Zrobiłem niedawno rzecz następującą: wszedłem do sklepu i normalnie z niego wyszedłem z nabytą drogą kupna płytą z muzyką. Niezwykłe, prawda? Wszak biadoliłem już tu nad upadkiem detalicznego handlu muzycznym towarem z jednej strony, jak i nad własnym zduszeniem kompulsywnego gromadzenia lustrzanych dysków z dziurką, z drugiej.
Lecz stało się to nie bez przyczyny. Albowiem - to fakt - dokonałem tego ćwiczenia imaginacyjnego i ułożył żem listę "100 płyt, które wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę, albo na roczny pobyt na stacji orbitalnej albo w stacji arktycznej, bo tam byłby prąd, a na bezludnej wyspie raczej by go nie było, ale przeważnie tak się mówi", o której to liście napomknąłem jakiś czas temu. I teraz mam powód do medytacji i refleksji, którymi nie omieszkam się podzielić.
Po dokonaniu tego zestawienia zauważyłem ze zgrozą, że wiele pozycji pozostaje w formie całkiem wirtualnej. Niektóre miałem na kasetach pozyskanych jeszcze za sprawą oficjalnych wypożyczalni płyt, albo wręcz nagrywanych z radia (tak! kiedyś radio nadawało płyty w całości!). Kaset zaś hurtowo a bezwzględnie pozbyłem się przy okazji którychś większych porządków. Inne mam, ale w formie tzw. naleśników, co sprowadza się w tym momencie do okładek w dużym formacie, jako że gramofonu ni ma. Ostatnia, wcale liczna grupa, to te ukradzione dzięki kolegom w ramach ich użytku osobistego obejmującego korzystanie przez krąg osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego. Stosunki towarzyskie z innymi zbieraczami fonogramów skłoniły mnie bowiem szmat czasu temu do kupienia "wyżygałki" płyt CDr, i to za niebotyczną dziś kwotę 1400 polskich złotych. I działała, działała.
Tak więc, dopiero zestawienie prywatnego kanonu uświadomiło mi konieczność pouzupełniania płytopółki o te rudymentarne a brakujące na niej pozycje. Hura! Czyżby jakiś nowy cel w życiu?!
Płyta, którą kupiłem jest wyjątkowa, poza tym. że ją sobie właśnie kupiłem. Nie dość, że dwudyskowa, to jeszcze w starego typu dubeltowym grubym pudełku. Dziś już takich nie robią, prawdziwy oldschool! Cóż to oznacza? Oznacza to prawdopodobnie, iż wkrótce ukaże się wypasiona reedycja w formie zremasterowanej, wzbogaconej i sztucznie nasyconej CO2. Lecz cóż...
Chodzi o płytę Erika Burdona z towarzyszeniem zespołu War (nazwa przewrotna, jak na końcówkę lat 60.) - The Black-Man's Burdon. W tytule płyty zawarta jest gra słów - słowo "burden" (brzemię) zostało zastąpione podobnie brzmiącym nazwiskiem wokalisty. Jeśli komuś nazwisko to wydaje się nieznane, to na pewno rozpoznałby, kto zacz po głosie. Burdon bowiem to charyzmatyczny wokalista (o charakterystycznej japie) brytyjskich Animalsów, znany chyba każdemu z interpretacji standardu "House of the Rising Sun".
Nie widzę sensu opisywać biografii pół-artystów rockandrolla, i nie jest to na ogół interesujące, ale po krótce wspomnę, że człek ten przeniósł się po rozpadzie zespołu The Animals z Anglii do Stanów, gdzie prócz działalności na niwie muzyczno-hippisowskiej, stał się radykalnym orędownikiem praw i obowiązków Czarnych Ludzi. Stąd też tytuł płyty.
Do Burdona i czarnego zespołu War dołączył jeszcze jeden biały Murzyn z afro - duński (!) harmonijkarz gębowy - i w takim składzie muzycy stworzyli wspólnie tratwę, na której przebyli owe absolutnie najlepsze lata muzyki hałaśliwej, to znaczy 1969 - 1971. Po nagraniu dwóch zacnych płyt - pierwszą była Eric Burdon Declares War - Burdonowi się odwidziało i dał drapaka, na dodatek w połowie trasy koncertowej.
Druga rozpoczyna się od – tym razem już prawdziwego – powolnego bluesa „Sun, Moon”, pięknie rozciągniętego na pięcioliniach do 10 minut. Całość albumu wieńczy wiązanka sześciu piosenek, z których wyróżniają się - właściwie wszystkie. Co także jest powodem umieszczenia The Black-Man's Burdon w owej setce. Ale najmilsze wrażenie sprawiają chyba „Gun”, piosenka propagująca odrzucenie agresji, nienawiści i opiatów- nic tylko się podpisać, oraz finis coronat opus „They Can't Take Away Our Music”, manifest znaczenia muzyki dla – no właśnie – dla „Black Men”, nawet jeśli zdarzyło się, że są biali.
Podsumowując – muzycznie mocarny bas, perkusja wzbogacona o osobny etat kongisty, gitara z pogłosem, do tego dęte instrumentarium z wszechobecną i wszędobylską harmonijką, wszystko razem wyfunkowujące słuchacza w kosmos.
ilustracja do piosenki "Pretty Colors"
Zarzekałem się, że nie lubię odbierać muzyki z telewizorka, lecz kto nie zna, a chciałby posłuchać, a nawet obejrzeć (tylko po co?) muzyków w akcji, może skorzystać z TyRury.
W porgramie: suita "Paint It Black", następnie "Tobacco Road" i "Spill the Wine"- hity z pierwszej płyty, na koniec "Bare Back Ride".
Przy okazji bajań o Burdonie - do listy 100 płyt włączyłbym dowolną składankę typu The Best of Animalsów. W tamtych czasach nowe płyty różniły się zawartością po obu stronach Atlantyku, wydawano masę singli itd., dlatego trudno stworzyć w takim przypadku koherentną dyskografię, a co za tym idzie, wskazać wybijającą się pozycję w tejże dyskografii. Osobiście, uważam, że - choć tworzyli w pewnym stopniu "cover band" (to znaczy, grali głównie cudze utwory) - Animalsi biją na głowę inny "cover band" tamtych czasów: The Rolling Stones. To brzmienie! Silne i mięsiste, oparte bardziej na basie i organie niż na gitarach. A wokalistów nawet nie ma co porównywać.
"The House of the Rising Sun", "Don't Let Me Be Understood", "Baby Let Me Take You Home" - ich wersje trzeba znać, trzeba mieć, co tu dużo mówić. Może tylko u Animalsów zabrakło w krytycznym momencie twórczych natur, które mogłyby sprostać zapotrzebowaniu na nowe, autorskie hity, a nie tylko odgrzewane standardy zza Atlantyku…
"The House of the Rising Sun", "Don't Let Me Be Understood", "Baby Let Me Take You Home" - ich wersje trzeba znać, trzeba mieć, co tu dużo mówić. Może tylko u Animalsów zabrakło w krytycznym momencie twórczych natur, które mogłyby sprostać zapotrzebowaniu na nowe, autorskie hity, a nie tylko odgrzewane standardy zza Atlantyku…
Całkiem przypadkiem, w Niskich Krajach trafiliśmy raz na koncert emerytowanego wcielenia Animalsów (wersja festynowa, bez Burdona). Wrażenie, gdy mieszkańcy najbogatszego kurortu najbogatszej części jednego z najbogatszych państw świata śpiewają do wtóru zgodnym chórem: "We gotta get out of this place if it's the last thing we ever do. We gotta get out of this place, girl, there's a better life for me and you" - niezatarte.
Aha. Nie była to jedyna płyta kupiona tego dnia. Lecz o tej drugiej - w inną razą. Raza inna zatytułowana będzie "Czy wierzysz jeszcze w jazz?".
99. Eric Burdon & War - The Black-Man's Burdon
98. The Animals - dowolne Greatest Hits