28 sierpnia 2014

Tamburyn na odejście lata

Zdaje się, że nastała zwykła pora na moje doroczne narzekanie na koniec lata (w sensie wakacji, w rozumieniu miesięcy lipiec - sierpień). Właściwie jednak jęczeć i zrzędzić mogłem zacząć już przed połową sierpnia, kiedy tegoroczne lato uznało, że już nic nie ma do powiedzenia i podaje się do dymisji.
Podobno wcześniej były jakieś upały, ale nie zdołało się ich zanadto zauważyć. Trudno. Ciepłe noce też można sobie wybić definitywnie z głowy, aż do za rok, jeśli sytuacja ogólna wytrzyma tyle czasu.

Tymczasem, odchodzące zdradzieckie lato należy pożegnać minutą zgiełku. Będzie to kolejna po „Zawrotach głowy” Royera francuska miniatura klawesynowa. Bo jeśli się powiedziało „A”, należy powiedzieć „C” i tak dalej - miałem wszak od czasu do czasu wyblożyć poniektóre ze szczególnie efektownych klawesynowców.
I oto - „Tambourin” Jeana Philippe'a Rameau, z cyklu „Pièces de clavecin”, rok 1724. Gra(ł) Scott Ross:



Wdzięczna to melodia - niby-tańca z bębenkiem - i letnio się mi kojarząca. Latem, dwadzieścia lat temu (równo), gdy zagwizdałem ją bowiem sobie, okazało się, że Em. grywała ten utworek na flecie, a tym samym, że łączy nas jeszcze więcej niż dotąd myśleliśmy.





24 sierpnia 2014

17 sierpnia 2014

Warszawski Manchatan

Nie chodzi oczywiście o wieżowce. One nie upodabniają stołecznego dałntałn do Nowego Jorku. Raczej do jakiegoś Szenzen. Teraz to modne. Ale mniejsza z tym.


Chodzi o fenomen nazewnictwa ulic w - dawniej podwarszawskim - Aninie, gdzie znajduje się dwanaście kolejnych, ponumerowanych ulic Poprzecznych. Jest tam też biegnąca ukośnie, jak Broadway na Manhattanie, ulica - niespodzianka! - Ukośna.


Z cyklu analogii „co w Polsce jest odpowiednikiem w mniejszej skali znanego zjawiska ze świata” - ta jest chyba najbardziej naciągana. Dlatego nie Manhattan, a Manchatan raczej. Jakieś chatki tam są (choć coraz więcej Rezidęses).

Klarowny układ naszego Manchatanu zaburza jakaś bez sensu wetknięta w środek ulica Bosmańska.
Bawiąc onegdaj w okolicy, przejechałem się każdą z anińskich Poprzecznych.
Oto dokumentacja tego nazewniczego zespołu.
Dało się odnaleźć tylko jedną tabliczkę starego typu. Biały kruk na granatowym tle!


Bonus - anińska Hudson River:


Nie no, to już przegięcie.





14 sierpnia 2014

Pałacex

Były tu różne odcienie urbeksu: podwórex, klatex, rurex... Pora na pałacex.




















10 sierpnia 2014

Sezon ogórkowy w pełni

Najpierw chciałem zatytułować wpis „Ogórki kontratakują” , albo nawet „Ogórki Strike Back”, bo przecież materiał ogórkowy już w tym blogu się pojawił. Ale taki tytuł mógłby nieść niekorzystne skojarzenia gastronomiczno-gastryczne. Tymczasem nic z tych rzeczy. Zjadłem mój przydział za jednym zamachem, dzień po nastawieniu. Odczułem tylko rozkosz.
Wszak jakoś trzeba osolić sobie letnie bytowanie, gdy już bób odszedł do krainy cieniów elizejskich.









6 sierpnia 2014

Obrazek z rzezi Woli

Powstanie warszawskie.
Powstanie Warszawskie? (Nigdy nie wiem.)
Masy osób o nim piszą, mówią, szczekają, plują, buczą.
Aż prawie nie wypada, by nie dołączyć się do tych chórów. 
Jednocześnie przemożna jest myśl ujmowana zwykle w lapidarny slogan
CISZEJ NAD TĄ TRUMNĄ. 
Rozmowa, dyskusja, awantura i mordobicie już nic nie zmienią.
Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest. No, nie wszyscy. Ale będzie nadal, jak jest.

Problem mam też taki, że od lat interesując się żywo zagadnieniem, przeczytawszy bardzo wiele publikacji, relacji, dokumentów i opracowań (choć jeszcze nie tak dużo, jak bym mógł), i mając od dawna ugruntowane (ale też nie zabetonowane) opinie na ten temat, jestem kompletnym anty-Zeligiem.
Wobec głosów pro staję się krytykiem zrywu. Wobec głosów contra wskazuję na złożoność sytuacji z 1944 roku, etc. 
Wkurza mnie też niezmiernie zawłaszczenie problemu przez „pakiety poglądów”. Jesteś lewakiem - potępiasz powstanie nazywając je zbrodnią i głupotą. Mienisz się patryjotą i prawicowcem - prawisz o zwycięstwie moralnym i bezwzględnej konieczności walki.
A wszyscy ci o skrajnych opiniach są diabła warci. Albo siebie nawzajem,

Koniec o tym. Do rzeczy.

Mam więc dziś do spisania nie czcze dywagacje, a konkret. Obrazek historyczny. Tzw. fakt autentyczny. (O ile wierzyć bezpośredniej relacji). Trochę tylko uzupełniony sosem niezbędnej narracji. 
To nie jest blog okolicznościowy, odnotowujący zdarzenia i rocznice. Kiedy jednak zamieszczać taki wpis, jeśli nie w okrągłą 70. rocznicę wydarzeń? No - OK. Można i kiedy indziej. Lecz oto piszę.

Powstanie Warszawskie było szczęśliwe dla moich przodków. W tym sensie, że będąc tzw. ludnością cywilną, przeżyli wszyscy.
Nie musiało tak być. Wystarczyłaby inna zmienna: gorszy humor hitlerowca, inny rozkaz, bomba przyłożona w inną kamienicę i nie pisałbym dziś tych słów.

Cóż, może pisałby je wtedy kto inny.

Nie mam do opowiedzenia żadnych bohaterskich wyczynów militarnych moich przodków. Nie byli - ci bezpośredni - zaangażowani, jako cywile, w działalność konspiracyjną. Dlaczego? Nie wiem. Taka przecież była większość. Na przykład, wywodzący się z podobnej warstwy społeczno-warszawskiej, Miron Białoszewski. Dlatego bliskie mi w pewien sposób jego pisarstwo, nie tylko „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, pozostałe także. 
Poniektórzy przodkowie pośredni, czyli boczni, zaangażowani byli. Ale to inna historia.

Po wstępie, obrazek właściwy. Działo się to w czasie tzw. rzezi Woli, czyli okrutnego odwetu za wybuch powstania na cywilnej i bezbronnej ludności zachodniego krańca miasta. W kilka dni zginęły dziesiątki tysięcy ludzi.
Trudno ocenić, ilu dokładnie.
Bo takich rzeczy nie sposób rzetelnie się doliczyć, zawsze się myli, brakuje palców u rąk, itd.

Przodkowie moi wolscy znaleźli się przed Niemcami w takim miejscu, albo w takim czasie, albo w takim miejscu i o takim czasie, gdzie (lub gdy, bądź: gdzie i kiedy) nie rozwalano wszystkich mieszkańców-Polaków jak leci. Akurat w tym momencie / miejscu zabijano tylko mężczyzn, w określonym wieku, coś w stylu 16 – 60 lat. Krótko mówiąc: podejrzanych. Tak było - i tak bywało. Na przykład, jeden ze szpitali wolskich zdołał się ewakuować, w innym Niemcy dokonali rzezi, bo padły z niego strzały. Ale to jest jakoś (w hitlerowskim znaczeniu tego słowa) uzasadnione.
Mieszkańcy jednej wolskiej ulicy zostali wyproszeni z domów. Mieszkańcy innej - dla odmiany - wystrzelani i spaleni. Ślepy los?

Wróćmy do rodziny, bo właśnie dokonuje się selekcja. Uzbrojeni Teutoni dzielą ludność: jednych na śmierć, innych na życie.
Kompania, pluton, czy inny batalion z bronią. Ludność tłoczy się w niemej zgrozie. Niektórzy trafiają na lewo, inni na prawo - albo na odwrót - i odchodzą pod eskortą. Słychać strzały. Matka mojego ojca wręcza mojego ojca (miesięcy 6) jego ojcu. Wraz z jego matką trzymają się blisko, żeby w razie czego przejąć chłopczyka. Znaczy, w razie najgorszego. Albo prawie-najgorszego. Projekt (że użyję współczesnego terminu) wcielony ad hoc pod presją chwili ma tytuł roboczy: wdowiec z niemowlęciem. Ich kolej! Podchodzą do pana i władcy sytuacji.
Niemiec ocenia przez chwilę (nie mogła być długa, gdyż miał dużo roboty - może to ma jakieś znaczenie). Mój ojciec (miesięcy 6) z radosnym śmiechem usiłuje łapać Anioła Śmierci w feldgrau za elementy umundurowania. Tym go, jak to się mówi, rozbraja. I Niemiec mówi: WEG! Albo nie mówi, tylko daje znak ręką.
Nie ma żadnych innych poleceń. Chyba należy się oddalić.

I teraz następuje obrazek zupełnie w moim mniemaniu filmowy. Chętnie oddałbym go jakiemuś reżyserowi, całkiem gratis.
W swej długiej perspektywie - ulica Górczewska. Zasłana szkłem, gruzem, gratami. Coś się gdzieś pali. Słychać strzały (nadal).
Z obydwu stron ulicy, wzdłuż ścian domów, posuwają się dwie kolumny hitlerowców. W pełnym rynsztunku, w hełmach, z bronią gotową do strzału. Maszerują w stronę Warszawy, czyli na wschód.
I oto, pustym środkiem ulicy, między tymi dwoma szeregami żołnierzy, zasuwa grupka: kilka kobiet z tobołami, facet z dzieckiem na ręku. Idą w przeciwnym kierunku, czyli na zachód. Krok ich jest żwawy, chociaż ruchy dość nerwowe. 
Niemcy, czy tam inni Azerowie, mijają ich jednak niekończącym się sznurem bez żadnego zainteresowania.
Kamera na żurawiu podjeżdża do góry, coś, jak w popowstaniowym ujęciu z „Pianisty” w reżyserii Polańskiego. Scena jest tylko bardziej dynamiczna.
Grupka z tobołami niknie w oddali. Naziści maszerują ku Warszawie.

Przodkowie nie oparli się, aż w Kozłowie pod Sochaczewem.

No i to koniec ich krótkich przygód z powstaniem 1944 roku w Warszawie.

W tym samym czasie, może tego samego dnia, w oficynie kamienicy w Śródmieściu przychodzi na świat dziewczynka. Ale to też inna historia na ten sam temat: losu i przypadku, i nieprzewidywalnej „rosyjskiej ruletki” z wieloma nabojami, jaką – między innymi – było powstanie warszawskie
(Warszawskie?).






3 sierpnia 2014

Przedwczoraj i wczoraj

Te dwa zdjęcia zestawiłem ze sobą zimą.
Są wykonane w tym samym miejscu, pierwsze latem zeszłego roku, drugie pół roku później.

Ale czas popędził tak, że nie miałem czasu opublikować ich o właściwym czasie.

Wystarczyło jednak poczekać parę miesięcy, a dorwałem drania na półokrążeniu.
Więc zamiast planowanego „wczoraj i dziś”, jest „przedwczoraj i wczoraj”.
A że to „przedwczoraj” z powodzeniem udaje dzisiejsze „dzisiaj”,
można wciąż udawać z powodzeniem, że to wciąż „wczoraj i dziś”
Generalnie, obrazy obrazują zmiany zachodzące w pejzażu z okazji zmian pór roku.
To, że lato jest cudowne, a zima paskudna*
Atoli, opisane zawirowanie czasowe obnaża znaną powszechnie prawdę,
że korowód, przepraszam, kołowrót czasu
tak stały w swoich przyrodniczych przejawach,
mimochodem mieli nas na proszek,
a my
„...przychodzimy, odchodzimy...”,
podczas gdy
„...sunrise, sunset...”
i w ogóle -
jedna wielka Baka.



Dobre wieści za to są takie, że można pływać teraz codziennie, co jest dla nas esencją wakacji.





*) he-he
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...