – jak widać – fachowo, ale również surowym mięsiwem (głuptak dziobał więc bez spodziewanego efektu i opadłe płatki róży – ze względu na zbieżność kolorystyczną). Spało to w pudełku nakrytym gałganem, bo przy najbledszym świetle zaraz dawało swój sroczy koncert na skrzekot.
I tak - skakała ta sroczka, skakała, aż
odleciała.
Onego słonecznego dnia zachciało nam się spaceru po parku wilanowskim na rubieżach ówczesnej stolicy. Dziarsko podążając Aleją Wilanowską - wtem! - mgnieniem oka postrzegliśmy niewielki żywy kształt taczający się między kołami pojazdów samojezdnych. Przemknęliśmy dalej a szybkie myśli i słowa przemknęły między nami: Kot!? Nie, pies! Nie: pisklę! Brawurowo zawróciłem na najbliższym skrzyżowaniu, zatrzymując się na wysokości owego organizmu. Stanęliśmy na awaryjnych, a Em. wyskoczyła na jezdnię ewakuować gadzinę.
Ze spaceru tego dnia nic nie wyszło, ale tak oto grono zainteresowanych osób weszło w posiadanie ptaka marki sroka.
Karmiło się toto – jak widać – fachowo, ale również surowym mięsiwem (głuptak dziobał więc bez spodziewanego efektu i opadłe płatki róży – ze względu na zbieżność kolorystyczną). Spało to w pudełku nakrytym gałganem, bo przy najbledszym świetle zaraz dawało swój sroczy koncert na skrzekot.
I tak - skakała ta sroczka, skakała, aż
odleciała.
Etykiety:
przyroda,
wspomnienia ze skanera
5 kwietnia 2013
2 kwietnia 2013
Muzyka na Bielanach
z cyklu: zdarzenia warszawskie
1 IV 2013
Orkiestra dęta...
...spod Janowa Lubelskiego...
...robi nam paparara.
- Grałem tu before it was cool.
Poszli se.
Tymczasem w podziemiu...
trio
...gra do tańca.
Fusion!
Subskrybuj:
Posty (Atom)