Rok 1968 był
to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś
klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni
kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła
się... Co? Nie. Wróć. Oczywiście samo mi się to zaczęło pisać.
Rok 1968 był
to dziwny rok, a raczej: szczególny rok. Coś się kisiło, przetrawiało i
fermentowało, jak nie przymierzając w 1848, czy 1791... Czasem bowiem zdarzają
się takie lata (w sumie - oby jak najrzadziej). Dość wymienić (roz)ruchy
młodzieżowe na całym świecie – nawet nie tylko zachodnim, bo i u nas. „Praską
wiosnę” i jej breżniewowskie zmrożenie z udziałem PRL. Mafijne porachunki w
łonie PZPR. Zabójstwa Kennedy’ego nr 2 i MLK. Nową odsłonę wojny w Wietnamie. Itd.
W muzyce
(rozrywkowawej): kilka epokowych debiutów, parę prześwietnych kontynuacji, w
praktyce - początek najświetlistszej pięciolatki rock and drola.
W końcówce
tegoż roku swoją nietuzinkową płytę wypuścili także Beatlesi i właśnie nieopodal
wybiła tego rocznica pięćdziesiąta. Dla mnie osobiście wydawnictwo Beatlesów
numer (na podium) 4: beztytułowy i bezokładkowy podwójny album AD 1968. W
zeszłym roku napomknąłem nablożnie z okazji podobnej rocznicy o poprzednim – Sgt. Pepper’s…, którego NIE wybrałem do
żelaznego zestawu 100 płyt z tworzywa. Tym bardziej więc powinienem wspomnieć o
płycie, która w tym zestawie figuruje.
I tytuł (maksymalnie
bezpretensjonalny, w innych przypadkach rezerwowany przeważnie dla debiutów
płytowych) i owa bezokładkowość chyba miały stać w radykalnym kontraście do
dziwacznego (pretensjonalnego? co najmniej wydziwionego) tytułu oraz
superpstrej okładki płyty poprzedniej, z ’67. Zawartość muzyczna też odmienna:
bo choć równie skrząca się formalnie, to jednocześnie skrajnie eklektyczna, w
przeciwieństwie do przykrojonej na psychodeliczną modłę poprzedniczki. Tak,
jest tu chyba wszystko, jeśli chodzi o podgatunki muzyczne na rok 1968, a kilka
momentów nawet wyprzedza w tej dyscyplinie epokę.
Zanim
zagłąbimy się w ową zawartość, spójrzmy najpierw jednak na futerał materialny
tego dokonania. Jest to album dwupłytowy – relatywnie rzadkość zarówno wówczas,
jak i dziś w regularnej dyskografii studyjnej zespołu rockowego. Okładka, jak
się rzekło, krańcowo minimalistyczna: kompletnie biała, tylko z nazwą zespołu w
takimż kolorze, dlatego wytłoczoną na wypukło (stąd potoczna nazwa „Biały album”). W środku jeno dostajemy
portretowe podobizny czterech muzyków (w formie osobnych fotosów) oraz dziwny
foto-kolaż stanowiący tło dla tekstów piosenek.
Mówi się
czasem o przy okazji wydawnictw dwupłytowych, że z powodzeniem można by
wycisnąć z każdego krążek jeden, za to prześwietny. A jeśli się nie mówi, to
tak po prostu bywa. Pewnie nie inaczej w przypadku The Beatles The Beatles. Pokuśmy się o próbę takiej selekcji –
pamiętając, że to jednak zespół jedyny w swoim rodzaju, i że nawet niezbyt
udanego (wbrew obowiązującej opinii) Sierżanta
nie jesteśmy w stanie ot, tak skreślić. A więc leciem po kolei z opinią własną
na temat każdego z utworów. Dla ułatwienia i zbliżenia się formalnego do formy
infografiki, która staje się powoli jedynym przyswajalnym źródłem informacji, zastosowano
kod kolorystyczny. Żółte – tak, czerwone – nie. Voilà:
strona 1
1. Back in the U.S.S.R.
Odgłos
lądującego samolotu wprowadza prawidłowo w rockandrollowy nastrój tego
klasycznego rockandrolla, przeszkadza jednak jego toporność i po prostu
wybeczany przez McCartneya wokal. Choć to skąd inąd bardzo dobry wokalista. No,
jednak nie tutaj. Jednak nie.
2. Dear
Prudence
Na ukojenie
dostajemy doskonałą piosenkę Lennona, jeden z najlepszych momentów całego
albumu. McCartney rehabilituje się kapitalnie grając na perkusji, które to
stanowisko opuścił chwilowo w wyniku kryzysu egzystencjalnego etatowy
perkusista zespołu, Ringo Starr. Piosenka ponoć napisana gwoli ośmielenia nieśmiałej
siostry Mii Farrow (?!), co jest zresztą nieważne. Warto zwrócić na typowo
beatlesowskie zaśpiewy, solo gitary elektrycznej, no i te nietuzinkowe bębny.
3. Glass
Onion
Znów mocny
numer – jakby echo psychodelicznych dokonań z pamiętnie kwasowatego roku
poprzedniego, ale wyższej próby, może po prostu prościej rockowy. Lennon dobrze
też drze paszczę, co zapowiada jego świadomy styl z lat mających nadejść.
Tytuły okolicznych piosenek wplecione w tekst.
4. Ob-La-Di, Ob-La-Da
Kuźwa, nie.
Melodia, nawet sam pianinkowy wstęp, osobliwie zaś refren są megachwytliwe, ale
już po kilku przesłuchaniach spod pozłotki przeświecać zaczyna tani plastik.
McCartney. Nic do dodania.
5. Wild
Honey Pie
A to też
McCartney i niby kuriozum, ale jednak coś w nim jest. Jakaś bezczelność przynajmniej.
W sumie więc wyżej cenię „Wild Honey Pie” niż „Honey Pie” właściwe, o czym
poniżej.
6. The Continuing Story of Bungalow Bill
Tu z kolei
Lennon stara się znów błysnąć piosenkopisarstwem dla milusińskich, ale gorzej
mu to wychodzi niż w przypadku choćby „Yellow Submarine”. Śpiewać do wtóru
jednak można, wyzwoliwszy swoje wewnętrzne dziecko. W sumie chodzi o zabawę,
nie?
(Ciekawostka:
fragment wymiałczany przez Yoko Ono
jest jedynym niebeatlesowskim wokalem w dorobku grupy. Uwaga, ponoć piękna
kadencja hiszpańskiej gitary poprzedzająca piosenkę pochodzi z biblioteki
dźwięków instrumentu melotron. Ech).
7. While My
Guitar Gently Weeps
No, robi się
poważnie, chyba po raz pierwszy od początku płyty. Solenny rockowy hymn
Harrisona z gościnnym udziałem kolegi E. Claptona na tytułowej łkającej
gitarze. Utwór niby tradycyjny w strukturze, ale brzmiący bardzo nowocześnie,
jak na 1968 rok…
8. Happiness
Is a Warm Gun
Niezależnie
od kolejności rzeczywistego nagrywania nagrań, która oczywiście ma się nijak do
kolejności utworów na płycie – tutaj mamy jakby przedłużenie nastroju
poprzedniej piosenki. Bardzo piękny początek wprowadza w łańcuszek muzycznych
pomysłów w skondensowanej pigułce zapowiadających jakby modus operandi zespołów
progresywnych z następnej dekady (tak, są i zmiany tempa!). Wszystko osadzone w
najlepszej próby lennonowskiej niejednoznaczności. Końcówka bardzo
beatlesowska.
strona 2
9. Martha My
Dear
Pierwsza z
łańcuszka ballad akustycznych i nieakustycznych albumu. McCartney śpiewa z
towarzyszeniem smyczków i dętków o swoim psie, ale tak uroczo, że mu to ostatecznie
odpuszczamy.
10. I'm So
Tired
Typowa dla
Lennona introspekcja / psychoanaliza. A przy tym bardzo dobra piosenka, ciekawa
aranżacja też, aż po zwartą kulminację.
11.
Blackbird
Kos. Druga
ballada McC, w pełni akustyczna, tzn. głos i gitara (pukanie w tle jest podobno
po prostu metronomem). Jedna z najlepszych w dorobku tego z całych sił
aspirującego do bohemy piosenkopisarza. No i kos.
12. Piggies
Zabawne, ale
nie aż tak, jak miało być. Plus za pastisz muzyki rokokokowej. I ogólnie
dopracowaną produkcję. Harrisona stać jednak na więcej. Nie tylko na góralską
nutę z końcówki.
13. Rocky Raccoon
Pastiszowania
ciąg dalszy, trudno wszak powiedzieć co pastiszuje McCartney. Samego siebie?
Eklektyzm albumu sięga wysokich stężeń, a to jeszcze nie koniec! W sumie fajnie
się ta piosenka nawarstwia instrumentalnie (i wokalnie) i kumuluje, ale daleko
jej do miejsc medalowych.
14. Don't Pass Me By
Ringo Starr
to koleś bardzo sympatyczny, i, jak wiadomo, obdarzony sporą vis comica. Można mu więc wybaczyć i ten
jej przejaw. W końcu to też pierwszy (z dwóch w ogóle w karierze zespołu)
wysiłków twórczych perkusisty.
15. Why
Don't We Do It In The Road
No i można
było tak więcej i dłużej, McCartneyu. Podobno inspirowane przez małpy w
Indiach.
16. I Will
Wątku
kameralnie balladowego ciąg dalszy. Jest zwięźle, uroczo, ale ów płód talentu
McCartney jest o klasę gleby niżej niż zestawiony z nim w parze ten jego kolegi
po gitarze.
17. Julia
Czyli
właśnie to. Jedna z licznych - i bodaj czy nie pierwsza - serenad Lennona
skierowanych do jego kosookiej muzy. Tak czy siak, jest pięknie, jak być
powinno.
Koniec płyty
pierwszej.
strona 3
1. Birthday
Z biglem
zagrany biglowaty kawałek, razem napisany ad
hoc i razem zaśpiewany przez duet Lennon/Mccartney – rzadkość już na tamtym
etapie. I cóż poradzę na to, że kojarzy mi się z sygnałem wiadomości Rozgłośni
Harcerskiej z końca lat 80. ...
2. Yer Blues
Samobiczowania
Lennona ciąg dalszy (zapoczątkowanego już w „Misery” z pierwszej płyty,
kontunuowanego w „Nowhere Man”, uwieńczonego „I Hate Myself and I Want to Die”…
A nie, to nie jego…). Przy tym świetny, surowy i korzenny kawałek. Podobno
muzycy zamknęli się w ciasnej kanciapie obok studia nagrań i tam zagrali na
żywo, tworząc prawdziwy rockowy kamień, ba – głaz.
Ech, można
puścić też wodza fantazji i wyobrazić sobie wykonanie w składzie Lennon, Keith
Richards (na basie), Clapton i Mitch Mitchell (na garach). Zaraz, zaraz – było
takie wykonanie! Też właśnie stuknęło mu 50 lat.
3. Mother Nautre's Son
Powtórka z
rozrywki – coś jak melanż „Martha My Dear” z „I Will”, czyli kolejna ballada
McC. Może być, lecz ciężar gatunkowy nie ten. Lekkie to jak kisiel, i tak
smakuje. „Ło ło ło” z końcówki delikatnie sugeruje leciutką zbędność bytu tego
nagrania.
4. Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey
Długi tytuł,
to można powiedzieć przede wszystkim o tym rockerze Lennona. Też klasyk,
ciekawe brzmienie… ale czegoś jakby za mało. Dziwnie!
5. Sexy
Sadie
Może gdyby
zamienić tempa w tym i poprzednim utworze otrzymalibyśmy ewidentny odpad i
ewidentne dzieło? Trudno powiedzieć. Song generalnie poświęcony (?) guru, u
którego Beatlesi terminowali wiosną 1968 w Indiach, a który, jak się okazało,
prócz ascezy i medytacji cenił także zmolestować sobie tę czy ową damę.
Temat modny
i (nie)wygodny i dziś. Piosenka zaś w warstwie muzycznej (wokale tudzież
instrumentacja) wzorcowo beatlesowska.
6. Helter
Skelter
A teraz z
innej beczki!
Beatlesowszczyzna
przebija może z chórków, ale czegoś tak ciężkiego i brudnego nawet Black
Sabbath wówczas nie nagrywał (bo go jeszcze nie było)! Ostra jazda od
pierwszego szarpnięcia drutów! Protoheavymetal w pełnej krasie. I GOT BLISTERS
ON MY FINGERS! JEB!
Uff! Szapo
ba, mister McCartney.
7. Long,
Long, Long
Genialne
uzupełnienie poprzedniego utworu w formie zaprzeczenia i ukojenia. Harrison
najwyższych lotów w rytmie walca. Światło na organy Hammonda. Światło.
strona 4
8.
Revolution I
Pierwsza z kilku
„Rewolucji” Lennona. Zagrana z największą bluesową dezynwolturą, toteż gładko
przyswajalna i lekkostrawna. Źródło nb. przyszłego nieporozumienia pod nazwą
No. 9. Szubidu-a, ooł, szubidu-a, ooł. Ołrajt!
9. Honey Pie
Kolejny –
który to już – pastisz McC. Tym razem w wersji wodewilowej. Kiwać palcem w bucie
można, nic ponad to.
10. Savoy
Truffle
Harrison
trzyma poziom, ale znów – stać go na więcej. Dlaczego, ach, dlaczego nie weszło
na płytę przezacne „Not Guilty”? No ale funkujące dęciaki nie pozwalają
głosować na „nie”.
11. Cry Baby
Cry
W tej
piosence Lennon (nie po raz pierwszy) ociera się o jakiś absolut, jakąś
tajemnicę. Cholera wie, o co chodzi, ale jakąś elektryczność czuć w powietrzu.
Beatlesi wysublimowani, skondensowani i skropleni. Tylko zażywać.
Ukryty bonus
(tzw. obecnie hidden track): „Can You
Take Me Back?” McCartneya stawia kropkę nad tym ypsylonem.
12. Revolution 9
Kiedy to
pisałem, to jednocześnie albumu słuchałem. Tę ścieżkę tradycyjnie pominąłem.
Ciekawe na swój sposób, ale absolutnie pozamuzyczny. Zaczyna się nawet
intrygująco, ale szybko to mija, choć mamy do czynienia z najdłuższym utworem
(?) w dyskografii zespołu. Plus za odwagę umieszczania tego rodzaju wykwitów w
1968 na albumie rockowym (choć pewnie Beatlesom i tak wszystko było(by) wolno).
Minus za całokształt. Na „Biały kwadrat na białym tle” Malewicza można spojrzeć
raz, Revolution 9 raz przesłuchać – żeby zapoznać się, dowiedzieć, raz pokiwać
głową, raz się po niej podrapać. I iść w swoją stronę.
13. Good
Night
Na dobranoc -
he – kołysanka. Aranżacja może przekracza ramy zanadto, ale słodkość wykonania
tego napisanego przez Lennona dla Ringo kawałka niweczy wszystko do cna (?). Dream sweet dreams…
No i koniec.
No i tyle. Krótkie chwile.
Czym jest
więc ta płyta? Podsumowaniem dostępnych gatunków w muzyce rozrywkowej,
nakreśleniem kierunków na przyszłość, przeglądem możliwości twórczych każdego z
członków zespołu, prezentacją umiejętności produkcyjno-aranżacyjnych George’a
Martina i EMI…? Wszystkim po trochu. Brak może dziełu temu zwartości, kolejne
numery lecą nieprzerwanie na zasadzie „a teraz z zupełnie innej beczki”… Ale da
się z tego natłoku wyłowić perły najczystsze.
Dwupłytowy
album prawie bez mała wypełnił plan wydawniczy kwartetu na rok 1968. Oprócz
niego wyszły (inaczej niż w poprzednich latach) tylko dwa single: pierwszy „Lady
Madonna” / „Inner Light” – odpowiednio Mccratneya (pastisz? jazzowy) i
Harrisona (inspiracja? hinduska). W
porządku, zacne obiedwie, ale znamienny jest singiel drugi. Epokowa pieśń
McCartneya „Hey Jude” sparowana z inną, szybszą wersją „Revolution” (bez
numeru) Lennona. Cóż mogę rzec? „Revolution” w tej wersji – mimo drapieżnego
wstępu – podoba mi się mniej, niż ta albumowa (oczywiście 1, nie 9). Co do „Hey
Jude”… Jest to zarówno subiektywnie jak i obiektywnie jeden z najlepszych
kawałków wszechświata. Rockowy hymn, stojący na jednej półce w lamusie z „Bohemian
Rhapsody”, „Stairway to Heaven” i „Laylą” – cokolwiek by się sądziło o każdym z
tych przypadków… Powiem tylko, że u zarania mojej młodości byłem na obozie
wakacyjnym, mniejsza gdzie i o jakim profilu… Najstarszy z nas miał magnetofon
– zebrało się kilka kaset. Szybko wyeliminowaliśmy „Mury” Kaczmarskiego
wreszcie dostępne w oficjalnym obiegu, itp. Zostały właściwie tylko dwie składanki:
Janis Joplin i „Ballady” Beatlesów. Skończyło się na tym, że raz dziennie
leciało „Summertime” i… z kilkanaście razy „Hey Jude”. Mniej odporni stopniowo
wymiękli - wychodzili. Ja nie.
Przed
rozpoczęciem sesji do Białego albumu
Lennon i McCartney wpadli do wiejskiej chaty Harrisona w Esher i tam, na czterościeżkowym
magnetofonie, nagrali po kolei solo z akompaniamentem gitary wszystkie swoje
bieżące pomysły. Większość z nich naturalnie trafiła w dopracowanych studyjnie wersjach
na płytę. Nagrania poczynione wówczas są jednak kapitalnym dokumentem roboczym, brudnopisem
tych trzech mistrzów piosenkopisarstwa. W oszczędnej aranżacji gitara-tamburyn-śpiew,
nawet „Ob-la-di, Ob-la-da” nabiera surowego, naturalnego uroku! A co dopiero
takie arcydzieła jak „While My Guitar Gently Weeps”, które błyszczą tu nowym,
chropowatym blaskiem.
Przez lata
ukazywał się co rusz ten materiał jako bootleg w bardziej lub mniej
„zremasterowanej” formie. To jednak, jak w klikupiosenkowym wyborze zabrzmiały
na oficjalnej kompilacji Anthology 3, spowodowało,
iż niejednokrotnie zastanawiałem się, dlaczego nie wydadzą kompletu – albo czy i
kiedy – w końcu w postaci regularnej płyty, „White Album Unplugged”.
No i jest!
Jak to mówią: mówisz – masz. Z okazji L-lecia wydania albumu ukazała się
nowozmiksowana wersja WRAZ z bonusową płytką zawierającą komplet sesji z Esher.
Tu nie tylko działa mechanizm „jak
sprzedać zdechłego psa”. Jak się okazuje, po 50 latach nagrania trafiają do
tzw. publicznej domeny. Aby tego uniknąć, materiał należy przepakować i
wydać – na nowo lub po raz pierwszy. Stąd wysyp reedycji z bonusami w ostatnich
latach!
Nie tylko
zresztą wypuszczono wreszcie „Esher Demos”,
jak ktoś chce się szarpnąć, to za jedyne 500-600 złotych może dostać wersję
sześciopłytową, w której trzy ostatnie dyski zawierają wszelkie uwagi godne
nagrania z pracy w studio nad Białym albumem.
W tym także nareszcie nieskróconą, dziesięciominutową, ospałą i senną wersję „Helter
Skelter”. Itp.
Ciekawe, czy
w przyszłym roku pojawią się archiwalia z nagrań do Let It Be (kilkadziesiąt godzin muzyki) oraz Abbey Road!
75. The
Beatles – The Beatles 1968
Młodzieńcze - a skąd Ty tyle o chłopakach z Liverpoolu wiesz jak Ciebie jeszcze na świecie nie było gdy oni zaczęli grać....?
OdpowiedzUsuńhe! :-) gdy skończyli, też jeszcze nie zaistniałem (dzięki za "młodzieńca", podczas gdy jawię się jak dziad, i to własny) - lecz, cóż. o Bachu też wie się to i owo ;-)
UsuńMłodzieńcze!
UsuńTym razem zapraszam do odbioru prezentu gwiazdkowego:
http://stokrotkastories.blogspot.com/2018/12/o-krolowej.html
I jeszcze zapraszam na Nowy Świat 72
Usuńhttp://stokrotkastories.blogspot.com/2019/01/warszawa-ulica-nowy-swiat-72.html
Młodzieńcze!
OdpowiedzUsuńja na wagary chadzałam do przyjaciółki, która miała WSZYSTKIE (wtedy) i oryginalne płyty Beatlesów, żeby w spokoju, czytaj kiedy matka i ojciec pracowali i nie przeszkadzali 😊 posłuchać. A był to, ujawnijmy się wreszcie, rok 1970 i 71.
Tak, cóż, trudno.
Miłego 2019 :)
PS. Ale wnuków jeszcze się nie dorobiłeś?
at, co to tam za ujawnianie - każdy chadzał na wagary!
Usuńoryginalne płyty nb. mogły by być dziś sporo warte... ;-)
nie mam jeszcze wnuków, choć mam zamiar dołożyć wszelkich starań! ;-)
udanej dziewiętnastki!
Powodzenia! we wszystkich przedsięwzięciach, a co 😊
UsuńTymczasem Mozilla zlikwidowała rss. Noworoczne pozdrowienia!
OdpowiedzUsuńnie bardzo wiem, co to rss. wiem jednak, że takie zmiany mają nas oswajać z ulotnością i nietrwałością rzeczy świata tego.
Usuńza pozdrowienia dziękuję, odwdzięczam się w kolejnym numerze.
rss to narzędzie, za pomocą którego subskrybowałem blogi.
OdpowiedzUsuń