Powstanie warszawskie.
Powstanie Warszawskie? (Nigdy nie wiem.)
Masy osób o nim piszą, mówią, szczekają, plują, buczą.
Aż prawie nie wypada, by nie dołączyć się do tych chórów.
Jednocześnie przemożna jest myśl ujmowana zwykle w lapidarny
slogan
CISZEJ NAD TĄ TRUMNĄ.
Rozmowa, dyskusja, awantura i mordobicie już nic nie
zmienią.
Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest.
No, nie wszyscy. Ale będzie nadal, jak jest.
Problem mam też taki, że od lat interesując się żywo
zagadnieniem, przeczytawszy bardzo wiele publikacji, relacji, dokumentów i
opracowań (choć jeszcze nie tak dużo, jak bym mógł), i mając od dawna
ugruntowane (ale też nie zabetonowane) opinie na ten temat, jestem kompletnym
anty-Zeligiem.
Wobec głosów pro staję się krytykiem zrywu. Wobec głosów
contra wskazuję na złożoność sytuacji z 1944 roku, etc.
Wkurza mnie też niezmiernie zawłaszczenie problemu przez
„pakiety poglądów”. Jesteś lewakiem - potępiasz powstanie nazywając je zbrodnią
i głupotą. Mienisz się patryjotą i prawicowcem - prawisz o zwycięstwie moralnym
i bezwzględnej konieczności walki.
A wszyscy ci o skrajnych opiniach są diabła warci. Albo
siebie nawzajem,
Koniec o tym. Do rzeczy.
Mam więc dziś do spisania nie czcze dywagacje, a konkret.
Obrazek historyczny. Tzw. fakt autentyczny. (O ile wierzyć bezpośredniej
relacji). Trochę tylko uzupełniony sosem niezbędnej narracji.
To nie jest blog okolicznościowy, odnotowujący zdarzenia i
rocznice. Kiedy jednak zamieszczać taki wpis, jeśli nie w okrągłą 70. rocznicę
wydarzeń? No - OK. Można i kiedy indziej. Lecz oto piszę.
Powstanie Warszawskie było szczęśliwe dla moich przodków. W
tym sensie, że będąc tzw. ludnością cywilną, przeżyli wszyscy.
Nie musiało tak być. Wystarczyłaby inna zmienna: gorszy
humor hitlerowca, inny rozkaz, bomba przyłożona w inną kamienicę i nie pisałbym
dziś tych słów.
Cóż, może pisałby je wtedy kto inny.
Nie mam do opowiedzenia żadnych bohaterskich wyczynów
militarnych moich przodków. Nie byli - ci bezpośredni - zaangażowani, jako
cywile, w działalność konspiracyjną. Dlaczego? Nie wiem. Taka przecież była
większość. Na przykład, wywodzący się z podobnej warstwy społeczno-warszawskiej, Miron Białoszewski. Dlatego bliskie mi w
pewien sposób jego pisarstwo, nie tylko „Pamiętnik z powstania warszawskiego”,
pozostałe także.
Poniektórzy przodkowie pośredni, czyli boczni, zaangażowani
byli. Ale to inna historia.
Po wstępie, obrazek właściwy. Działo się to w czasie tzw.
rzezi Woli, czyli okrutnego odwetu za wybuch powstania na cywilnej i bezbronnej
ludności zachodniego krańca miasta. W kilka dni zginęły dziesiątki tysięcy
ludzi.
Trudno ocenić, ilu dokładnie.
Bo takich rzeczy nie sposób rzetelnie się doliczyć, zawsze
się myli, brakuje palców u rąk, itd.
Przodkowie moi wolscy znaleźli się przed Niemcami w takim
miejscu, albo w takim czasie, albo w takim miejscu i o takim czasie, gdzie (lub
gdy, bądź: gdzie i kiedy) nie rozwalano wszystkich mieszkańców-Polaków jak
leci. Akurat w tym momencie / miejscu zabijano tylko mężczyzn, w określonym
wieku, coś w stylu 16 – 60 lat. Krótko mówiąc: podejrzanych. Tak było - i tak
bywało. Na przykład, jeden ze szpitali wolskich zdołał się ewakuować, w innym
Niemcy dokonali rzezi, bo padły z niego strzały. Ale to jest jakoś (w
hitlerowskim znaczeniu tego słowa) uzasadnione.
Mieszkańcy jednej wolskiej ulicy zostali wyproszeni z domów.
Mieszkańcy innej - dla odmiany - wystrzelani i spaleni. Ślepy los?
Wróćmy do rodziny, bo właśnie dokonuje się selekcja.
Uzbrojeni Teutoni dzielą ludność: jednych na śmierć, innych na życie.
Kompania, pluton, czy inny batalion z bronią. Ludność tłoczy
się w niemej zgrozie. Niektórzy trafiają na lewo, inni na prawo - albo na odwrót
- i odchodzą pod eskortą. Słychać strzały. Matka mojego ojca wręcza mojego ojca
(miesięcy 6) jego ojcu.
Wraz z jego matką trzymają się blisko, żeby w razie
czego przejąć chłopczyka. Znaczy, w razie najgorszego. Albo prawie-najgorszego.
Projekt (że użyję współczesnego terminu) wcielony ad hoc pod presją chwili ma tytuł roboczy: wdowiec z niemowlęciem. Ich kolej! Podchodzą do pana i władcy sytuacji.
Niemiec ocenia przez chwilę (nie mogła być długa, gdyż miał
dużo roboty - może to ma jakieś znaczenie). Mój ojciec (miesięcy 6) z radosnym
śmiechem usiłuje łapać Anioła Śmierci w feldgrau za elementy umundurowania. Tym
go, jak to się mówi, rozbraja. I Niemiec mówi: WEG! Albo nie mówi, tylko daje
znak ręką.
Nie ma żadnych innych poleceń. Chyba należy się oddalić.
I teraz następuje obrazek zupełnie w moim mniemaniu filmowy.
Chętnie oddałbym go jakiemuś reżyserowi, całkiem gratis.
W swej długiej perspektywie - ulica Górczewska. Zasłana
szkłem, gruzem, gratami. Coś się gdzieś pali. Słychać strzały (nadal).
Z obydwu stron ulicy, wzdłuż ścian domów, posuwają się dwie
kolumny hitlerowców. W pełnym rynsztunku, w hełmach, z bronią gotową do
strzału. Maszerują w stronę Warszawy, czyli na wschód.
I oto, pustym środkiem ulicy, między tymi dwoma szeregami
żołnierzy, zasuwa grupka: kilka kobiet z tobołami, facet z dzieckiem na ręku.
Idą w przeciwnym kierunku, czyli na zachód. Krok ich jest żwawy, chociaż ruchy
dość nerwowe.
Niemcy, czy tam inni Azerowie, mijają ich jednak
niekończącym się sznurem bez żadnego zainteresowania.
Kamera na żurawiu podjeżdża do góry, coś, jak w popowstaniowym
ujęciu z „Pianisty” w reżyserii Polańskiego. Scena jest tylko bardziej
dynamiczna.
Grupka z tobołami niknie w oddali. Naziści maszerują ku
Warszawie.
Przodkowie nie oparli się, aż w Kozłowie pod Sochaczewem.
No i to koniec ich krótkich przygód z powstaniem 1944 roku w
Warszawie.
W tym samym czasie, może tego samego dnia, w oficynie kamienicy
w Śródmieściu przychodzi na świat dziewczynka. Ale to też inna historia na ten
sam temat: losu i przypadku, i nieprzewidywalnej „rosyjskiej ruletki” z wieloma
nabojami, jaką – między innymi – było powstanie warszawskie
(Warszawskie?).